Strony

piątek, 29 maja 2015

Emiter - Odzyskane


źródło: pawlaczperski.bandcamp.com

W ramach refleksji ogólnej przyznam szczerze, że nie bardzo umiem pisać o wrażeniach z nagrań, które wcześniej stanowiły ścieżkę dźwiękową. Bardzo we znaki dał mi się ostatnio "Blichtr" od BDTA i do tej pory nie wiem co w ogóle myśleć o celowości wydania tego materiału w separacji od miejsca jego pierwotnego przeznaczenia. Nieco inaczej jest jednak w przypadku "Odzyskane" Emitera. Tutaj moje przemyślenia klarują się dosyć jasno o czym poniżej.

Na pierwszy rzut ucha płyta jest pokrewna z "Afrikanische Völker" Mirta. Należy mieć jednak na uwadze, że "Odzyskane" to materiał starszy (z 2013), ale również inny. O ile EPka Mirta wydała mi się prowadzić do klaustrofobii i stanów lękowych, tak "Odzyskane" jest introwertyczne i nie stanowi przedstawienia grozy. Jeśli ta metafora będzie pretensjonalna to przepraszam, ale może niektórzy z was pamiętają takie maszyny, do której wrzucało się monetę, następnie przekręcało pokrętło i wówczas wyskakiwała ze środka duża, kauczukowa kulka. Kulka ta pod przezroczystą glazurą miała pofalowaną, wręcz szorstką powierzchnię, której można było doświadczyć tylko poprzez zmysł wzroku. W zasadzie tylko zniszczenie gładkiej glazury zewnętrznej mogło dać nam pewność jaki jest materiał i faktura kształtu znajdującego się w środku kulki. Oczywiście nie psuło się kulki - zazwyczaj gubiła się ona gdzieś w trawie lub w końcu zapomniana gubiła się w pamięci. 

Podobnie jest z tym wydawnictwem - pod powierzchnią tęsknego ambientu czai się niepokojąca dźwiękowa faktura, jednak jest ona wycofana i ukryta. To wycofanie nie oznacza bynajmniej, że jest ona niewidoczna. Przez swoją nie-bytność wycofanie to staje namacalne i drażniace - podobnie jak dziwne, zamknięte w sobie dziecko na tle grupy rówieśników. Emiter buduje swój ambient na repetycji i ograniczeniu środków. Ale jakie to jest ograniczenie! Dzieje się na tym wydawnictwie naprawdę wiele. Być może płyta nie skrzy się wszystkimi kolorami, jednak na pewno są to wszystkie dostępne barwy szarości.

"Odzyskane" to ścieżka dźwiękowa to spektaklu o Ziemiach Odzyskanych. Historia tego obszaru, szczególne w drugiej połowy lat '40 była skomplikowana. Z jednej strony to dramat niemieckich cywilów, którzy w pośpiechu zostawiali majątek swojego życia. Z drugiej - dramat wysiedlonych ze wschodu II RP Polaków, którzy udawali się do opuszczonych niemieckich domów. Między jedną ucieczką a rugami jest przestrzeń - niby naznaczona ludzką obecnością lecz pozbawiona ludzi. Zanim pojawią się tu przymusowi wysiedleńcy, idealistyczni pionierzy rzekomo przywracający ten obszar do macierzy lub zwykli rabusie i zanim zabrzmi tu "Nim wstanie dzień" w wykonaniu Edmunda Fettinga wybrzmi przejmująca pustka "Odzyskanego" Emitera.

Odzyskane można wysłuchać i zakupić na stronie bandcamp Pawlacza Perskiego.

Emiter 
"Odzyskane"
Pawlacz Perski
[ppt32]
13 maj 2015


środa, 27 maja 2015

Micromelancolié - Low Cakes

źródło:właśne.

Stasek [1] zaczął się wyzłośliwiać. Że nowe płyta Micromelancolié to są jakieś jaja. Że to na pewno nie Micromelancolié tylko ktoś inny. Że zupełnie to jakieś niepodobne do niczego co Robert Skrzyński robił do tej pory. Już miałem mu (w sensie, że Staskowi) powiedzieć - a wejże spierdalaj i zajmij się czymś kurwa pożytecznym. I w końcu zrobiłem to. Ulżyło mi, bo  mogłem sobie przesłuchać w pełni wydawnictwo, które okazało się nie tylko zaskakujące co również ożywcze. 

Wymykanie się - to stwierdzenie bardzo dobrze charakteryzuje najnowszą płytę Micromelancolié. Album brzemieniowo i koncepcyjnie jest niezwykle spójny i dopracowany. Brakuje tutaj mglistej i zawiesistej atmosfery - raczej mamy do czynienia z konkretem. Nie jest to jednak konkret, który dawałby słuchaczowi poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności. Skrzętnie budowane tematy i struktury pod wpływem kaprysu zmieniają się w coś zupełnie innego. Jak starannie budowane klocki domina przewracane są od niechcenia jednym pstryknięciem palca. Myliłby się jednak ten, który stwierdzi, że z tego burzenia zostają tylko zgliszcza. Zgliszcz nie ma są natomiast inne niemal architektoniczne formy, które spełniają mokre sny o równowadze zachowanej między ornamentyką a funkcjonalnością.

Z uwagi na spoistość i mięsistość materiału ciężko uwierzyć w to, że album jest niezwykle dowcipny. Osobiście znajduję w tej kasecie wiwisekcję tanecznego new beatu (niektóre ze spreparowanych wokalnych sampli przywodzą na myśl dokonania Teielte czy Kixa), rozmydlenie industrialu (to w numerze "Plinth" - za jednorazowy dźwięk tłuczonego szkła daję mocne 11/10), uduchowienie vaporwave'owych wygłupów (w numerze "Low Cakes") czy sprawienie, że R'nB wespół z techno przetykanym przez schranz (od tak dla checy, również w numerze tytułowym) jest w ogóle słuchalne.

Na stronie B znajduje się "Punkt", który równie dobrze mógłby zostać nagrany przez Death Grips. "Tidal Flow" to zaś trip-hopowa ballada ze śliskimi glitchami. W zamykającym płytę "Moriencie" mamy rozbebeszony produkt dubstepopodobny i rozsypujący się drum'n bass, w którym czekając na drop dostajemy jazzowe solo na perkusji przetykane, tępym industrialowym tłuczeniem, szumem brudnych tranzystorów i męczeniem wokalnych sampli.

Mimo, że mniej lub bardziej udanie odwołuję się do gatunków muzyki tanecznej, to jednak nie rytm jest bohaterem "Low Cakes", lecz jego wywlekanie na drugą stronę i pozbawianie go tanecznego charakteru. Drugim bohaterem tego niespełna półgodzinnego albumu są preparowane wokale, najczęściej rozciągane, poniżane, deformowane w sposób tak bezwględny, że tracą swoją pierwotną funkcję. Cichym bohaterem są nagrania terenowe - choć te są raczej nieliczne (takie przynajmniej odnoszę wrażenie) to robię doskonałą robotę. Rozbite szkło, echo kroków, pojedyncze kliki są stosowane tak umiejętnie, że ja nawet nie. Serio.

Nie chciałbym być zrozumiany źle, więc powtórzę jeszcze raz - "Low Cakes" to wierowymiarowy obraz, w którym przenika się humor, przyjemność słuchania, oszczędna ornamentyka, eksperyment, świetny warsztat i zwyczajne wyczucie dobrego smaku. Próbując napisać cokolwiek na temat tej płyty za każdym razem gdy dokonywałem jej odsłuchu lub gdy przypominałem sobie wrażenia z tej płyty - były one zazwyczaj różne. Wspólnym mianownikiem jednak jest jedno - to solidna płyta, jeden z jaśniejszych punktów katalogu BDTA w tym roku.

Digitala można wysłuchać i kupić na bandcampie. Kasetę można nabyć na serpencie.

Micromelancolie
"Low Cakes"
BDTA LXVI
BDTA
17 maja 2015

[1] Stasek siedzi w mojej głowie i się wyzłośliwia. Rzadko bywa empatyczny, częściej jest pompatyczny lub egzaltowany. 

poniedziałek, 25 maja 2015

Evvolves - Hang

źródło: własne.

Podstawowym pytaniem, jakie zadaję sobie przy każdym odsłuchu debiutu Evvolves jest, gdzie się oni przede mną uchowali i czemu nie są jeszcze bogaci.

Może jest tak dlatego, że zespół wydał swój debiut "Hang" na kasecie w zaledwie 30 egzemplarzach w Jasieniu. Jeden z ezgemplarzy longplaya udało mi się z biedą wysępić od zespołu (ależ oczywiście, że zapłaciłem) i oto czuję się zupełnie zauroczony twórczością warszawskiego kwartetu.

Doprawdy nie wiem czy ktoś w tym kraju uprawiał kiedykolwiek shoegaze tak skutecznie. Nie czuję jednak szczególnej winy, że wobec tej płyty nie zrobiłem bardziej dogłębnego reasearchu polskiej sceny, bo coś nie wydaje mi się, bym mógł znaleźć coś dorównującego tej płycie. Pięknie przestrzenne, choć jednocześnie introwertyczne brzemienie przywodzi na myśl dokonania artystów z 4AD, szczególnie zaś trop wiedzie w stronę Cocteau Twins. Niemniej całość jest bardziej gitarowa, co nie stanowi żadnej ujmy. Gitary dymią pogłosami i są przecinane stroboskopami perkusyjnej maszyny. Bit-maszyna, co niebywałe, mimo konsekwentnie zachowanego brzmienia bębnów przez całość nagrania brzmi jednocześnie bardzo miękko i zmysłowo by innym miejscu dyscyplinować zbyt rozmarzone gitary. Nie wspomnieć zaś o wokalach w tym nagraniu byłoby błędem niewybaczalnym. Niskie damskie wokale ukryte pod ścianą przesteru brzmią tak jak Kim Gordon, gdyby tylko zechciała nauczyć się śpiewać. 

O ile numery "Emma" i "Gustav" są do siebie stosunkowo podobne (choć niezmiernie urokliwe), tak zupełnie ciekawym pomysłem jest wstawienie do strony A kasety piosenki "Gone/Reload", która na tle reszty jest sucha sucha i nerwowa, a efekty gitarowe ustępują klasycznemu przesterowi, który prowadzony jest przez syntezatorowe kliki. Frapującym numerem jest śpiewany po węgiersku  "Melegebb Lesz", co według tłumacza google oznacza "to będzie cieplej".

Druga strony kasety zaczyna się kolejną niespodzianką - doskonale imitującym śpiewanie mężczyzną w "Golden Bones". Ten ciekawy eksperyment na szczęście kończy się w "Vegetable Quesadilla" - wolnym i smutnie monumentalnym, solidnie zbasowanym numerem. Ostatni numer zaledwie półgodzinnego długograja "1001 Night Stand" utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że zespół ten zasługuje na szczególną uwagę. Choć zwrotka jest dream-shoegazowa to refren jest już bardziej grungowy, a jego siłę potęguje dysonans między zdyscyplinowanym wokalem a nagle unoszącym się w gniewie gitarowym pochodzie, po to aby się rozsypać w dusznym, wycofującym się rakiem ambiencie. 

Kaseta ta to przede psychodelik, lecz nie jakiś kodeinowy zmulator, ale raczej dopalacz kupiony do kolekcji, który nie wiadomo dokładnie z czego się składa i jak działa. Ja sam od jakiegoś czasu siedzę nad tą kasetą i mam do niej podejście niczym imbecyl, który zakochał się po raz pierwszy. Naprawdę album ten to doskonała robota.




Evvolves
"Hang"
Jasień
21 czerwiec 2015

niedziela, 24 maja 2015

K. - same

źródło: własne.

Smutek mój niezmiernny z powodu niebytności mej na żadnym z koncertów w ramach trasy koncertowej K., duya geborda i Palcolora postanowiłem pokontemplować słuchając okolicznościowej kasety K. wydanej specjalnie na tę trasę przez Jasień.

K. naprawdę ukontentował mnie nowym materiałem, który dorównuje najlepszemu jak do tej pory dziełu artysty za jaki nie bez powodu uznaje się "No longer trust these eyes of mine". Na pierwszej stronie kasety znajduje sie piękny przyrastający i nawarstwiajacy się ambient - wychodząc od wypełniającego przestrzeń i przestrzenią będącego tła, do którego dołączają kolejne elementy akwarelowej mgły, z którego w końcu chce się wydobyć suchy, dławiony puls.

Pierwszy numer drugiej strony kasety atakuje nas z początku monumentalnym, zvaporwavezywowanym Vangelisem po to by przejść do upiornego beatu, który mógłby stworzyć sam Moroder gdyby nie chciał robić muzyki do tańczenia tylko do ruszania flakami w spazmie niepokoju. Następny zaś wbija nas w ziemię tępym bębnem basowym i szczękiem maszyny parowej, co bardziej kieruje ambient w stronę industrialu i urywa się nagle tak jak i ta krótka recenzja.


K. 
st
Jasień
2015

piątek, 22 maja 2015

Galus - Flowers Eat Animal - The Earth has music for those who listen



Okładka EPki Galusa jest bardzo podobna do "Here Be Dragons" Kilimanjaro Darkjazz Ensemble. Lecz tutaj podobieństwa się nie kończą.

Galus, czyli Rafał Gałaszewski, kojarzony był do tej pory bardziej z syntetycznym graniem i hip-hopem wraz z nową płytą wydaną pod szyldem U Know Me daje prztyczka w nos zramolałemu polskiemu jazzowi i wchodzi w konkury z pierwszą ligą niezalu. Począwszy od pierwszego numeru - "Theearth" który brzmi jak strojenie strun, które budują Wszechświat, z akustycznymi wynurzeniami, wypływającymi ponad zderzającymi się po cichu syntezatorowymi skrawkami. "Hasmusic", który przedpremierowo zaatakował z soundclouda i przekonał mnie bezwarunkowo, że płyta ta może być wydarzeniem roku. Jest to miniatura, która łączy w sobie zarówno konwencję free, rwany i nerwowy groove oraz swing. Na pierwszy plan wybija się tu zupełnie unikatowy sposób bębnienia Wojtka Sobury (czemu dawałem tu na blogu już wyraz). W "Forthose" wokół brutalnej i zimnej rytmiki buduje się niesamowitą atmosferę. Ornamentyka budowana przez instrumenty grające w górnych rejestrach (harfa, dzwonki, wibrafon) równoważy monumentalnie monotonny bas i szczątkowe bębny. Wieńczący całość "Wholisten" to psychodeliczna bossa nova, z której zostały wyrzucone wszystkie infantylne elementy gatunku z żywym fortepianem i śpiewem rajskich syntezatorów. 

Płyta jest tak naładowana wrażeniami, że doprawdy nie uważam, że powinna być ona dłuższa. Jasne jestem przyzwyczajony do tego, że nawet EPka ma trochę ponad 20 minut. Czy jednak stanowi to jakiś problem? No właśnie, że nie. "Flowers Eat Animal" nie dostosowuje się do oczekiwań względem długo oczekiwanych wydawnictw, nie z powodu dziecinnego buntu przeciwko światu. Jest to płyta zamknięta i kompletna i powiem szczerze, nawet bez dostępnego tylko w digitalu numeru "MGNNMSBTDC" daje świetnie radę. Jeśli chodzi o długość wydawnictwa, jest ona idealna dla muzyki "ekstremalnej" - jakiegoś grindcoru, harsh noise'u czy innego power electronics. "Flowers Eat Animal" też jest dla mnie pewnym ekstremum, jednak nie brutalizmu i szoku, lecz wzruszeń.

Wszystkie utwory wydawnictwa tworzą frazę "the Earth has music for those who listen". Nie bez powodu wspomniałem o współczesnym niezalu, który czasem korzysta ze wskazań musique concrete lub field recordingu. Na "Flowers Eat Animal" nie ma miejsca na samplowanie odgłosów rajskich ptaków - to raczej ich wytwarzanie podług wyobraźni artysty na nowo. Być może ziemia ma muzykę dla tych co chcą jej słuchać, lecz Galus wydobywając z tej ziemi co najlepsze, zgodnie ze wskazaniami Starego Testamentu, czyni sobie tę ziemię poddaną. Słuchając tej muzyki stąpam po nowym lądzie stworzonym jakby tylko dla mnie.

Bardzo doceniam również to, że samplowane dźwięki są dodatkiem do całości i że Galus podjął współpracę z żywymi analogowymi instrumentami. Jest to płyta, która z pewnością jest różna od mediany nagrań, które wydaje U Know Me, jednak w moim przekonaniu jest to jeden z jaśniejszych punktów katalogu wytwórni i jak do tej pory jest to również jedna z lepszych polskich płyt tego roku.

[edit]: Właśnie przyszedł do mnie długo wyczekiwany wosk. Płyta jest jeszcze lepsza niż wtedy gdy słuchałem jej na słuchawkach w digatalu. 

Płytę można zakupić w sklepie U Know Me i na bandcampie
Galus
Flowers Eat Animals
U Know Me Records
UKM 037
21 maj 2015

czwartek, 21 maja 2015

Ixora - czy ja gdzieś już tego nie słyszałem?

źródło: http://pointless-geometry.bandcamp.com/album/ixora 


Być może, chociaż nie mogę sobie dokładnie przypomnieć. Ciężko sobie jednak wyobrazić jak ta muzyka ma mało wspólnego z tropikalnymi kwiatami, które wyraża nazwa zespołu.

Jakiś rok temu słuchająć Purgista wyobraziłem sobie, że wszystkie te dżwięki wydobywane przez syntezatory muszą być gdzieś tworzone przez naturalne, nieprzetworzone przez człowieka obiekty. Pomyślałem sobie, że w całym kosmosie muszą się wytworzyć samoistnie jakieś rzeczy, które brzmią bardzo podobnie. Zacząłem się rozglądać i po chwili w przypływie smutku, że oto nie znajdę obiektu, który brzmi właśnie tak, włożyłem twarz w otwarte dłonie, po czym przyciskając je z całej siły do twarzy zacząłem rozciagać ją na boki. Jako że byłem w domu sam i nic nie generowało niepotrzebnych dźwięków usłyszałem TO. Usłyszałem trzaskający w skórze twarzy kolagen, świszczący oddech, przelewajacą się naczyniami włosowatymi krew, sypiące się białym szumem kości. Pomyślałem wtedy - TO jest TO. Jak to się ma Ixory - projektu uznanych w dziedzinie dobrych dźwięków Gaap Kvlta i Micromelancolié? Że TO to dopiero tworzywo, wokół którego można zrobić TO lepiej.

Po pierwsze puls. Pierwszy z dwóch numerów tego wydawnictwa zbudowany jest wokół basowego pulsu, który trzyma całość aby się nie rozpadła. Lecz czy jest to zabieg potrzebny? W sumie i tak się całość sypie, a próba ratowania całości ma sens porównywalny do łapania spadających z drzew liści i przyklejaniu ich Poxipolem spowrotem do drzewa. 

Mimo organicznych porównań, muzyka z tego materiału nie jest organiczna, na pewno zaś nie przejawia pragnienia życia, nawet nie jest znana jej teoria opanowania trwogi. Nie słysze tu też nic z postapokaliptycznego chłodu. To raczej martwa natura ułożona z sypiących się inkaskich mumii, po tym jak nie uda się ich restytuować. Nie znajduję w tych dźwiękach okrucieństwa i bólu. Raczej w muzyce wyraża się zdziwienie. Podmiot liryczny obecny li tylko w dźwiękach piargów, które usypały się z rdzy cywilizacji nie jest w stanie określić czy jest jeszcze człowiekiem, czy może fizycznie się rozpadł i powrócił do natury. Nawet nie obserwuje on obrazu, który może kiedyś był obrazem zniszczenia, ale dziś zniszczenie stało się kompostem, z którego jednak nic nie wzrośnie.

Drugi numer jednak daje się rozpoznać jako chłód, w których słychać trzaskanie ognia, szczęk jakiegoś metalu, trzask rozbijających się o siebie marzeń. Nagle wśród ruin ruin wydobywa się ten sam puls i jakby głosy, właśnie TO. Okazuje się, że w okolicy, która żyje tylko dźwiękiem, którego nikt nie słucha, bo nie ma komu, jest jakieś TO - maszyna, której jedynym szczęściem jest pracować, a nie wytwarzać, odznaczać się od bezruchu, lecz nie dominować. Czym się karmi ta maszyna? Czy to Wall-E wielkości Cthulhu, który z cierpliwością przetwarza i porządkuje chaos i przetwarza go w nicość? Słyszysz? Chyba wpadła w tryby tej maszyny jakieś stare taśmy z pieśniami żołnierskimi i słychać teraz zniekształcone głosy tych, których już TO nie obchodzi.I to właśnie te głosy i ten puls niszczy całe skrzętnie budowane wyobrażenie o planecie, która zapada się pod własnym niebem. Gdy te głosy się odzywają, milknie powoli basowy puls. Zostają tylko pocierane o siebie pudełka po jogurtach i pognieciony głos Wiesława Ochmana.

Uważam, że to niezwykle udane wydawnictwo, mimo oczywistych dark ambientowych klimatów jest niezłym materiałem do stworzenia jakieś inspirowanego piekłem techno. Cieszę, że członkowie projektu nie zrezygnowali z repetytywnych części, choć jednocześnie pozwolili im się gubić, rwać i roztrzaskiwać. Wydawaje mi się, że jest to ciekawy kierunek - aby zrobić z dark ambientu coś bardziej pod nóżkę. W zasadzie nawet TO nagranie mogłoby się nadać do zagrania na beforze tuż po RSS Boys lub Souvenir de Tanger. Do rodzącego się kaca grać takie oto pompatyczne pieśni - to by było COŚ.

PS. Tak by mogły brzmieć Organy Hasiora gdyby kiedykolwiek grały i gdyby nie zostały wyremontowane.

Ixora
st
Pointless Geometry
12 maj 2015

źródło: culture.pl

środa, 20 maja 2015

Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz - cudowna lekcja pokory


Gdy zaczałem pisać ten tekst pojawiła się wiadomość, że Public Image Ltd wydaje nową płytę. Przed przeczytaniem tego dzieła wiadomość ta nie ucieszyłaby mnie tak bardzo.

Mimo, iż książka ukazała się w 2005 roku może stanowić ciężkie przeżycie, dla kogoś kto zatrzymał się w muzycznym przedszkolu np. na trójkowym Topie Wszechczasów. Wydaje mi się, że uczciwie ze strony wydawcy byłoby gdyby zamieścił na okładce stosowne ostrzeżenie, wszak niemal wszyscy bohaterowie książki mają w nosie rocka i zamiast potulnie go rekonstruować na podstawie wzorców danych przez mistrzów bluesa i rock'nrolla woleli robić wszystko, aby rockiem nie być. W przekonaniu autora zaś lata 1978-1984 były okresem, wbrew powszechnym poglądom, niezwykle płodnym i rewolucyjnym.


Pierwszą rzeczą, która bardzo mi przypadła do gustu to tłumaczenie Jakuba Bożka (jest on odpowiedzialny m.in. za rewelacyjny reader "Muzyka" - też wydany przez KaPecję). Nie znam na pamięć oryginału "Rip It Up and Start Again", jak to miało miejsce w redakcji Screenagers, niemniej siarczysty temperament Simona Reynoldsa został tutaj zachowany w doskonały sposób. Napisanie, że Reynoldsem szarpie pasja to banał - lecz jest to banał prawdziwy. Tak naprawdę cały wywód tutaj poprowadzony jest opowieścią dobrego znajomego, który w luźnej atmosferze opowiada o ulubionych zespołach. Robiąc to gestykuluje, przekrzykuje, ślina mu prsyka z ust, podnosi się z krzesła, przechodzi parę kroków, siada, wtrąca coś, wybucha śmiechem, trzaska kuflem o stół. Ja zaś poddaję się monologowi i chłonę każde słowo, czasem wtrącam coś od niechcenia i choćby mówił o rzeczach, o których nigdy nie miałem pojęcia lub też o rzeczach, których nie lubię, to powodowany jego gorączkowym monologiem w końcu przesłucham to cholerne Human League lub sprawdzę jak w czasie zmieniała się grupa Scritti Politti.



Z drugiej strony chaos wywodu, tak charakterystyczny dla niektórych gałęzi postpunka, jest pozorny, a w rzeczywistości jest on zdyscyplinowany poprzez zachowanie chronologicznego porządku i podziału na rozdziały. Poza tym narracja poprowadzona jest tak płynnie, że nie sposób oderwać się od książki choćby na chwilę. Rozdziały to zręczne poematy dygresyjne - pełne dykteryjek, dat, nazwisk, nazw własnych, opinii, I nawet mimo encyklopedycznego wymiaru książki (na końcu znajduje się bardzo użyteczny indeks osób i zespołów) to całość encyklopedią nie jest.


Cieszy mnie bardzo, że Reynolds nie powściąga swoich preferencji (ślini się do Cabaret Voltaire i kpi z Bauhausa), choć jednocześnie, nawet te grupy, których nie dąży szczególną atencją, z uczciwością badacza-pasjonaty uwzględnia i opisuje.

Nie chciałbym dalej eksploatować też tej książki pisząc o niej. Książka ta, to w zakresie nie tylko krytyki muzycznej, ale także pasji do czegokolwiek i traktowaniu tego "czegokolwiek" z powagą stanowi pouczającą lekcję pokory, której długo nie zapomnę.

Simon Reynolds
"Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Postpunk 1978-1984"
tłum. Jakub Bożek
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
2015

wtorek, 19 maja 2015

Władysław Komendarek - same


Żeby była jasność - nigdy nie przepadałem za Komendarkiem. Począwszy od jego udziału w Exodusie - zespole, z którym nie chcę mieć nic wspólnego [1], aż po solowe wynurzenia, które ukazały się na winylach ("Dotyk chmur" i "Promenada" - te znam i mam) wytwory tego artysty były to mnie idealnym przykładem przekombinowania zmiksowanego ze złym smakiem. Oczywiście, jestem pełen podziwu dla pasji i umiejętności Gudonisa. Problem leży gdzie indziej -  atuty te rzadko były wykorzystywane do robienia ciekawych rzeczy. Najczęściej po odsłuchu jego twórczości pozostawał kapeć w ustach i uczucie lepkiego zażenowania.

Dlatego z nieukrywanym zaskoczeniem przyjąłem ubiegłoroczną reedycję płyty Komendarka (oczywiście tutaj kolejne ukłony dla niezastąpionego GAD Records), która w swoim czasie ukazała się tylko na kasecie. A był to rok 1985. Z nieukrywaną radością śpieszę poinformować, że o ile nie wspomogłem tym razem GAD zakupem reedycji tak udało mi się zakupić oryginał. I jak się okazuje, jest to najlepsza z przestudiowanych przeze mnie do tej pory płyt Komendarka.

O ile wcześniej wspomniane "Dotyk chmur" i "Promenada" to rozpaprany art-el-modern-classic-rock, tak ta płyta jest niezwykle równa i daleka o progresywnych ciągot. Tam gdzie ma być rytm - tam jest rytm. Tam gdzie ma być melodia - jest melodia. Została tutaj zachowana konsekwencja prostego i dobrego grania. Powiem wręcz, że byłem skonfundowany słuchając zdyscyplinowanego "Polowania w Puszczy Białej". Ten frenetyczny numer ustępuje niepokojącej "Tęsknocie żeglarza", w której chłodne barwy syntezatorów rozbijają się o połamany rytm. Równie ciekawie prezentuje się zupełnie pozbawiony perkusjonaliów "Ranek nad Wisłą" - rozdygotany chłodem, parujący zamarzającym oddechem. Niby środki zastosowane tu to banał, ale przynajmniej jest to banał skuteczny. "Kiszłak" zamykający jest najsłabszym punktem strony A kasety - miarowe solo, które tkwi gdzieś w tle robi pseudo-orientalne dziwolągi i jednocześnie psuje i tak przeciętny numer.

Druga strona zaczyna się bardzo dobrym numerem "Leśna Przechadzka", gdzie kolejne warstwy rytmicznych syntezatorów warkoczą i pulsują naprzemiennie z rozmazanym i rozmarzonym tematem złożonym z kilku prostych dźwięków. Zupełnie natomiast nie pasuje mi tutaj "Super Express" bardzo ciekawy puls tła doprawiony śliskim glitchem jest zagłuszany przez kulawy temat. Na szczęście poziom przywraca ilustracyjny "Podwodny spacer" - odpowiednik "Ranka nad Wisłą" i mój osobisty faworyt jeśli chodzi o tę płytę. Bardzo niepokojący, wyciszony i oszczędny numer. "Krople rosy" stanowią klamrę dla całej płyty i jednocześnie jest on pięknie ozdobiony damskimi wokalizami.

Choć do twórczości Komendarka nie podchodzę ze szczególną estymą, tak ta płyta jest niezła. Nie wiem na ile ułomny nośnik na jakim posiadam ten solowy debiut oddaje całą produkcję, ale moim zdaniem jest całkiem-całkiem. Być może fanem Pana Władysława nie zostanę nigdy, to muszę przyznać, że kupił mnie zupełnie swoim występem w Hajcu oraz opowieściami o tym, że chciałby się znaleźć w kosmosie i tam grać kosmiczną muzykę.


[1] Tak, zasłuchiwałem się w tym szajsie w liceum, za co serdecznie przepraszam.

piątek, 15 maja 2015

Krojc - 0101


Wygooglowanie wszystkich tytułów gier, które były inspiracją dla każdego z utworów na tej płycie było niebywałą frajdą dla kogoś, kto tak naprawdę nie cieszy się z tej płyty jako jej adresat (ktoś koło trzydziestki, kto wychowywał się w miejskiej klasie średniej i miał dostęp do pierwszych konsol i gier komuterowych), ale dlatego, że to dobra płyta jest.

Mimo, że płyta kieruje nas w stronę synth-popu Krafwerku to jednak prostą imitacją tego zespołu nie jest. Każde zaś porównanie z gigantami z Dusseldorfu jest nie na miejscu. Choćby dlatego, że Kraftwerk tworzył przyszłość za pomocą dźwiękowej materii, antycypował co ciekawsze rzeczy, które w końcu w muzycznej technologii się pojawiły. Krojc natomiast czerpie z przeszłości - a to co postawił w centrum swojej płyty, czyli chiptunowe melodyjki starych gier komputerowych pierwotnie istniało jako dodatek do samej gry. Co więcej ta muzyczka była też wtórna przez swój prymitywizm wobec dobrostanu muzyki w ogóle.

Ta płyta, jak żadna inna w ostatnim czasie, uświadomiła mi jak bardzo muzyka lub kultura w ogóle jest ukontekstowiona. Nie zrozumcie jednak, że odbieram ten krążek w jakiś wydumany, antropologiczny sposób - chyba niezamierzonym efektem tego krążka, który jest  na swój sposób przebojowy są właśnie tego typu refleksje.

Płyta jest dobra przede wszystkim dlatego, ponieważ nie została wydana na dyskietce, chociaż została w nią opakowana (choć kiedyś Pokorski wydał na dyskietce singla, serio). Chiptunowe, 16-bitowe dżingle, melodyjki z gier zostały w kreatywny sposób przetworzone, czasem gdzieś dodany jest zupełnie nieprzetworzony analogowy wokal. Całość to muzyka elektroniczna bez udziwnień, bez niespodziewanych wolt, choć jednocześnie jest to płyta, w którą warto się wsłuchać. Kolejne ścieżki są od siebie wyraźnie odseparowane, nie ma tu żadnych zabaw z pogłosem, chorusem i innymi pierdołami. Dlatego, mimo syntetycznego charakteru dźwięków, sama muzyka jest namacalna, by nie rzec - organiczna.



Numerami, które się wybijają "ponad" jest klimatyczny Spider Fighter - spikselowana klaustrofobia ujęta w połamany rytm. Nieco tęskna Montezuma's Revenge to niedookreślona melancholia - nie wiadomo czy ramię w ramię stoi z nią kosmiczna złość czy wspomnienie czasów, które nie wrócą. Clank to chyba najbardziej kojarzący się z Kraftwerkiem numerem, który jest potencjalnym parkietowym bangierem - numer zachowuje puls mimo prób jego ciągłego targania. Wieńczący album River Ride jest wolnym i dostojnie smutnym numerem, do którego ni to tańczyć, ni to płakać.

Niemniej cała płyta jest równa i co ciekawe, mimo pozornie ludycznego charakteru, można z niej wydobyć szeroką paletę nastrojów.

Krojc - 0101
BDTA
BDTA LXV
18 IV 2015.

czwartek, 14 maja 2015

Sierść - "Sierść, sierść, sierść"

Czorno rozwalona kaseta, czorne rozpieprzone pudełko dopełniają obrazu destrukcji jaki zapewnia ta zupełnie zła (w najlepszym sposobie rozumienia tego słowa) kaseta. Rogaty daje okejkę.

Nie jestem aż takim bucem, żeby nie brać, choćby częściowo, udziału w zabawie Records Store Day. Dlatego siedząc w domu kupiłem sobie od Jasienia kasetę zespołu Sierść. Sierść gra black metal i każdemu kto się wydaje, że to tylko jakieś gównohipsterski hype stoi za sukcesem tej płyty, niech lepiej wyciągna butt-pluga i niech posłucha.

Płyta ta może nie spodobać się trvv black metalowcom, bo jest to wydawnictwo, które bez oporów bierze garściami z tego co muzyka gitarowa niesie ze sobą najlepszego. Jest to kawał ciężkiego, na pewno metalowego (ło Jezu, słyszycie? gitarzysta gra szybkie solówki na gitarze!) grania, lołfajowej produkcji z bunkrów ukrytych gdzieś w Lasach Pomorza (pozdro dla kumatych), damskiego zawodzenia i krzyczenia ukrytego za noisowymi gitarami i litrami tłustego pogłosu. 

Nie wiem, czy moje intuicje są dobre, ale ta kaseta nie jest dla mnie wybrykiem wydawcy, ale konsekwentnie przyjętą linią programową. Na pewno zaś płyta ta jest pokrewna wybitnym wszak kasetom Evvolves (przez pogłosy i damskie wokale) i Złotej Jesieni (przez noisowe sprzężenia i rzężenia). 

Kaseta ta jest jedną z ciekawszych rzeczy, które mnie spotkały w ostatnim miesiącu. Perwersyjna przyjemność słuchania tej płyty jest nie jednak podobna do oglądania filmów w konwencji gore. Kaseta ta to ścieżka dźwiękowa to filmu o ulicznych zamieszkach i nieuzasadnionej przemocy - jak w Mad Maxie albo na ulicach Baltimore