Ta książka nie pędzi, nie śpieszy się nigdzie. Żyje powolnym
życiem amerykańskiej, republikańskiej prowincji, która nie potrzebuje
gwałtownych zwrotów akcji po to aby podtrzymać swój bieg. A jednocześnie nie
jest to z pewnością książką nudna – przy zachowaniu różnorodności form
wypowiedzi, zupełnie innych od siebie form narracji jest dziełem wymagającym
niesamowitego skupienia. Złote jabłka to dzieło soczyste, każde zdanie, każde
słowo coś znaczy. I dlatego ta książka jest tak wyjątkowa.
Przyznam szczerze, że o autorce nigdy nie słyszałem, a samą
literaturę amerykańską, którą Eudora Welty reprezentuje, nie interesowałem się
w sposób szczególny. Książkę tą kupiłem za jakieś 2 złote i to raczej z uwagi
na formę (obwoluta, szyte strony, gruba, płócienna okładka oraz nieduży,
kieszonkowy format). Ot takie moje małe zbieractwo.
Oczywiście okazałbym się niezmiernym snobem, gdybym kupował
książki tylko po to aby je mieć. Aby uspokoić swoje sumienie, zabrałem się do czytania.
Skończyłem po miesiącu.
Całe dzieło jest w zasadzie, w odniesieniu do formy, czymś
pomiędzy zbiorem nowel a powieścią. Z jednej strony całość powiązana jest
historią rodziny MacLainów, z drugiej zaś każda z części mogłaby doskonale
funkcjonować osobno, jako krótka forma literacka, bez wyraźnego zakończenia jak
i początku.
Właściwie Złote jabłka, jako całość, też nie mają
wyraźnego początku jak i końca. Z drugiej zaś strony mamy do czynienia z
wyraźną klamrą, zatacza się kołem – opowieść zaczyna panna Katie Rainey, a kończy ją jej córka. Opowieść zaczyna się od tajemniczego
zniknięcia Kinga MacLaina, natomiast, jak nietrudno odgadnąć, kończy jego
niespodziewanym powrotem. Sama akcja dzieje się w Morganie, małym miasteczku na
południu Stanów Zjednoczonych, gdzieś nad rzeką Missisipi, która pieszczotliwie
nazwana jest Wielką Czarną. Jest
pierwsza połowa XX wieku.
Książka ta nie została napisana po to aby zachwycać
poetyckimi obrazami, choć takich znajdziemy tu wiele. Nie powstała również po
to aby przedstawiać nam złożoności świata (ergo kunszt autorki), choć świat
przedstawiony z licznymi rodzinami, które mają ze sobą różne stopnie
powinowactwa i interesów, imponuje. Eudora Welty nie chce również nam serwować
kryminalnych historii, choć trup się gdzie niegdzie ściele, a i ludzie znikają
w tajemniczych okolicznościach.
Autorka, która pochodzi z południowych Stanów z wielką dozą
krytycyzmu podchodzi do prowincjonalnych miasteczek i ich mieszkańców. A być
może odnosi się do wszystkich ludzi? Tego niestety od autorki się już nie
dowiadujemy.
Ludzie z prowincji są małostkowi, zamknięci na świat,
nieufni nie tyle wobec przybyszów, co wobec własnych ziomków. Są
nietolerancyjni, do czarnoskórych odnoszą się z wyższością, a krypto
niewolnictwo wciąż funkcjonuje. Zadziwia wysoka pozycja kobiet, które w
zasadzie są niezwykle istotne dla przetrwania społeczności, mimo tego, że
zajmują się raczej prowadzeniem gospodarstw domowych i rodzeniem dzieci. Welty
w bezlitosny sposób obnaża niskie pobudki działania, codzienną wulgarność wobec
najbardziej intymnych uczuć innych ludzi, skrajny egoizm. Wszystko to ukryte pod pozorem uporządkowanej sielanki, cudownej okolicy, ludzi o nienagannych manierach, niezwykle religijnych.
Świat prowincji jest zdominowany przez system iście Foucaultowskiej inwigilacji, w której każdy jest szpiegiem i każdy jest szpiegowany. Jedynie jeden – King MacLain, zabijaka i hulaka, ucieka z tej przedziwnej rzeczywistości, choć raczej nie w pogoni za wolnością, lecz hulanką i swawolą. Lecz i tego nie możemy być pewni.
Świat prowincji jest zdominowany przez system iście Foucaultowskiej inwigilacji, w której każdy jest szpiegiem i każdy jest szpiegowany. Jedynie jeden – King MacLain, zabijaka i hulaka, ucieka z tej przedziwnej rzeczywistości, choć raczej nie w pogoni za wolnością, lecz hulanką i swawolą. Lecz i tego nie możemy być pewni.
Welty jest Antytwainem. Mark Twain, który tworzył
kilkadziesiąt lat wcześniej, również widział problemy prowincji, to nie ulega
żadnej wątpliwości, jednak jednocześnie gloryfikował ją jako miejsce najlepsze
nie tylko w USA, ale, o zgrozo!, na całym świecie. Welty obraz prowincji jest
smutny i przygnębiający – ludzie niezależnie od wieku, wykształcenia, płci i
rasy, są prości, kierują się niskimi pobudkami i cierpią na absolutny niedobór altruizmu, nie potrafią się cieszyć, ani smucić, są na wskroś patologiczni.
Powieści obyczajowe nie są moim konikiem, jednak to
przedziwne dzieło czytałem z rozdziawionym pyskiem. Z jednej strony – konkretne
telegraficzne opisy lub też gawędziarska forma, która niekiedy polegała na
przeniesienia języka mówionego do literatury. Innymi momentami autorka zaskakuje
nas poetycznością, która, co niestety bywa częste w prozie, jest egzaltowana i
w sumie niepotrzebna. Niektóre oniryczne opisy, które ocierają się surrealizm,
wymagają nie tylko wzmożonej czujności czytelnika, co również wielkiego
dystansu do opisu, który może stanowić tylko dygresję i aż dygresję.
Jestem niezwykle zadowolony z tego znaleziska. Polecam
serdecznie dla tych, którym nie zależy na czytaniu szybkim, lecz na literaturze
pięknej, powolnej, gęstej i majestatycznej
niczym Wielka Czarna Missisipi.
Wielkie brawa dla tłumaczenia Miry Michałowskiej. Naprawdę kawał dobrej roboty.
--
Eudora Welty
Złote jabłka
tłumaczyła Mira Michałowska
1972 Warszawa
Czytelnik
nakład 20 290 egz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz