Strony

niedziela, 24 stycznia 2016

M/M - Before We Lost Ourselves

źródło: https://czaszka.bandcamp.com/album/before-we-lost-ourselves

To nie jest wina tego nagrania, że piszę o nim właśnie w ten sposób. W te dni, w które się z nim zapoznałem było wiele zmiennych, które zdecydowały o unikalnej recepcji "Before We Lost Ourselves". Wielość zmiennych mocno zaburzyła odczuwanie tego albumu. Z jednej strony wykrzywiło to znacznie możliwości napisania zgrabnej, merytorycznej recenzji na rzecz próby rekonstrukcji osobistego doświadczenia, jakie zapewniło mi odsłuchiwanie tego materiału.

Na kasecie znajdują się dwa utwory, po jednym na każdej stronie. Każdy z nich trwa 30 minut, co z jednej strony przeraża, z drugiej zaś budzi obawy, czy to aby nie jest "kolejna płyta z ambientem". I tak jak niedaleko jest od archetypu do banału, tak samo blisko jest od słuchania zaangażowanego w słuchanie przeintelektualizowane, które nie pozwala cieszyć się  muzyką.


 
Odsłuch "It Gest Cold When Sun Goes Down", 19.01.2015, godzina 21:20-22:00, temperatura pokoju 21 stopni, temperatura ciała 38,2 stopni, ból głowy, drętwiejące z przęmęczenia ręce, obierający duży palec w nodze.

Pierwszego odsłuchu dokonałem wkrótce po otrzymaniu nagrania, nie miałem czasu posłuchać kasety kiedy indziej. Przed zaśnięciem postanowiłem uraczyć się nagraniem, wszak sam M/M zachwalał ten materiał jako doskonały do zaszycia się w kołderkę, zamknięcia oczu i wypicia gorącej herbaty. Przeziębienie, gorączka, przemęczenie oraz inne dolegliwości, które utrudniają zasypianie znacząco utrudniały także "zatopienie się" w pierwszej kompozycji.  Okazało się to być doskonale trudne, bo i "It Gets Cold When Sun Goes Down" od pierwszych dźwięków co najmniej intryguje. Repeta, za repetą, nic się w utworze nie zmienia, inkrustacje kolejnych warstw dźwięków schodzą się  i rozchodzą, czasem kumulując się w niepokojących spiętrzeniach, które nie pozwalają wpadać w błogi letarg. Nad wszystkim unosi się straszny bicz subtelnych trzasków analogowej płyty, pod nim zaś pracują niespiesznie wiolonczele, kontrabasy, brzęcząca akustyczna gitara, rozlegają się nader organiczne trzaski, drony zalewają słodkim kwasem każdą przestrzeń ciszy. Jarzmo to słodkie, ciężar lekki, powoli przemyka jak monotonny krajobraz pól rzepaku, które widziałem w Podlaskiem. Całość zaś daje się porównać do "Pop" Gasa.

Odsłuch "In The Morning", 20. 01. 2015, godzina 20:45-21:20, temperatura powietrza 19 stopni, temperatura ciała 37,6 stopni, ból głowy, obierający palec.

"In The Morning" mógłby być reprezentacją kolejnego poranka, jaki spędzam przez ostatnie tygodnie. Naznaczone są one regularnym wstawaniem do pracy, której się nie lubi, z ludźmi, których nie chce się znać, w miejscu, które co najwyżej sprzyja alkoholizmowi. Szósta rano to kolejna próba rozruszania członków i zmuszania się do powtarzalnych czynności, powtarzalnych niczym metaliczny dron i basowy powidok pulsu z początku utworu. Siadanie na krawędzi łóżka naznaczona jest właśnie tym powolnym wchodzeniem w nowy dzień, co być może zmienia się wraz z nadejściem durowego wiatru jak w końcówce 4 minuty "In The Morning". Smutek przebudzenia uchodzi w tym momencie, pojawia się słońce, przynajmniej to wewnętrzne, próba wykrzesania nadziei, że dzień ten może będzie lepszy lub pozwoli na odmianę losu, błyszczy metaliczny wiatr i trzaski wyładowań mu towarzyszących jakby właśnie doszło do paruzji,  wiatr i trzaski podnoszą swój ton, wypełniając horyzont i czerpiąc swoją energię spoza rozumu. Za wiatrem i trzaskiem przychodzi siła, która gna ten wiatr i ten trzask, walcuje każdy moment horyzontu, lecz go nie niszczy, raczej dezynfekuje i wystawia każdego kto zasłyszy na próbę. [W pewnym wzniosłym momencie, a "In the Morning" to ambientalna wzniosłość w niemal całej swojej całości, zapadłem w delikatną drzemkę. Do niezamkniętych drzwi mojego domku wszedł sąsiad, żeby odebrać jakieś pożyczone graty. Ja nieświadom niczego nurzałem się w śnie i dźwiękach, bo słuchałem numeru na słuchawkach. Gdyby sąsiad mnie nie poruszył - nie obudziłbym się, ani nie przestał słuchać].

***

Cieszy mnie niezmiernie, że nie jest to "kolejna płyta z ambientem", która chce być czymś więcej niż kolejną płyta z ambientem. Potencjał ambientu jako muzyki, której bez wyrzutów sumienia można słuchać robiąc jednocześnie inne rzeczy, psuty jest przez twórców i wydawców, którzy uważają, że bez niezmąconej niczym sesji odsłuchowej słuchanie dzieła nie ma sensu. Tutaj M/M wręcz zachęca do tego, aby po prostu wyczilować i odpocząć. Oczywiście, album ma właściwości relaksacyjne o bardzo wysokiej jakości, ale to także dobra kaseta w ogóle, nie tylko w swojej klasie. Zapewniła mi to, czego obiecywali wydawca i artysta. Wolny rynek w tym momencie zadziałał, konsument dostał to czego chciał. Jestem kontent.

M/M
"Before We Lost Ourselves"
Czaszka (Rec.)
czsz002
17 września 2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz