Strony

piątek, 28 października 2016

Marcin Dymiter - Życie i śmierć Janiny Węgrzynowskiej

Marciny Dymiter, Życie i śmierć Janiny Węgrzynowskiej, źródło: marcindymiter.bandcamp.com


Gdy mam do czynienia ze ścieżkami dźwiękowymi, które uprzednio stanowiły część większej artystycznej całości wychodzę z przekonania, że wydawca takich nagrań uznał, że nagrania te stanowią unikalne, autoteliczne i autonomiczne dzieło wywołujące doświadczenie niezależnie od poznania źródła tych nagrań. Innymi słowy muzyka filmowa/baletowa/teatralna czy ogólnie otoczenie dźwiękowe będące pierwotnie częścią całości stanowią wartość niezależnie od znajomości swojego zasadzenia w pierwotnym kontekście. Taka jest też moja metodologia słuchania - nie wynika ona bynajmniej z lenistwa i niechęci poznania kontekstów, hipertekstów i odniesień, ale stanowi dobry sposób, który pozwala lepiej jest rozpoznać wartość nagrania, które nie jest wykrzywione przez pryzmat innego dzieła kultury, tym bardziej jeśli jest to dzieło w jakiś sposób do nagrań komplementarne.

Inną zmienną, która może w znaczący sposób wpływać na ocenę dzieła jest wymiar dokumentalny pierwotnego kontekstu nagrania. Tak z pewnością jest w przypadku interdyscyplinarnego projektu Ludomira Franczaka, Życie i śmierć Janiny Węgrzynowskiej, z której pochodzi ścieżka dźwiękowa Dymitera o tym samym tytule. Niestety, ale w tym roku zapoznałem się z dziełami muzyczno-dźwiękowymi, które zasłaniały swoją ogólną nędzę przez odniesienie do wybitnych biografii - z wrodzonej łagodności nie wspomnę jednak, o co mi dokładnie chodzi. Więc i w tym wypadku należałoby odrzucić interpretację muzyki poprzez biografię tytułowej Janiny Węgrzynowskiej. Należałoby gdyby nie jeden szczegół - że o samej Węgrzynowskiej ciągle wiadomo niewiele.

Nie mając dostępu do stojącego na pograniczu dokumentalistyki, teatru, performensu i sztuk audiowizualnych projektu Franczaka postanowiłem jednak zrobić research informacji, które odnosiłyby się zarówno do Życia i śmierci Janiny Węgrzynowskiej, jak i do życia i śmierci Janiny Węgrzynowskiej. I oto okazuje się, że osoba, o której traktuje sztuka i nagrania jest wydobywana powoli z nieistnienia w świadomości i pamięci, choć istnieje w podświadomości przede wszystkim jako dizajnerka i twórczyni sztuki użytkowej, ale przecież nie tylko, bo była również przedstawicielką op-artu. Janina Węgrzynowska, choć przez swój talent, ciężką pracę i wszechstronność powinna być skazana na sukces, która powinna mieć regularne autorskie wystawy lub przynajmniej pośmiertne honory w postaci czarno-białego zdjęcia na stronie startowej ogólnopolskiego portalu nie doczekała się nawet notki na Wikipedii.

Szukając informacji o Janinie Węgrzynowskiej nie sposób nie zauważyć, że najwięcej odnośników z wyszukiwarki o zapomnianej artystce, której ponoć jedyną przewiną było kiepska zdolność gromadzenia kapitału towarzyskiego, dotyczy sztuki Życie i śmierć... . Rodzi to oczywiście podejrzenie, czy aby Franczak nie stworzył postaci wybitnej artystki, o której informacje są rozproszone, a której większość dokonań została zaprzepaszczona w niejasnych okolicznościach. Jednak zdaje się, że w tym przypadku tworzenie osoby i jej przywracanie jest rzeczą tożsamą - zresztą projekt Życie i śmierć... nie jest jedynym projektem przy którym pracowali Franczak i Dymiter, który ma za zadanie przywracać pamięć.

Mowa tu o projekcie Odzyskane bazującym na biogramach niemieckich mieszkańców Słupska/Stolpa czasu końca wojny i powojennej zmiany granic. Podobnie jak przypadku Życia i śmierci... osobno ukazała się kaseta Dymitera ze ścieżką dźwiękową pt. Odzyskane. Nie sposób nie znaleźć w obu materiałach Dymitera podobieństw - jednak wynikają one raczej ze stylu artysty niźli z autoplagiatorskich ciągot. Przedmioty pozostawione przez Węgrzynowską - dokumenty, książki, zdjęcia, płyty, kasety są dla Dymitera partyturami. Wydawca lub/i artysta zdecydowali się nie tytułować poszczególnych utworów na kasecie prezentując zblokowane przez strony kasety dwudziestominutowe molochy. Łatwo jest jednak wyodrębnić poszczególne części, co rozróżnia Życie i śmierć... od Odzyskanego, które w swej ambientalności miało wiele ze spektralizmu. Zważywszy na braki w możliwości prześledzenia biografii artystki, obecnej niemożności w regularnej archiwizacji jej życia i dorobku zarówno słuchaczowi jak i artyście z pomocą przychodzi wyobraźnia. Począwszy od klamry kompozycyjnej jakimi są ciepłe i głębokie porykiwania jelenia na rykowisku, przez naznaczające piętnem estetyzowanej lołfajowej kostropatości trzaski płyty winylowej brzmiącej niekiedy jak trzaskanie ognia, niczym w Concrete PH Xenakisa kaseta Życie i śmierć... stanowi niezależnie od pierwotnego swego zastosowania dzieło dające dobre doświadczenia. Na uwagę zwracają nie tylko field recordingi, ale także zastosowanie słowa żywego, jakim jest głos aktorki recytującej wiersz oraz słowa "martwego", użytkowego znalezionego na taśmach/płytach z lekcjami języków obcych. Dymiter posługuje się detalem, lecz nie boi się repetycji tych detali. Nie boi się gwałtownych zmian w kompozycji, choć jednocześnie utrzymuje nastrój melancholii potęgowanych przez echa, rozmyte faktury i niejasne źródła dźwięków. Oprócz dźwięków znalezionych oraz tych generowanych elektronicznie pozwala wybrzmieć obojowi, który swoim ciepłem dorównuje nawoływaniom jelenia. Z jednej strony więc Dymiter w jakiś sposób na podstawie swojej wiedzy o osobie, o której pamięć jest nie tyle przywracana, co tworzona, pragnie przywołać otoczenie dźwiękowe, w której osoba ta mogła żyć. Z drugiej zaś strony wobec pamięci zaklętej w ograniczonych źródłach dokonuje twórczej rekonstrukcji - estetyzuje w ten sposób braki w biografii, a przez to biografię tworzy.

Jak więc widać moje pierwotne podejście uległo uelastycznieniu, tak samo jako uelastycznienia wrażliwości wymagało przedstawienie życia i śmierci Janiny Węgrzynowskiej. A może nie tylko przedstawieniu, co wyobrażeniu, twórczemu przeobrażeniu. Delikatność z jaką została potraktowana materia dźwiękowa jest tu jednoznaczna z empatią, z jaką podchodzi się do materiału badawczego - wszystkich szpargałów, które zostały po zmarłej w samotności osobie. Bo wychodzi na to, że mimo zapewnień poetów o pomnikach twardszych niż ze spiżu czasem ważniejsze i bardziej żywotne od nas samych są codzienne sprawy po nas zostawione - listy, notatki, książki, płyty, wyciągi z rachunku bankowego, ślady załatwionych i odwleczonych zobowiązań. Największym walorem tej kasety jest to, że zmusza ona nie tylko poszukiwań na łonie wytworów humanistyki, co do namysłu nad praktykami życia z innymi i wobec innych. Dymiter dotyka do Żywego, lecz żywego nie narusza, stawia przed nami osobę, nie wywołuje zaś manekina z niepamięci, kreuje, lecz jednocześnie nie narzuca. Daje możliwości poznania, ale także zachęca do eksploracji.

Marcin Dymiter
Życie i śmierć Janiny Węgrzynowskiej
Fundacja Kaisera Söze
13 października 2016










środa, 19 października 2016

Mirt - Random Soundtrack

Mirt, Random Soundtrack, mirt.bandcamp.com

Nazwanie czegokolwiek soundtrackiem co uważniejszych napawa niepokojem, że oto mierna jakość będzie usprawiedliwiona tworzeniem rzekomego soundscape'u świata wyobrażonego, a co bardziej pokornych uśpi w przekonaniu, że uważne słuchanie dzieła nie musi być koniecznością.

Bo jeśli już przy soundtrackach jesteśmy, to Random Soundtrack jest cyberpunkowe, baśniowe, skupione na sobie. Na moją uwagę zwracają hi-endowe fieldy, ich współistnienie w kompozycji - nie wplatanie, nie wykorzystywanie, lecz współistnienie z dźwiękami wydobywanymi w sposób bardziej kontrolowany, niż przez niekontrolowalną rzeczywistość. Igranie z pastiszem, o ile ma tu miejsce, zmienia się w długich dźwiękach w skryty hołd dla Crockett's Theme Jana Hammera. Sztuczny jedwab nie tylko lśni, ale także szeleści tu w deszczu, w ambientowych chmurach wznoszonych na sztucznym dymie, dźwiękach wydobywających się rynien, piwnic, ludzkich głosów. Jeśli o ludziach zaś mowa - w dźwiękowym świecie Mirta są oni tłem dla tła, detale, choć istnieją, skupiają się na drobinach niemożliwych do doświadczenia w separacji od swoich empirycznych sąsiadek. Mokre dźwięki deszczu, kroki ludzkie, klaksony i krzyki nie należą ani do tych, którzy je wywołali, nie należą nawet do samych siebie - należą do utworów, długich dźwięków bez melodii, rytmu bez tańca, tańca bez zabawy, zabawy bez końca, tęsknoty za początkiem i końcem, za jasnymi zasadami, wyraźnymi bohaterami, jednoznacznymi wyborami.

Impresje Tomka to wielowymiarowy impresjonizm, próba stworzenia rzeczy, na którą spogląda się z także z dystansu - dlaczego też nie miałby to być dystans tego, kto nie zna pojęć i nie jest przygotowany do słuchania angażującego? Nie twierdzę przez to, że Mirt jest w jakikolwiek sposób easy listeningowy, bo jest twórcą światów wymagających, lecz oto soundtrack jest słowem wytrychem, które pozwala na robienie więcej i wkradanie się tam, gdzie nikt tego nie oczekiwał, ba! tam gdzie nawet nikt by niczego nie chciał szukać. Random Soundtrack to zbiór detali, w których poszczególne detale nie mają znaczenia, to artefakt złożony z małomistycznych klocków, choć klocków Mirtowych, to pewne.  

Mirt wraz z Random Soundtracks nie zawodzi i kontynuuje wędrówkę po wrażliwości znanej ze swoim poprzednich nagrań, że tylko wciąż zachwycające Afrikanische Volker i Vanishing Land wspomnę, podkreślając mocniej rolę nagrań terenowych. Z właściwą sobie wrażliwością Tomek nie umuzycznia fieldów, ani nie stawia syntezatorowych dźwięków poza produkcyjną czystością w ulicy w Hanoi lub na proteście w Bangkoku. Ponownie tworzy świat, który jest usprawiedliwieniem dla samego siebie, a Random Soundtrack to gogle do wirtualnej rzeczywistości, w której cienie zamrożone są w neonowym świetle, a powolność i zachwyt nad fakturami, detalami i chełpienie się w produkcyjnej czystości to choć eskapizm, to jednak eskapizm pożyteczny, a może i nawet i jakaś odwaga w czasach, gdy łatwo jest robić rzeczy brzydkie, oddające w kronikarski sposób  smutną rzeczywistość.




piątek, 14 października 2016

Фанни Каплан/Fanny Kaplan - s/t

Fanny Kaplan, zdjęcie dzięki uprzejmości zespołu.


Oczami radzieckiej zabawki Konstatnego Usenki, która stanowi w skali Polski najbardziej znane kompendium o radzieckiej i rosyjskiej kulturze muzycznego undergroundu towarzyszy następujący leitmotiv - jakikolwiek punkowy, czy post-punkowy etos by nie był, to na Zachodzie nie przybierał aż tak radykalnych form jak za żelazną kurtyną, o Związku Radzieckim nie wspominając, z którego perspektywy nawet PRL wydawał się być wyspą demokratycznych swobód, w tym swobody twórczości artystycznej. Może Simon Reynolds w swoim Porzuć, wyrzuć zacznij jeszcze raz biadolił na ciemne lata rządów Margaret Thatcher, ale za to myśmy mieli nie tylko pałowanie górników, ale także mordy polityczne i czołgi wyprowadzone przez Jaruzelskiego i biedę nieporównywalną z szokiem neoliberalnej poetyki, która dotknęła klasy pracujące. Z radzieckiej perspektywy to i tak nie było źle, wszak wychodziły u nas, nawet w stanie wojennym, wydawane przez państwowe wytwórnie płyty jawnie krytykujące władzę (jak czarna Brygada Kryzys), a w miastach i miasteczkach ZSRR członkowie subkultur obawiali się morderstw ze strony klasy robotniczej pobłogosławionej przez władzę, uzbrojonej w wihajstry, pręty  która w reglamentowanej wobec punkowców przemocy kompensowała sobie realny brak podmiotowości.

Fanny Kaplan, self-titled, źródło: nofannykaplan.bandcamp.com/

Nie mi oceniać krzywdy indywidualne i zbiorowe - każdy ma prawo czuć się w określonych warunkach źle. Jednak powyższy ustęp napisałem dlatego, że podobna dialektyka wyczuwalna jest materiałach prasowych, które przesłała mi powstała w 2012 roku rosyjska grupa Fanny Kaplan, podkreślając swoją inność od rozpieszczonych powinowatych grup z Zachodu. Odwołanie się grupy do lewicowych i feministycznych tradycji (począwszy od samej nazwy przywołującej niedoszłą zabójczynię Lenina, którego oskarżała o działanie na szkodę rewolucji) to w brunatniejącym z każdą piędzią ziemi w krajobrazie czasu to wyraz cywilnej odwagi. Wyrażanie potrzeb, krzywd i poglądów poprzez sztukę undergroundu to nieoczywisty, choć dla niektórych konieczny sposób działania, gdzie oficjalne kanały komunikacji są reglamentowane, bądź ich wykorzystanie wiąże się z określonymi niebezpieczeństwami. Jednoczesne robienie sztuki i polityki i jednoczesne utrzymywanie wysokiego poziomu przynajmniej jednej z tych składowych to rzecz praktycznie nieosiągalna. No chyba, że jesteś trio Fanny Kaplan - zespołem, który znalazł unikalną ścieżkę wyrazu, który nagrał jeden z najlepszych albumów w swojej kategorii w tym roku.



Choć Fanny Kaplan w protekcjonalny sposób odnoszą się do swoich kuzynów na dalekim Zachodzie, to jednak moskiewska grupa może być porównywana z kapelami zachodnimi właśnie - i to z tymi najlepszymi. Eklektyzm to podobno wartość sama w sobie - Fanny Kaplan żongluje zaś skojarzeniami w sposób umiejętny, łącząc wszystko w piękną całość.  Otwierający płytę povod nakrit'sya łączy stonerowo-punkowy basowy drive (Nick Oliveri z Kyussa łamane przez Woble'a z PIL łamane przez basistów Breakoutu - tak, tego z Nalepą), wręcz funkowy groove perkusji, która w wirtuozerii niemożności utrzymania rytmu 4/4 i precyzji jest twórczym rozwinięciem dyscypliny Marka Puchały z Klausa Mittfocha oraz szaleństwa Briana Chippendale'a z Lightning Bolt i uczyniła znak rozpoznawczy grupy (która swoją drogą FK występowała jako support przed amerykańskimi nojz rockerami). A to wszystko co napisałem powyżej czerpię zaledwie z jednej piosenki. Nie sposób także nie wspomnieć o nawiedzonych klawiszach, które raz są momentami drapieżne i monotonne jak w Suicide, czasem także psychodelicznie nawiedzone jak w Pere Ubu i Devo - a najczęściej zaś są i takie i takie, w jednym momencie.

Piosenkowe, krótkie formy wyłamują się piosenkowej struktury stanowiąc psychodeliczno-progresywne artefakty - robi to nie wchodząc w mielizny Kolaborantów czy Miliona Bułgarów. Na tle moskwianek niby stylistycznie podobne, a chwalone NOTS wypadają rozczarowująco nijako. Paradoks goni groteskę, zmiana struktury goni przebojowość i choć nagranie to, to zaledwie sześć piosenek, a cały album to ledwie minialbum to jego siła wynika z mistrzostwa konsekwencji. Konsekwentne na tym albumie jak nic są teksty - śpiewane po rosyjsku wyrażają ból istnienia, są poetycko niedokładne, rozmyte, niedopowiedziane, mazają się bo uszach rozwodnionymi akwarelami, choć ich kierunek jest jednogłośny i jednowektorowy. Ucieczka, niemoc, strach i paraliż - to główny temat liryków. Cóż za straszna perwersja by skurwysyństwo świata nobilitować poetycką frazą! Zrazu słuchając minorowego nastawienia do świata Fanny Kaplan skierowałem swoje skojarzenia w stronę Ukrytych Zalet Systemu - które jednak wydają się być muzycznie w stosunku do FK konserwatywne i grzeczne, a tekstowo stanowczo bardziej zasadzone w kontekście i konkrecie.

Nie sposób także nie zwrócić uwagę na solowe poczynania członkiń grupy - choć Fanny Kaplan wydaje się być ich najbardziej przystępnym polem wyrażania swojej wrażliwości, to jednak ich inne projekty zagłębiają się w większy radykalizm. Basistka grupy, Karina Kazarian tworzy industrialno-dark ambientowy KP Transmission oraz czarownie lo-fi shoe-punkowy kenneth anger. W keneth anger bierze udział Lusia Kazarian, która w FK gra na microkorgu i śpiewa, a oprócz tego tworzy nojzowe Margenrot. Perkusistka FK. Diana Burkot, jest twarzą i duszą wideo-muzyczno-słownego Rosemary Loves a Blackberry oraz gra w nojzowym P R I P OY.

Bardzo dziękuję grupie Fanny Kaplan za współpracę w związku z powstaniem powyższego tekstu  oraz za porywającą muzykę/Thank you Fanny Kaplan for cooperation due to this article and exhilariting music, of course















Fanny Kaplan 
self-titled
Racoon's Ass Records
RcAR 1
10 sierpnia 2016

sobota, 1 października 2016

Emma Zunz - s/t

źródło:  bdta.bandcamp.com/album/emma-zunz

Debiut Rafała Jęczmyka w postaci projektu Emma Zunz jest wyjątkowy ze względu na zimną elegancję, choć pozbawioną wyniosłości, a bliską post-punkowi, co wyraża się w marszowym werblu w otwierającym płytę Niðurlæging. Choć z jednej strony electro industrialny chłód repetycji jest na tej płycie dominantą to jednak nie sposób nie odpędzić się od wrażenia jakoby Emma Zunz była w nawarstwianiu się rytmów bardzo szczera, egalitarna i w istocie zapraszająca do słuchania, które może nawet przerodzić się w taneczną zabawę.

Jęczmyk miast atakować synkopami stawia na powolne odkrywanie warstw. Gdy myślę o tej płycie to geologiczne metafory nasuwają mi się najczęściej, bo Emma Zunz wraz ze słuchaczem cierpliwie i metodycznie przedziera się przez kolejne  instrumentalne ścieżki, nienachalnie wprowadzając w odkrywanie wnętrza Ziemi, choć już dawno nie jest to ziemia niczyja. Słyszę to wyraźnie w You Will Know Me By The Black Clothes, gdzie mimowolnie liczę liczbę ścieżek i ich transformacje. Emma odkrywa kolejne pokłady bogactw szlachetnych, nieskażonych efektami przestrzennymi, czy nieregularnościami dźwięków, unikając szokowania, pozwalając zejść do coraz to niższych pokładów. Ciężko jest ukryć, że im głębiej tym gęściej, tym temperatura bardziej nieobliczalna, powietrze ma inny skład i wyczuwalny jest niemal fizyczny ciężar równych symetrycznych warstw, niczym z modeli z podręczników geografii późnych klas podstawówki. 

Emma jawi się zarówno jako stateczna matrona w czarnych sukniach, przyciętych z dokładnie zblokowanych sampli, ale czasem te suknie zrzuca stając się damą nawiedzającą swój zamek by przegonić śmiałków budzących ją ze snu. Hauntologiczne powroty słyszalne są w Ressurected Dead On Planet Jupiter gdzie blenduje się ostry najtisowy acid z tribalowym techno ambientem z serii składanek Soundscapes. Basowe, EBM-owe tremolo, któremu podporządkowana jest spora część albumu, składającego się z czterech około dzięsięciominutotowych kompozycji powraca w zamykającym płytę Gaspar the Pigeon wraz z tlącym się na dnie dźwiękiem konkretnym silnika wysokoobrotowego napędzającego nieokreślone urządzenie tnąco-wiercące - skutecznie tnące i wiercące to-to chwytliwością tematów, a cicho powiem, że niemal przebojowością.

Debiut Emmy Zunz to znakomita, wycyzelowana, wysztukowana płyta, dająca gros satysfakcji w fedrowaniu pokładów nawarstwiających się dźwięków, do pewnego momentu rzecz to bezpieczna, przez regularność uderzeń, z czasem bezwzględna przez nieustępliwą konsekwencję sampli.  

Emma Zunz
"Emma Zunz"
BDTA
1 maja 2016