Strony

środa, 18 listopada 2015

RELACJA: Biedopad, dzień 3



Ostatni dzień Biedopadu przypadał na sobotę, to i ludzi nawaliło do Neon Side w opór. Mówię to ze sporym smutkiem, ale w tym dniu nie widzialem wielu twarzy, które przewijały się w dwa poprzednie dni. Na początku miałem obawy, że impreza tabędzie sformatowana pod tych wstrętnych casuali, którzy mają tę jedną zaletę, że zostawiają za barem hajsy. Moje obawy okazały sie być co najmniej głupie, bo trzeci dzień, na którym grane było techno, nie było smutnym afterparty co pełnoprawną częścią całej imprezy, która zakończyła się z przytupem jakiego nikt się chyba nie spodziewał.


Ostatniego dnia festiwalu zagrali Wojtek Kucharczyk, John Lake (Łukasz Dziedzic) oraz Czarny Latawiec (Daniel Brożek). Każdy z powyższych wykonawców występował samodzielnie pod nazwami wyżej wymienionych projektów. Ponadto na ten szczególny dzień przewidziano występ dawno niewidzianego Iron Noir tworzonego przez Kucharczyka i Dziedzica. Ze scenicznego związku Czarnego Latawca i Kucharczyka urodził się niegdyś projekt oHUHo, więc niewykluczone, że ten projekt był także widziany scenie. I poprawcie mnie jeśli się mylę, ale trójka wyżej wymienionych artystów na jednej scenie w trakcie jednego występu, który na Biedopadzie miał miejsce, to projekt efemeryda, nie mający nawet nazwy. Jeśli tak jest w istocie to proponuję roboczą nazwę "Cały Boiler Room może nam naskoczyć". 

Już na samym początku imprezy pojawiły się problemy, w związku z obecnością niebiletowanych casuali, którzy korzystali głównie z dobrodziejstwa baru i toalety lokalu. Z pomocą przyszedł Czarny Latawiec, który przed godziną rozpoczęcia ostatniego dnia Biedopadu zaprezentował materię muzyczną, którą znamy choćby ze znakomitego splitu wydanego przez BDTA z udziałem Pawła Kulczyńskiego. Dostojeństwo Latawcowego noise'u w miarę skutecznie przegnało paru malkonentów ["kurwa, co za trzaski", "chyba pojebało ich" - oto i wierne parafrazy osób wychodzących z występu Czarnego Latawca, potwierdzone info]. Dla mnie występ ten, co prawda mający charakter użytkowy był jednocześnie rzeczą miłą, ale na pewno nie tym czego bym oczekiwał po tym jak organizatorzy sprofilowali ten dzień. Dopiero po 21:00 zaczął się taneczny występ Czarnego Latawca wykoksowany samplami naturalnych bębnów i gęsto tkany wokalami o afrykańskiej prowieniencji. Jak aperitif występ Czarnego Latawca wchodził gładko i przyjemnie. Na tle innych występów ten też był elegancki, wręcz sterylny, a jednocześnie zaskakująco ożywczy.



Łukasz Dziedzic występujący jako John Lake prezentował zaś przede wszystkich materiał z wychwalanej pod niebiosa, lecz na pewno nie ponad stan płyty "Strange Gods". Zaczął jednak bodaj od materiału z pierwszej płyty pt. "Carcosa". Mimo, że materiał z debiutu jest stylistycznie odmienny od ostatniego dokonania Łukasza i trudno jest porównywać muzykę na nim zawartą ze "Strange Gods" to jednak wrażenie o nim dość szybko ulotniło się centralnej części tego występu, którą otwarł numer "Vitun Voimalla - Power of Cunt". Intro wprowadzające do utworu powowduje nie małą konfuzję podczas pierwszego odsłuchu płyty, ale widownia nie wydawała się zbytnio zaskoczona takim obrotem spraw. Janek Jezioro subtelnie budował napięcie oparte na brudnych i agresywnych dźwiękach. I ten występ był prawdopodobnie najgwałtowniejszym, najbardziej ostrym, zbudowanym wokół dźwięków pozornie nieprzystępnych. Sugestywna siła "Strange Gods" wynika, że od frontu atakuje słuchacza dobrym bitem, który jednak nie był lobotomią na dobrym guście, ale z flank bierze eksperymentalną szorstkością wwiercając się skutecznie w głowę.

Wojtek Kucharczyk robił na scenie to z czym mi się zawsze kojarzył, czyli z polirytmią napędzaną dobrym humorem. Jego występ przypominał nieco materię zawartą na "Best Fail Compilation", tylko napuchniętą do rozmiarów Bane'a z "Batmana i Robina". Jednak dźwiękowe zaskoczenia, które pojawiały się tu i ówdzie nie przerywały pląsów publiczności, a euforyczne naparzanie po padach, tak charakterystyczne dla występów Wojtka udzielało się również euforią wśród audotorium. Jednocześnie zaś był to najbardziej energiczny występ solowy i naprawdę wstyd powinien być udziałem każdego, kto się w tym momencie nie chciał bawić



Co do Iron Noir, to w recenzji ostatniej EPki, która to EPka najpewniej ukazała się w związku z Biedopadem powiątpiewałem w możliwości rozruszania parkietu przez ten projekt. Doszukiwałem sie we wspólnym aliażu Wojtka Kucharczyka i Łukasza Dziedzica ciągot w stronę eksperymentalnej elektroniki niekoniecznie przeznaczonej do tańca. Na żywo moje uwagi zostały rozwiane i choć liczba uderzeń na minutę spadła podczas tego występu to jednak ciągle występ podtrzymywał ogień występów solowych. Zaskoczyl mnie jednoczesne dbanie o detal w tym duo, także podczas występu na żywo. 



Na końcu zaś zagrało trio, trzech techno-tenorów przywiezionych przez samego Aśtara Szerana, aby wybić z głowy ziemianom reptiliańskie euro-house'y, którymi rozbrzmiewała tego dnia stolica Dolnego Śląska. Co się odjebało wtedy w Neon Side to była najlepsza impreza na jakiej byłem nawet nie tyle od lat co w ogóle. Panowie robili to co umieli najlepiej. Kucharczyk za pomocą padów to zagęszczał to zwalniał tempo podtrzymując nerwową atmosferę, Dziedzic na Kaoss Padach wytwarzał efekty, które wypełniały skomplikowane rytmy, a całość była spajana przez Czarnego Latawca, który odjebywał tak nieprawodobne rzeczy, że wydobywając ze swojego sprzętu takie sample, że aż dziw bierze, że basowa techno stopa nie trzasnęła z hukiem. Noisowy remiks "Domowe piosenki" Fasolek ["każdy ma jakiegoś bzika.."] w wykonaniu Czarnego Latawca sprawiła, że poczułem jakbym już słyszał wszystko i nie musiał już słuchać niczego nigdy. W ten sposób zakończył ten nieprawodobodny wystep projektu "Przy nas połowa Boiler Roomu ssie" oraz cały Biedopad.

Muszę przyznać, że ostatni dzień festiwalu był dniem najbardziej równym artystycznie, a jednocześnie była to po prostu genialna impreza. Cała trójka artystów występujących osobno jak i wspólnie w różnych konfiguracjach grała nieustannie, rzadko zaś przerywali występy na dłużej niż parę minut. Skutecznie podtrzymywali temperaturę wrzenia, aż do samego końca o 3 nad ranem, po którym publiczność nadal żądała grania. Ciągle podejmowali pozawerbalny kontakt z publicznością grając wariacką muzykę i co ważne zdaje się, że sami się dobrze na swoim koncercie bawili. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz