Strony

sobota, 3 lutego 2018

wojtek kurek




I. Chryste Panie!

II. Problemem są albumy i projekty, skazane na sukces. Już w momencie zapowiedzi tak dobre, że nie cierpiące krytyki w momencie okazania. Najlepiej zaś autorecenzujące się, zawczasu wymyślające namechecking. Najlepiej zaś, aby odwołanie się do jakiegoś wzorca było odwołaniem pozytywnym. Czyli nikt nie napisze w blurbie takiej płyty "kpimy sobie z krautrocka, a Xenakis może nam najwyżej uprać uwalone po ciotce gacie". Idąc dalej - zabiegają takie albumy, a żeby nie metaforyzować, bo albumy, nawet te chujowe, swej chujowości nie są winne, tylko wszyscy ci, którzy ten album wydobyli na barki słuchających - więc ci Oni stareńcy i asekurancy, zasuszeni i nobliwi, taktycznie wyręczają pismaka i jego chuci twórczego podejścia do tematu; a nawet jeśli nie twórczego to wiernego pasji i obsesji wsłuchiwania się. Bo tak jak w polityce wszyscy dążą do zgody, bo zgoda buduje, niezgoda rujnuje [PIERDOLENIE, przypomnienie moje, do tekstu mojego, amen], a niewłaściwym jest wyrażać niezgodę na nieintencjonalny pastisz tego, co nazwano krautrockiem, który przez działania takie jak powyżej staje się coraz bardziej śmieszny, tam gdzie Genesis, Yes i inne neoklasycyzujące typy czyste żenady w kolorze White Anglo Saxon Protestant.

III. Boże uchowaj mnie przed coverem Za ostatni grosz kIRka, skoro nie uchowałeś Za ostatni grosz przed kIRkiem.

IV. Jako że jestem socjalizującym demokratą, a moim świeckim świętym jest Piotr Ikonowicz i jako że nie potrafię petryfikować podziałów ani na poglądy na społeczeństwo i poglądy na muzyczkę (choć muzyczka rzecz jasna nie jest rzeczą najważniejszą dawg), to tak samo jak więcej czasu poświęcam na myślenie o niesprawiedliwościach świata i na ludziach, którzy są ciemiężeni i pozbawieni przywilejów, tak bardziej ponad płyty-celebrytów strojących się w piórka undergroundu [co za obmierzłe słówko fuj, btw], wolę takie właśnie albumy jak solowy self titled Wojtka Kurka, który lepi swoje ekspresje z materii dźwiękowych, które mogłyby zostać uznane za niechciane, brzydkie, suchotnicze i nieważne. Kompozycje, w które te dźwięki zostały wprzężone nie są jednak żadną biblią pauperum dającą wejście w świat dźwięku niechcianego. To zamożni tudzież wykształceni fetyszyzują ohydę tego świata (it's ugly until Rihanna decides it's not), jednak dźwięki z których buduje na pierwszej stronie kasety Wojtek Kurek nie są nawet ekwiwalentem dźwiękowego upodlenia, które dobrze by wyglądało w publicystycznych utyskiwaniach. Bo czyż może być coś bardziej mizernego od uderzenia drewnem w inny kawałek drewna? Kurek wychodzi od aplifikowanej deski do krojenia oraz oplecionych przetwornikami piezo misek - to jest właśnie ta przesławna muzyka kuchenna, która jest nieco dalej w ewolucyjnym rozwoju od muzyki z przedrostkiem bedroom - archetypowe kuchnie są bliższe praktykom zbiorowym i społecznym, sypialnie czy alkowy są intymne, indywidualne, sprzyjają introwertyzmowi, są naturalnym habitatem zboczeń w rodzaju Shakaiteki Hikikomori.

Gdy pisałem patetyczny tekst na temat o patetycznej momentami płycie Melatony perkusjonisty Huberta Zelmera, zachwycałem się nad początkowym uderzeniem i pogłosem idącym za nim, mówiąc o pełni i jedni tego jednego dźwięku. I pisałem te frazy mając w pamięci album Wojtka Kurka, którego materie dźwiękowe są programowo niewystarczające, wydarzające się z konstruktu jakim jest cisza a następnie zamierające w sztuczności jaką dają mikrofony kontaktowe, obce od ludzkiego doświadczenia, zniechęcające do siebie, tworzące spore bariery wejścia. Miałem porównywać te narastania niewystarczających puknięć i stuknięć do czegoś mistycznego, jak kołatki grające w Wielki Czwartek, tyle, że one również niewystarczające, zupełnie inne od euforycznych dzwonów, zapowiadają grozę tortur oraz okrutnej śmierci. A groza i trwoga to ciągle jakieś ludzkie uczucie, choć niezwyczajne i przewrotnie świąteczne, a puknięcia i stuknięcia Wojtka Kurka znobilitowane na tym albumie, zestawione ze sobą w jakimś porządku, nie pochodzą z uczucia lub wyrachowania, ani nawet uczuć nie wywołują. Te uderzenia, w początkowym stadium płyty, są ahumanistyczne, atranshumanistyczne, pochodzą jakby mimowolnie, jakby ze źle zorganizowanej nudy, pukania jedną dłonią w laminowany blatu szkolnego stołu, podczas gdy druga sięga pod stolik po smartfona.

V. Można by spekulować co niezwyczajny eksperymentalnej perkusjonistyki słuchacz może powiedzieć o tej płycie. Spekuluję, że poza nudą i pospolitością nie wysłyszy tego, co się w eksperymentach wysłuchuje, gdy się nie ma na ich temat nic do powiedzenia - czyli interptetacja dźwięków przez ich ilustracyjną użytkowość. Ten album nie jest ilustracyjny, nie jest "dziwny", "straszny", "nadający się do horroru". Początkowe fazy utworu są tak nijakie, że ktoś mógłby uznać, że największy wysiłek jaki został tu podjęty ten przez wydawcę, a nade wszystko przez słuchacza.

A wszystko to co powyżej jest tylko o początkowym fragmencie albumu, który trwa mniej niż 25 minut.

VI. Kurek sukcesywnie zagęszcza atmosferę, uderzeń pojawia się więcej, aleatorycznie pojawiają się ich różne rodzaje ziemistych, krótkich strzałów, później zaś ich cuty i elektroniczne przekształcenia szybkiego delaya, by nie eksplodować w jakiejś katarktycznej nawale polirytmów, lecz wyciszyć się w sekwencji eai 2, gdzie pojawiają się elektroniczne, niskie, lecz ciągle rwane klocki wzbogacone o bardziej szkliste i metaliczne stuknięcia, które po raz wtóry zagęszczają się by rozluźnić się w elektronicznym ambiencie i coraz rzadszych uderzeniach. Druga strona kasety z kolei skłania się z kolei w nieco bardziej ortodoksyjne eksplorowanie zestawu perkusyjnego (struktura ta pojawia się już na albumie kontrabasisty Jacka Mazurkiewicza Mneme), które zapoczątkowane jest przez jednostajne rytmicznie tremolo, by przekształcić się w naturalistyczny dla instrumentu muzak, który zdaje się jest uzasadnieniem dla poprzednich szaleństw, nagrodą dla tych, którzy oczekiwali albumu na perkusjonistę solo oraz wytchnieniem dla tych, którzy po pierwszej stronie albumu spodziewali się, że nie mamy tu do czynienia z formalnie świetnym muzykiem, lecz kolejnym hochsztaplerem jakich wielu (a którzy ciągle robią masę dobrej muzyki imho), który skrywa się za żelbetem wzmocnionym awangardą.

Dla wielu będzie to zarzut, że Kurek nie brnie przez całość albumu w radykalizm, będzie to dla mnie zrozumiałe. Patrząc jednak na album jako całość - bez zgrzebnej mataforyki Janusowego oblicza jakimi są dwie osobne strony kasety wyrażające dwie osobne metody twórcze - album ten to przedstawienie ewolucji grania od prymitywizmu palca uderzającego obiekt przez eksperymenty formalne i brzmieniowe, których zwieńczeniem jest stworzenie zinstytucjonalizowanej perkusji, ze swoimi technikami, specjalistami, komentatorami, autorytetami, akademiami i nagrodami.


VII. Finalny werdykt - to bardzo dobry album.

Wojtek Kurek
s/t
Pionierska Records
P009
10 wrzesień 2017




czwartek, 1 lutego 2018

Pustostany "2012"



W 2017 w tle słusznie chwalonej płyty Kurws Alarm nakładem wytwórni Sweet Rot Records oraz Pouet! Schallplatten ukazała się reedycja Pustostanów 2012, którą tworzyli muzycy Kurws (jeszcze w składzie z Piotrem Zabrodzkim) z Maćkiem Salamonem (wtedy Gówno, dziś Nagrobki). Gdybym za główne kryterium najlepszego albumu danego roku uznał ilość przesłuchań danego krążka, wówczas płyta projektu-efemerydy, jakim były Pustostany, znajdowałaby się na samym szczycie.

Pustostany powstały przy okazji organizowanego przez wrocławską BWA festiwalu Out of Sth. Zespół skompletował się, zgrał, skomponował piosenki, nagrał kasetę wydaną przez Oficynę Biedota  w ciągu zaledwie paru dni. Te około 15 minut materiału wydanych pierwotnie jest jedną z większych osobliwości polskiego noise punka. Rozumieją to chyba sami Kurwsi, którzy zaliczają ten materiał do oficjalnej dyskografii tria, który w porywach bywał kwintetem. Grupa na "k" jednak nigdy nie dorobiła się wokalisty - sugestywne tytuły i żywe zaangażowanie społeczne przemawiało wystarczająco mocno bez wykrzykiwania sloganów.

Biorąc sobie Maćka Salamona za wokalistę do Pustostanów było posunięciem co najmniej ryzykownym - Gówno, w którym Salamon wówczas śpiewał było raczej przez zaangażowanych, "poważnych" punkowców uznawanych za kabaret i artystowską pozę, która bawiła się w konwencjami punk rocka i niemało w tym było prawdy. Śpiew Salamona - sarkastyczny, gamoniowaty, kampowy, zmanierowany oraz daleki od standardów szkoły śpiewu według Grażyny Łobaszewskiej - wydaje się być jednym z najbardziej charakterystycznych głosów wschodzącego niezalu. Teksty, a przynajmniej te, które pojawiały się na jedynym zbiorczym materiale Pustostanów, czyli płycie 2012 to zlewy naiwnej liryki wygrzebanej z zaczątków buntu podstawówkego zacietrzewienia i nierzadko chełpiące się brakiem semantycznego sensu bardziej skupiając się na zbiorach skojarzeń i kontekście,  programowo organoleptycznym rozumieniu języka punkowej piosenki, jednocześnie zaś rozjaśniając materiał niewymuszoną, naturszczykowską błyskotliwością (wyliczanka antynomii w utworze Szczecin).

Piotrek Zabrodzki, zanim ograł repertuar Kurwsów, którego blask porażał na drugim Kurwsowym longu Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu, zagrał na z Kurwsami i Salamonem w ramach Pustostanów właśnie. Jak przystało na znakomitego chałturnika, który robi i w mainstreamowym popie, jazzie wydziałów jazzu i muzyki rozrywkowej krajowych akademii muzycznych, skrzętnie monetyzowanym niezalu według Lado ABC świetnie odnalazł się w akcie wywodzącym się lub/i dążącym od/do undergroundowej awangardy. Napierdalanie po klawiszku pana od śmisznych kapeluszy to po pierwsze inkrustacja prymitywizmu w stylu Vágtázó Halottkémek lub Savage Republic, po drugie zaś ważna forma, która ma kardynalny wpływ na treść 2012. Glitch noisowe solo w utworze Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu jest jednym z najśniejszych momentów wszechczasów, w jakiejkolwiek dziedzinie, gdziekolwiek. Wykończenie Zabrodzkiego riffów w niemal lub ponad połowie utworów tego zbiorczego materiału nadaje całości wyraz głupkowatej cudowności jak w Devo albo u Pere Ubu. Szczecin, Tylko Ty, Struktura, Tonący statek miłości, w swym rdzeniu surowe, a nawet groźne i wulgarne dzięki Zabrodzkiemu stają się jakieś takie słodko chiptunowe, a nawet o zgrozo twee popowe idąc z stronę eklektyzmu wrażeń i tropów dźwiękowych zapewnianych przez między innymi katalog wytwórni Mutant Swing czy audycje Istoty Ssącej i składanki Kooky Nuts Pop .


Wobec tego co powyżej w kontrze stoi ostatni na albumie utwór Publiczne pieniądze, który jest moim osobistym hymnem odkąd podejmuję pieniądze na życie z sektora budżetowego. Potępieńczy doom noise crust punk, bardziej lofi niż cokolwiek, bardziej wrzaskliwy niż potrzeba, a jednocześnie zbyt prześmiewczy i autoironiczny by traktować go jako hymn, chyba, że jest to hymn prześmiewców i autoironistów, których nikt nigdy nie będzie traktował poważnie, skoro oni sami za takich nie chcą być uznawani, hymn ludzi niewidocznych, niewidzianych, błahych, niereprezentatywnych dla próby, cudaków, lecz nie ekscentryków, nierefermowalnych do monetyzacji, denominacji, choć zdefraudowanych, hymn momentu zlewania się anarchokomunizmu, anarchokapitalizmu oraz anarchokomizmu.


A zresztą i tak co by się tu nie napisało, Salamon A.D. 2012 ma do was przesłanie - "chuj mnie obchodzi co tym myślicie" (Struktura).