Strony

środa, 21 czerwca 2017

Nikt Nic Nie Wie - wybór wydawnictw



Gdy Instant Classic reedytowało legendarną płytę szczecińskiego Krzycz o tytule "Trauma" Bartek Chaciński napisał na swoim blogu o tym, że pierwotnie materiał ten został wydany przez legendarną wytwórnię Nikt Nic Nie Wie. Wówczas zacząłem zastanawiać się nad tym, na czym ta legenda miałaby polegać. Niewątpliwie jest to najstarsza najdłużej i nieprzerwanie działająca niezależna oficyna wydawnicza, działająca nawet dłużej od Anteny Krzyku. Z pewnością niesamowite jest to, że przez wiele lat NNNW z siedzibą w królewskim mieście Nowym Targu był głównym wydawcą punk rocka na kraj nie odchodząc na krok od stołecznego QQRYQ, wydając także zagranicznych artystów. Utowarowienie kultury buntu i duże zdolności dystrybucyjne tychże towarów wyraża się zarówno we wszędobylskich tytułach, które walają się po rynku wtórnym obiegu nośników, a także po imponującym katalogu nowotarskiej wytwórni. Czy zatem także katalog jako całość obrósł legendą na miarę nieodżałowanego Obuha? Myślę, że nie za bardzo. NNNW, o ile obecnie cokolwiek wydaje, znajduje się poniżej mediany oczekiwań, jedyną rzeczą, dla której śledzę obecnie katalog tej wytwórni są reedycje. 

Spośród około 200 tytułów wydanych przez oficynę znalazło się kilka płyt wybitnych lub/i intrygujących - z pewnością zaś były to tytuły, które odbiegały od głównego rdzenia wydawanych przez Nikt Nic Nie Wie tytułów. Poniższe zestawienie nie uwzględnia jakiejś szczegółowej systematyki, kolejność tytułów nie ma większego znaczenia.

1. Krzycz, "Trauma", 1998.
Abberacja, błąd systemu, zespół odszczepieniec  - tym musiało być Krzycz w swoim czasie. U nas w kraju nie grał tak nikt albo grało niewielu. Być może w jedynie Krain czy Dump umiały wyjść poza punk rockowe ciepełko - swoją drogą tak, jak nie dziwię się bece z polskiego reggae, tak zdumiewa mnie brak memów z polskim punkiem. Krzycz ustępowało, posługując się metodologią krytyki muzycznej lat '90, która musiała legitymizować byt polskich kapel takimi paralelami, zachodnim kapelom, jednak jako jedna z niewielu grup zachodnie grupy skutecznie doganiało. W owym czasie popularne granie post-hardcore i post-metal wyrażające się w twórczości Neurosis, Assassins of God, Fugazi lub mniej popularnego Shellaca znalazło ujście w twórczości szczecińskiej grupy. Progresywne formy, ostre cięcia motorycznej sekcji dętej,  a do tego obłąkańcze, screamowe wokale Iwanika sprawiały, że grupa wytwarzała ciężką, nieznośnie nieprzystającą do katalogu NNNW aurę.



2. Janusz Reichel/Guernica Y Luno, "Abyś wiedział, że nigdy nie przegrasz", 1995.
O Guernice Y Luno powiedziano już zbyt wiele, dla mnie zespół ten, choć legendarny, muzycznie był dosyć wsobny. Bardziej interesująca jest postać Janusza Reichela, który próbował zrobić rzecz niebywale pokrętną, a swoją sławę zawdzięcza estetyce, która nie mogła znaleźć zbyt wielkiego fandomu. Minimalistyczny songwriting z niczym więcej jak tylko gitarą akustyczną to próba wejścia w buty ni to folkowego revivalu, którego dziećmi byli śpiewający kontestatorzy w postaci Boba Dylana, Joan Baez, Pete'a Seegera czy Neil Younga, ni to Jacka Kaczmarskiego, na którego otwarcie Janusz Reichel się powołuje. Janusz Reichel ze swoimi akustycznymi balladami, które ani nie zachwycają przenikliwością myśli, wdzięcznością frazy, a nawet chwytliwymi zingerami zatracił poczucie czasu i przestrzeni - Jacek Kaczmarski jest zbrązowionym bardem, którego słucha się zrozumieniem tak często, jak czyta się encykliki Papieża-Polaka, a folkowy revival był nam zbyt odległy kontekstowo i kulturowo by zakorzenić się tu na dobre (wspomnę tylko o tym, że swego czasu polską Joan Baez śpiewającą przekłady Dylana była zasadzona w środku peerelowskiego przemysłu rozrywkowego młodziutka Maryla Rodowicz - cóż za ironia). Niemniej ta ślepa i głupia odwaga, tyle samo wsobna co osobna, jest na niezwykle intrygująca. Na tyle, że w ubiegłym roku Pasażer wydał pierwszy self title Reichla na winylu pt. "Pierwsza kaseta na płycie". A poza tym mam osobisty sentyment do Reichela, jako tego, który napisał chyba najbardziej rasistowski tekst w piosence, które miała być antyrasistowska, co mnie za każdym razem bawi:
I choć mój Bóg jest żydowski, 
mój nos jest całkiem normalny

SPROSTOWANIE: Ostatnie z powyższych zdań zostało przeze mnie napisane pod wpływem zaciemnienia umysłu oraz spowodowanych tych kiepskich zdolności interpretacyjnych. Oczywiście, zgodnie z uwagę i sugestią Pana Janusza, który w liście pełnym klasy oraz profesjonalizmu, wykazał mi, ze moje spostrzeżenia dotyczą największego błędu, jakim jest utożsamianie podmiotu lirycznego z artystą/poetą/piosenkarzem. Oczywiście pisząc to co powyżej nie miałem na myśli tego, że Janusz Reichel jest w jakimkolwiek stopniu rasistą/antysemitą.




3.Ewa Braun, "Love, Peace, Noise", 1994, "Esion", 1996.
Obie płyty doczekały się reedycji w swojej macierzystej wytwórni i obie płyty darzę wielką estymą. Obecnie wszystkie studyjne płyty Ewki doczekały się zasłużonej legendy oraz eleganckich wydań. Miejmy nadzieję, że nigdy zespołowi nie przyjdzie do głowy, żeby zejść na okoliczność jakiegokolwiek koncertu.





4. Sabot, "Vice Versa", 1994.
Sabot to amerykański duet założony w San Francisco w 1988 roku przez Christophera Rankina (bass) oraz Hilarego Bindera (perkusja). Zespół od 1993 roku rezyduje w Czechach, a muzykę którą proponują jest hardcorowe brzmienie, przesterowany i klagnujący bas, jak u paru znanych grup z Amphetamine Reptile oraz nieukrywane ciągoty w stronę jazzowo zorientowanych form. Przede wszystkim instrumentalnie zorientowane numery potwierdzają ogładę muzyków w realizacji wizji, wizja zaś ta może przyprawiać niekiedy o ból zębów, tak jest źle, czasem zaś progresywne formy i instrumentalna sprawność potrafi nie raz zaskoczyć.




5. Crucifix, "Dehumanization", 1994
Kolejny zespół z Kalifornii w tańcu się nie pierdoli, jest szybki, agresywny, niewymyślny, brutalny, dziś zaś to zespół z kategorii klasyka gatunku zaprawianego crustowym brzmieniem. Grupa założona i dowodzona była przez Sothira Phenga, którego rodzina zbiegła spod terroru Czerwonych Khmerów, dziś jak to niegdysiejsze gwiazdy uskutecznia generyczne popierdywania w Proudflesh.




6. Świat Czarownic, "Hokka Hey"
Sami przyznacie, że mariaż punka i reggae to wyjątkowo niekorzystnie dla estetyki, dobrego samopoczucia i psychicznego komfortu połączenie, bo z tego może się zrodzić coś na kształt gównianego ska, Zielone Żabki i te sprawy . Świat Czarownic, którego członkowie to nie byle jakie cienkie lojtasy, które właśnie wypadły sroce spod ogona, tylko Dósiołek z Aliansu, Kozak wydurniający się obecnie w Piżamie Porno oraz Dariusz "Siwy" Siedlok, napierdalacz perkusyjny. "Hokka Hey" Świata Czarownic łączy te światy w najlepszy możliwy sposób, może nie aż tak dobrze jak robił to R.A.P albo Izrael (btw, Brylewski był miksował i masterował niniejszą płytę), ale jednak nadal jest to absolutnie słuchalne, po pomiędzy surowym napierdolem, gra znośna imitacja roots reggae znana z Kultury lub Ras Luty, doprawiona niesamowitymi dubowymi echami.




7. Hiatus, "El Sueno De La Razon Produce Monstruos", 1995
Belgijski Hiatus wydał w NNNW jeszcze jedną płytę "From Resignition.... To Revolt", ale ta wydaje mi się być cięższa i bardziej agresywna, bo taki też powinien być crust.



8. Usta Syracha, "Kamieniowanie Miastożyja", 1995
Kolejne polskie reggae, słuchając którego zastanawiam się nad dwoma rzeczami: dlaczego, choć to polskie reggae, ten album jest tak dobrze wyprodukowany, po drugie, dlaczego zespół ten nie ma choć jednego przeboju na miarę Daabu, który byłby wałkowany w Trójce przy okazji Polskiego Topu Wszechczasów. Wybaczcie zatem za chwilę uczciwości i słabości zarazem - choć ja się na popowej muzyce nie znam kompletnie, to "Kamieniowanie Miastożyja" brzmi tak jakby miało być "Sunshine Reggae" do słuchania przy tłustym grillu i zimnym piwku. A te kosmiczne syntezatory wypełniające tła sprowadzają na cały album niepokojącego, New Age'owego ducha.






9. Homomilitia. "Twoje ciało - twój wybór", 1996.
To jest ten jeden z niewielu bardzo znanych, starych hc punkowych zespołów, których słucham bez żenady także dzisiaj. Crassowa prowieniencja jednego z bardziej znanych anarcho-queerowych składów wzmocniona jest przez to, że członkowie grupy grali wcześniej w pionierskim dla krajowego grindcore'a Toxic Bonkers.





10. Rhythm Activism, "Blood and Mud", 1996. 
Założony w Montrealu Rhytm Activism sam siebie określał jako "rock 'n rollowy kabaret" w swoim podstawowym składzie liczył 4 członków, na okoliczność niektórych występów było ich przeszło 50, wliczając innych muzyków, żonglerów, tancerzy i akrobatów. Muzyka kolektywu wykraczała dalece poza punkową ortodoksję, eksponując sekcje dętą i skrzypcowe popisy założyciela grupy Normana Nawrockiego, wpływy latoamerykańskiej i żydowskiej tradycji muzycznej, tworząc swoiste world music skupione tekstowo wokół spraw związanych z niesprawiedliwością i emancypacją od tejże. Kaseta "Blood and Mud" była dodatkowo dedykowana meksykańskim zapatystom.
 


11. The Thing, "Rudder", 1997.
The Thing to trójmiejski zespół, który nie doczekał się zasłużonej legendy. Grupa ta w swoim czasie była tak dobra jak Ścianka, grała jak Slint i Rapeman jednocześnie, eksponując nienaturalnie wybijające się ponad inne dźwięki obrzydliwie przesterowany wokal. Jedna z najlepszych nieodkrytych i bardzo mało znanych rzeczy wydanych w NNNW.




12. Tissura Ani, "I don't know", 1999.
Jest to jedyna płyta tej znakomitej, noise punkowej formacji, której członkowie grali później w jazz rockowej Potty Umbrelli. Dziwaczna to płyta, niemogąca poradzić sobie ze swoimi ciągatami w stronę totalnego kurwa rozpierdolu, a między potrzebą wykazania, że, patrzcie, umiemy grać, widzicie, ładnie nam to wychodzi, jesteśmy zdolni, elo. 



13. La Aferra, "Miłość", 1999.
Zdecydowanie najlepsza płyta kaliskiej La Aferry w ubiegłym roku miała także swoją winylową reedycję. Ciężki, smutny, zimny, spowolniony hc w wykonaniu La Aferry był czymś wyróżniającym się na tle rodzimej sceny, a do tego piękna okładka, wyjęta żywcem z Cold Meat Industry.






14. 19 wiosen, "11 zim", 2004.
Zdecydowanie jest to zbyt dobra płyta, jak na ten label. Koniec, kropka.


15. Inkwizycja, "Na własne podobieństwo", 1991.
Expert to przechuj, a Inkwizycja była zajebistym zespołem. "Na własne podobieństwo..." musiało rozpierdalać wtedy, rozpierdala i dziś. Frazy Experta ciągle są ciekawe, szybkość i bezwzględność materiału muzycznego zawartego na debiucie grupy wyprzedzała umiejętności obsługi instrumentów to fakt, jednak żarliwość gniewu rekompensuje technicznie niedoróbki. Jak uda się wam gdzieś zdobyć niezmasterowany winyl "Na własne podobieństwo", wówczas zrozumiecie, o co mi chodzi. Remaster z 2014 może i technologicznie jest nieco lepszy, jednak to surowość pierwszego wydania przemyca prawdziwy Weltschmerz transformacji, o którym jest ten album.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz