Z okazji dnia dziecka w najbliższy piątek w godzinach od 9:00 do 15:00 odbędzie się wyprzedaż książek wydawnictwa Nomos. Jeśli zakupicie więcej niż 5 książek to na wszystkie egzemplarze dostaniecie 50 % zniżki.
Impreza ta odbędzie się w Krakowie pod adresem Grodzka 52 (Instytut Socjologii).
Warto przyjść, bo można zakupić bardzo ciekawe wydawnictwa z szeroko pojętych nauk humanistycznych.
Nie, nikt mi nie zapłacił, abym umieścił tego posta.
Koniec lat osiemdziesiątych to okres niebywałego rozwoju polskiego
metalu. Powstało wówczas wiele zespołów, z których niestety tylko nieliczne
przetrwały do dnia dzisiejszego. Niektóre z nich jak Vader czy Acid Drinkers
stały się niezwykle popularne, nie tylko na scenie krajowej, ale również na
scenach zagranicznych. Wiele w materii promocji gatunku w Polsce zawdzięczamy
Tomaszowi Dziubińskiemu, który oprócz tego, że był założycielem Metal Mind
Production, jednej z pierwszej polskiej wytwórni płytowej, to jeszcze oprócz
tego patronował pierwszemu cyklicznemu festiwalowi poświęconemu w całości
ciężkim brzmieniom jakim jest Metalmania.
Niestety liczne a dobrze rokujące zespoły metalowe nie
doczekały się wydania swoich wydawnictw, chociaż miały za sobą nie tylko
intensywną działalność koncertową, ale również nagrane w studio materiały. Tak stało się z formacją Open Fire, który to
zespół został zamieszczony, na znalezionym przeze mnie splicie z festiwalu
Metalmania ’87. Utwory pochodzące z tego krążka są nagraniami na żywo i nie są
zbyt dobrze zrealizowane, co nie przeszkadza w radosnym jego odbiorze.
Jedyne co mogę powiedzieć o Open
Fire, to jest to, że zespół powstał po to aby pogować, kręcić łbem i drzeć ryja
na koncertach. Utwory są nieskomplikowane, dzikie, charczący wokalista rzadko kiedy
nie fałszuje. Wszystko jest zbyt szybkie, zbyt przesterowane i zbyt żywiołowe by odbierać całość tylko z
uwagi na wrażenia estetyczne, których raczej tutaj nie ma. Jest to trash-metal
w najlepszym wydaniu, egzemplifikacja gniewu, żywiołowości i otwartego ognia.
Gustowna różowa okładka. Hell yeah!
Na stronie B zostały zamieszczone
nagrania zespołu Stos, prawdziwej legendy polskiej sceny metalowej, z jednym z
najlepszych damskich wokali w gatunku, czyli Ireną Bol. Przy tym zespole chciałbym się zatrzymać
dłużej. Kompozycje zawarte na splicie są zróżnicowane, naprawdę bardzo ciekawe.
Zdumiewa techniczna skuteczność muzyków wchodzących w skład zespołu i lekkość z
jaką wykonują naprawdę efektowne riffy. Członkowie grupy współgrają ze są
naprawdę w sposób doskonały. Irena Bol, nazywana najbardziej metalową kobietą w
Polsce naprawdę świetnie radzi sobie w ciężkim repertuarze. O ile Open Fire to
zespół idealny do rozpierduchy, o tyle Stosu słuchać również z uwagi na artyzm
wykonania, zróżnicowane tempa, sprawność instrumentalno-wokalną. Naprawdę,
należy oddać wielki szacunek zespołowi, że mimo, tego, iż utwory zostały
zrealizowane i nagrane na żywo, to zachowują nie tylko umiejętności zespołu,
ale również niezłe brzmienie. Niektóre właściwości utworów sugerują jakoby
zespół inspirował się Katem, a może to tylko takie moje widzimisię.
Jedyne zastrzeżenia jakie mogę
mieć do wydawnictwa to to, że nie jest ono zachowane w sposób idealny. Mimo,
jak dla mnie, dużej ceny (10 złotych) ma sporą wartość sentymentalną oraz
poznawczą. Poza tym, splity z Metalmanii, wśród ortodoksyjnych fanów polskiego
metalu uchodzą za niemałe rarytasy, więc w ramach mojego małego snobizmu cieszę
się z posiadania przynajmniej jednego z nich.
Nigdy wcześniej nie słyszałem o
tym zespole. Aż do czasu, gdy udałem się na zwyczajowy weekendowy rajd po
starociach. Płytę, oczywiście po uroczystym zapewnieniu ze strony sprzedawcy,
jakoby byłą ta płyta rewelacyjna kupiłem ją, tym bardziej, że kosztowała
zaledwie 5 złotych.
Ukierunkowany pod wpływem
perswazji kupca przesłuchałem płytę. Moja pierwsza reakcja rzeczywiście
skłaniała się ku uznaniu debiutu rzeszowskiego zespołu RSC pt. Fly Rock za
wyjątkową. Jednak do czasu. Każde następne przesłuchanie odbywałem z coraz
większą dozą krytycyzmu. I nie chodzi wcale o to, że płyta mi się znudziła; co
to, to nie. Po prostu, mimo tego, że nie uważam tego dzieła za wybitne, myślę,
że jest płyta ciekawa, którą stworzyli artyści, którzy niestety zmarnowali
szansę na naprawdę dobry longplay.
Zespół wydał tylko jedno
wydawnictwo na winylu i jest nim posiadany przeze mnie Fly Rock. Jak jest
napisane na kopercie płyty, muzycy tłumaczą ten tytuł jak „rock rozpadający się
w powietrzu”. I rzeczywiście coś z tym rozpadaniem się jest na rzeczy, jednak o
tym później. Na kopercie zamieszczona jest również notka jakoby zespół inspirował
się dokonaniami zespołu Kansas, Styx i ELO – co do tego również można mieć
spore wątpliwości.
Dwa pierwsze utwory – Jeśli
czekasz i W ucieczce przed sobą narzucają słuchaczowi spore tępo, ponieważ
artyści postanowili pokazać swoje techniczne umiejętności, które są naprawdę
imponujące. Dalej mamy „Aneks do snu” – nastrojową balladę, która jest jednym z
większych hitów zespołu. Tutaj również mamy do czynienia z szybszą częścią w
środku utworu, z bogatą perkusją i dobrze dudniącym basem. Dla mnie prawdziwym
hitem, który pozwala równać zespół ze Styxem jest ostatni utwór ze strony B,
czyli Pralnia mózgów ze świetnym gitarowo-szkrzypcowym riffem, umiejętnym
wykorzystaniem syntezatora i bezwzględną szybkością. Perkusista Michał
Kochmański naprawdę dobrze nabija, co udowadnia w każdym utworze, natomiast
grający na basie jest po prostu wyśmienity. To wszystko pięknie współgra z
całkiem niezłym tekstem traktującym o manipulacji i powszechnej szablonowości.
Może byśmy odetchnęli w końcu i
posłuchali jakiegoś balladowego plumkania? W końcu to rock symfoniczny z kwartetem
skrzypcowym, klawiszami i w ogóle… Ale jednak nie, pierwsza kompozycja ze
strony B jest Kradniesz mi moją duszę. Naprawdę mistrzowski riff, nośny
tekst, słucha się całości bardzo przyjemnie. Podwójne solo na gitarze i
skrzypcach naprawdę robi wrażenie, aż dziw bierze, że polski zespół tak aranżacyjnie
jak i technicznie potrafi się dobrze prezentować. Następnie mamy utwór o
melancholijnym tytule „Na długie pożegnania” sugeruje, że może będzie coś
wolniejszego, jednak znowu rozczarowanie! Znowu mamy niezłe rockowe tornado,
galopującą ścieżkę basu i takąż
perkusję. Upragnioną balladę znajdziemy w utworze Dzień, na który czekam. Mimo
tego, że z mojego punktu widzenia jest to dosyć monotonne granie, to jednak
słucha się tego z przyjemnością, przede wszystkim dlatego, że jest to utwór instrumentalny,
w którym nie słucham wokalu Zbigniewa Działy. W końcu przechodzimy do
ostatniego utworu, który znowu jest z gatunku „zagrajmy jak najszybciej będzie
fajnie”. I rzeczywiście jest "fajnie" – nagłe zmiany tempa i wspomniane już bogactwo
instrumentalne w „Z kroniki wypadków” cieszy.
Czego wobec tego się czepiam?
Dlaczego, jak wspomniałem w pierwszym akapicie jest to dzieło zmarnowane?
Po pierwsze i ostatnie przez wokalistę
Zbigniewa Działę. Przykro mi to mówić, ale tak bezbarwnego i marnego wokalu nie
słyszałem dawno. Działa, który pisał całkiem niezłe teksty, nie potrafi ich
wykonać i bardzo często, w szczególności w górnych rejestrach ociera się o
fałsze. To jest chyba najważniejszy zarzut wobec tej kapeli – nieumiejętni dobrany
wokalista.
Rozumiem, że zespół, przez
nazwanie swego debiutu Fly Rock chciał zapoczątkować nowy rozdział, jeśli nie
w światowej, to przynajmniej w Polskiej muzyce. Być może chcieli stworzyć nowy
gatunek w ramach rocka, którego byliby pionierami. Jeśli tak, to nie ma się co
łudzić, ponieważ jest to po prostu progresywne granie, które nie jest na tyle
wybitne aby pisać o nim złotymi zgłoskami w wielkiej księdze o nazwie ROCK.
Rzeczywiście momentami jest to „rock rozpadający się w powietrzu”. Tempo jakie
narzucają muzycy jest niewiarygodne, a szkoda, bo znajduję na płycie parę
momentów, parę riffów, które można by było zupełnie inaczej, lepiej
zaaranżować. A tak to pędzące jeden za drugim utwór przemykają przez głowę nie zostawiając
po sobie zbyt wiele śladu.
Być może daleko jest RSC do
Kansasu, Electric Light Orchestra czy Styxu. Jednak mimo tego, że Fly Rock nie skradł mojej duszy, to warto się z tą płytą zapoznać, bo właściwie żaden polski
zespół ówcześnie grający nie wykonywał prog-rocka właśnie taki sposób.
Czasem bywa tak, że ludzie nie kupują książek. Czasem bywa i tak, że niezakupione książki leżą gdzieś w magazynach narażając wydawcę na straty. I niestety - zbyt często wydawnictwa niszczą te książki, nie wypuszczając ich w ogóle na rynek detaliczny. Jednak w tej sytuacji jest inaczej. Korporacja Ha! art organizuje właśnie w swojej księgarni w Krakowie wyprzedaż nowych książek, które zwyczajnie zalegają w magazynach. Ceny literatury niszowej, postmodernistycznej, a przede wszystkim - całkiem dobrej i zróżnicowanej gatunkowo i stylistycznie - są bardzo niskie. Dobre wydawnictwa można już nabyć za 5 złotych!
Pająka nikt nie lubi. Wiele osób odwraca się od niego z okrzykiem
wstrętu, a nawet strachu. Gdy na białym obrusie zostawi swój bilet wizytowy w
postaci gęstych, czarnych kropek, gospodyni wypowiada mu nieubłaganą wojnę.
Szczęście jego ukrywa się w ciemnych zakątkach, a na wędrówki i polowanie
wybiera porę wieczorną lub noc. Jeśli ukaże się w biały dzień – biada mu!
Jednak i wtedy umie zniknąć cicho i tajemniczo. Ucieka prędko, pnie się pionowo
po ścianach, mknie jak cień po suficie. Znika z oczu równie szybko, jak się
pojawia.
cytat z ksiażki
Cienka, bo zaledwie
dwudziestostronicowa książka autorstwa Witolda Adolpha została wydana po raz
pierwszy w 1934 roku. Tak to jest, gdy biolog ma zacięcie literackie, a
jednocześnie smykałkę pedagogiczną. Witold Adolph był wybitnym naukowcem, a
oprócz tego równie wybitnym popularyzatorem nauki wśród dzieci i młodzieży.
Drugie wydanie z 1949, które
trzymam przed sobą , znalazłem na strychu i jest właściwie pierwszą skatalogowaną
przeze mnie książką, jeśli chodzi o starocie oczywiście. Miłym jest, że ta
czytanka nie została ideologicznie zgwałcona, czego dowodem są książki z innych
dziedzin okresu stalinowskiego. I mimo tego, ze wiek dziecięctwa minął mi już
bezpowrotnie lubię wracać rokrocznie do tego dziełka, a to z jednej zasadniczej
przyczyny.
Jest nią, Proszę Państwa, styl,
którym operuje autor. Polot i lekkość z jaką posługuje się piórem autor
zasługują na uznanie. Może jego narracja może wydać się deczko anachroniczna,
co nie zmienia faktu, że jest to książka przemyślana. Bardzo trudną rzeczą
jest, aby pisać o cechach fizjologicznych pająka w sposób interesujący; tutaj
się to Panu Adolphowi w zupełności udało. Styl autora jest kwiecisty, nie
ucieka od środków poetyckich, przyjmuje on pozę gawędziarza, który opowiada o
pająkach w taki sposób, że nawet arachnofobiczna jednostka będzie słuchała z
zaciekawieniem.
Oto bowiem ciche, jesienne poranki, gdy ziemia perli się rosą
spływającą kroplami po złotych warkoczach brzóz, tłumy drobnych pajączków
wypełzają z nocnych kryjówek i rozbiegają się dokoła w poszukiwaniu tylko im
wiadomego celu.
Heros Gitary Eric Clapton stwierdził niegdyś, że najdzikszą
muzyką jaką kiedykolwiek usłyszał była ta tworzona przez Boga Gitary Jimiego
Hendriksa. Długo byłem skłonny zgodzić się w tej kwestii z Claptonem, dopóki
nie zapoznałem się z jednym z najważniejszych dokonań polskiego jazzu, a nawet
polskiej muzyki w ogóle.
Płyta Winobranie zespołu Zbigniewa Namysłowskiego została
wydana w 1973 roku przez Polskie Nagrania w ramach najznakomitszej serii w
dziejach polskiej muzyki jaką była Polish Jazz. Odwiedzając w tym roku giełdę
staroci w Oslo natknąłem się na czarne krążki z tej serii i nie zdziwiłem się zbytnio,
gdy odkryłem, że należą one do jednych z najdroższych płyt. Nawet pomimo tego, iż w Polsce nie tłoczono winyli
najlepszych pod względem technicznym, są to nadal rewelacyjne wydawnictwa z uwagi
na muzykę na nich zawartą.
Winobranie doczekało się reedycji na CD, a niedawno
również na winylu w ramach serii PN Muza pt. Czarne Perły. Wszystko fajnie, na
półkach w empikach prężą się dumnie egzemplarze, lecz cóż z tego, kiedy ich
cena wynosi najmniej 50 złotych. Mi udało się zdobyć pierwsze wydanie tej
znakomitej płyty za pół mniej, bo tylko za 25 złotych. Płyta ta jest warta
swojej ceny.
Na Boga, nie wiem co
za winobranie organizował Namysłowski i Co., ale musiał z tego powstać niezły
absynt, pod wpływem, którego powstały utwory z albumu. Znając legendarne
alkoholowe wyczyny polskich jazzmanów, można z dużą dozą pewności stwierdzić,
że takiej niemożliwie zróżnicowanej, pięknej, (sic!) wybuchowej płyty nie
sposób napisać bez wspomagaczy. I być może jest w tym trochę racji, jednak z
drugiej strony należy oddać honor świetnie wykształconym muzykom, którzy nie
tylko sztukę władania instrumentami opanowali do perfekcji, ale również
umiejętność ekspresji swojej wrażliwości.
Lider zespołu, Pan Namysłowski, swoją wrażliwością
zdefiniował zjawisko nazwane polskim jazzem i stał się jednym z jego filarów. Jest
muzycznym Midasem, bo czegokolwiek by się nie dotknął – wnet zamieniało się w złoto.
Mam tu na myśli artystów, którymi
tworzył i których promował (wystarczy wspomnieć choćby o Czesławie Niemenie,
Krzysztofie Komedzie, Leszku Możdżerze) czy projekty muzyczne, które inicjował
w różnych składach, balansując od dixielandowych rytmów, po jazz-rockowe fuzje
oparte o ludowe melodie.
Cały album otwierany jest i zamykany utworem Winobranie;
jest to niezwykły jazzowy koncept album, w którym popisy muzyków biorących
udział w sesji nagraniowej są naprawdę imponujące. Potrafią oni przejść od
nastrojowej ballady, po naprawdę dzikie free-jazzowe granie.
Utwór Nie mniej niż 5% jest o tym, że żaden trunek o zawartości etanolu poniżej 5 procent nie może być nazywany alkoholem. Genialna ścieżka kontrabasu Pawła Jarzębskiego, co tu dużo mówić, miażdży.
Gogoszary to nazwa bałkańskiej melodii oraz tańca, a
jednocześnie inspirowany bałkańskim folkiem jeden z najbardziej odlotowych
utworów, jaki kiedykolwiek słyszałem. Czegoś tak nieokiełzanego, dzikiego,
surowego a jednocześnie subtelnego nie słyszałem nigdy w życiu. Przesłuchałem w
życiu wielu rockowych płyt, wielu rockowych utworów, jednak żaden nie umywa się
„czadowością” do popisów Zbigniewa na wiolonczeli podpiętej do fuzza i kaczki.
Jego gra przypomina na myśl solo na gitarze elektrycznej i basowej grane w
jednym momencie, przy wybijaniu rytmu przez dwóch perkusistów, przy czym że
każdy z nich ma po cztery ręce i cztery nogi.
Na stronie drugiej znajdziemy tryptyk złożony z utworów Pierwsza
przymiarka, Ballada na grzędzie oraz Misie. Przewija się tutaj jeden
motyw, który w każdej części ulega modyfikacjom.
I w końcu Taj Mahal - oparty o hinduskie rytmy utwór, w którym fortepianowe struny imitują dźwięki sitaru, a kontrabas staje się tampurą naprawdę czaruje i przenosi nas w mityczny świat odległego Orientu, po to aby nagle zamienić się w inicjalny utwór Winobranie, który stanowi początek i koniec całego albumu. Poza tym, o czym nie wspomniałem wcześniej Winobranie oparty jest o kujawiaka.
Właściwie trudni jest mi mówić cokolwiek o pojedynczych
utworach, ponieważ jest to album kompletny, w którym, każdy utwór uzupełnia się
z każdym w sposób doskonały; co więcej, każdy z utworów tu zawarty, składa się
z bardzo zróżnicowanych części. Pozwolę sobie na małą dygresję; jako, że nigdy
nie byłem wykształconym muzykiem, to trudno mi było artykułować moje doznania
związane z muzyką. Z jazzem mam problem podwójny, ponieważ, nie wiem gdzie mam
go sytuować w dychotomicznym podziale muzyki na muzykę rozrywkową oraz muzykę
poważną. Mimo swoich poważnych braków w teorii nie mam żadnych wątpliwości, że płyta ta zasługuje na uznanie oraz honorowe miejsce na półce z płytami.
Muzycy biorący udział w nagraniu tej płyty (od lewej): Kazimierz Jonkisz, Tomasz Szukalski, Zbigniew Namysłowski,
Stanisław Cieślak, Paweł Jarzębski