Strony

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Wieś zaciszna, amerykańska


Ta książka nie pędzi, nie śpieszy się nigdzie. Żyje powolnym życiem amerykańskiej, republikańskiej prowincji, która nie potrzebuje gwałtownych zwrotów akcji po to aby podtrzymać swój bieg. A jednocześnie nie jest to z pewnością książką nudna – przy zachowaniu różnorodności form wypowiedzi, zupełnie innych od siebie form narracji jest dziełem wymagającym niesamowitego skupienia. Złote jabłka to dzieło soczyste, każde zdanie, każde słowo coś znaczy. I dlatego ta książka jest tak wyjątkowa.

Przyznam szczerze, że o autorce nigdy nie słyszałem, a samą literaturę amerykańską, którą Eudora Welty reprezentuje, nie interesowałem się w sposób szczególny. Książkę tą kupiłem za jakieś 2 złote i to raczej z uwagi na formę (obwoluta, szyte strony, gruba, płócienna okładka oraz nieduży, kieszonkowy format). Ot takie moje małe zbieractwo.

Oczywiście okazałbym się niezmiernym snobem, gdybym kupował książki tylko po to aby je mieć. Aby uspokoić swoje sumienie, zabrałem się do czytania. Skończyłem po miesiącu.

Całe dzieło jest w zasadzie, w odniesieniu do formy, czymś pomiędzy zbiorem nowel a powieścią. Z jednej strony całość powiązana jest historią rodziny MacLainów, z drugiej zaś każda z części mogłaby doskonale funkcjonować osobno, jako krótka forma literacka, bez wyraźnego zakończenia jak i początku.

Właściwie Złote jabłka, jako całość, też nie mają wyraźnego początku jak i końca. Z drugiej zaś strony mamy do czynienia z wyraźną klamrą, zatacza się kołem – opowieść zaczyna panna Katie Rainey, a kończy ją jej córka.  Opowieść zaczyna się od tajemniczego zniknięcia Kinga MacLaina, natomiast, jak nietrudno odgadnąć, kończy jego niespodziewanym powrotem. Sama akcja dzieje się w Morganie, małym miasteczku na południu Stanów Zjednoczonych, gdzieś nad rzeką Missisipi, która pieszczotliwie nazwana jest Wielką Czarną.  Jest pierwsza połowa XX wieku.

Książka ta nie została napisana po to aby zachwycać poetyckimi obrazami, choć takich znajdziemy tu wiele. Nie powstała również po to aby przedstawiać nam złożoności świata (ergo kunszt autorki), choć świat przedstawiony z licznymi rodzinami, które mają ze sobą różne stopnie powinowactwa i interesów, imponuje. Eudora Welty nie chce również nam serwować kryminalnych historii, choć trup się gdzie niegdzie ściele, a i ludzie znikają w tajemniczych okolicznościach.

Autorka, która pochodzi z południowych Stanów z wielką dozą krytycyzmu podchodzi do prowincjonalnych miasteczek i ich mieszkańców. A być może odnosi się do wszystkich ludzi? Tego niestety od autorki się już nie dowiadujemy.

Ludzie z prowincji są małostkowi, zamknięci na świat, nieufni nie tyle wobec przybyszów, co wobec własnych ziomków. Są nietolerancyjni, do czarnoskórych odnoszą się z wyższością, a krypto niewolnictwo wciąż funkcjonuje. Zadziwia wysoka pozycja kobiet, które w zasadzie są niezwykle istotne dla przetrwania społeczności, mimo tego, że zajmują się raczej prowadzeniem gospodarstw domowych i rodzeniem dzieci. Welty w bezlitosny sposób obnaża niskie pobudki działania, codzienną wulgarność wobec najbardziej intymnych uczuć innych ludzi, skrajny egoizm. Wszystko to ukryte pod pozorem uporządkowanej sielanki, cudownej okolicy, ludzi o nienagannych manierach, niezwykle religijnych.

Świat prowincji jest zdominowany przez system iście Foucaultowskiej inwigilacji, w której każdy jest szpiegiem i każdy jest szpiegowany. Jedynie jeden – King MacLain, zabijaka i hulaka, ucieka z tej przedziwnej rzeczywistości, choć raczej nie w pogoni za wolnością, lecz hulanką i swawolą. Lecz i tego nie możemy być pewni.

Welty jest Antytwainem. Mark Twain, który tworzył kilkadziesiąt lat wcześniej, również widział problemy prowincji, to nie ulega żadnej wątpliwości, jednak jednocześnie gloryfikował ją jako miejsce najlepsze nie tylko w USA, ale, o zgrozo!, na całym świecie. Welty obraz prowincji jest smutny i przygnębiający – ludzie niezależnie od wieku, wykształcenia, płci i rasy, są prości, kierują się niskimi pobudkami i cierpią na absolutny niedobór altruizmu, nie potrafią się cieszyć, ani smucić, są na wskroś patologiczni. 

Powieści obyczajowe nie są moim konikiem, jednak to przedziwne dzieło czytałem z rozdziawionym pyskiem. Z jednej strony – konkretne telegraficzne opisy lub też gawędziarska forma, która niekiedy polegała na przeniesienia języka mówionego do literatury. Innymi momentami autorka zaskakuje nas poetycznością, która, co niestety bywa częste w prozie, jest egzaltowana i w sumie niepotrzebna. Niektóre oniryczne opisy, które ocierają się surrealizm, wymagają nie tylko wzmożonej czujności czytelnika, co również wielkiego dystansu do opisu, który może stanowić tylko dygresję i aż dygresję.

Jestem niezwykle zadowolony z tego znaleziska. Polecam serdecznie dla tych, którym nie zależy na czytaniu szybkim, lecz na literaturze pięknej, powolnej, gęstej i  majestatycznej niczym Wielka Czarna Missisipi. 

Wielkie brawa dla tłumaczenia Miry Michałowskiej. Naprawdę kawał dobrej roboty.
--

Eudora Welty
Złote jabłka
tłumaczyła Mira Michałowska
1972 Warszawa
Czytelnik
nakład 20 290 egz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz