źródło: pogavranjenband.bandcamp.com |
"Halo Pitchfork? Proszę tu zaraz przyjechać, mam coś dla was"
Najnowsze dzieło Chorwatów nijak ma się do ich poprzednich wydawnictw. Począwszy od staroszkolnych EPek wydanych w 2010 i 2012 roku skończywszy na dwóch całkiem udanych długograjach nie zaobserwowano u Pogavrenjen objawów poważniejszej choroby. Co prawda wydany w 2014 roku album "Sebi, Jesi, Meni, Nisi" zapowiadał zwrot w stronę post black metalu, jednak i tu kurek inwencji został odkręcony ledwo co, bo "Sebi..." to mimo masy znakomitości album ostrożny w dozowaniu szaleństwa. A może tak mi się wydaje po tym, jak zapoznałem się już z "Jedva Čekam Da Nikad Ne Umrem"?
Ta płyta to kolejny pretekst, aby po raz wtóry zastanowić się nad tym, gdzie black metal się zaczyna (choć co do tego większość nie ma szczególnych obiekcji), a gdzie kończy, co już wzbudza niemało sporów. Tak naprawdę trochę mam w dupie tabuny żałośnie pomstujących nad brakiem zachowania czystości gatunkowej metalu, trochę zaś mnie te gniewne lamenty śmieszą. Momentalnie jednak osiągam chwilę objawienia, bo wszystkie tłumaczenia, że np. Ved Buens Ende albo Deafheaven to jednak może black metal to nawet nie próba podjęcia dialogu, bo z sekciarzami nie da się gadać, częściej zaś chodzi o dobre samopoczucie słuchającego, który musi racjonalizować swoje muzyczne wybory.
Mam pewne obawy, że "Jedva Čekam Da Nikad Ne Umrem" będzie właśnie odebrana jako próba koniunkturalnego wdrapania się Pogavranjen na roczne zestawienie Pitchforka. Przecież nadal w pamięci mam pomruki niezadowolenia na uberblackowe "Enemy of Man" Kriegsmaschine, która obywa się prawie zupełnie bez blastów... Na "Jedva..." rytm jest rozchwiany, polirytmiczny, a blastów nie uświadczy się tu wiele. Klawisze oraz gitary obijają się o siebie tworząc dysonanse, których nie powstydziłby się Voidcraeft, momentami zaś syntezator i gitara zlewa się w shoegazowo-noisowym pomruku. Wokale muszą budzić oburzenie obrońców czystości gatunku, wszak nie uświadczymy mało growlu, lecz więcej upiornych melorecytacji, nie wspominając już o pojawiającej się na płycie sekcji dętej. Nad całością zaś czuwa duch Kayo Dot.
"Jedva Čekam Da Nikad Ne Umrem" to płyta nie tyle psychodeliczna, co psychotyczna, pyszniąca się aranżacjami, po to by momentalnie samoograniczyć środki i zostawić słuchacza w środku ciszy targanej gwałtownymi perkusyjnymi wymiotami. Awangardowy blichtr powściągany jest przez gatunkowe konotacje i surowiznę muzycznego materiału. Płyta ta przypomina nieco magazyn "Girls and Corpses", jednak tutaj piękne modelki także trochę przegniły, więc w sumie w tym pomieszaniu brokatu i post-apokaliptycznego popiołu to popiół jest bardziej widoczny. "Jedva..." gdzie teatralne wokale przypominają nieco te znane z Virusa jawi się jako nagranie z operetki, która ma miejsce w zatopionym, przeciwatomowym bunkrze. I właśnie ten dysonans między powagą black metalu, a swobodą w formowaniu dźwiękowego tworzywa, która wchodzi momentami we frywolność (nie mająca jednak zbyt wiele wspólnego ze śmieszkowaniem), jest wielką siłą tej płyty. Jest to płyta o klasie debiutu Odrazy, chociaż "Jedva..." jest mniej eklektyczna, a bardziej spójna w swojej chorej wizji. Raczej dla fanów Devoted Art Propaganda niż kolejnego klonu "Transilvanian Hunger"
Pogavranjen
"Jedva Čekam Da Nikad Ne Umrem"Pogavranjen
Arachnophobia Records
ARA023
15 lutego 2016
CZYTAJ TAKŻE RECENZJĘ:
ENTROPIA, "Ufonaut"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz