Gravitsapa - DEMO-2, źródło: materiały prasowe. |
Być może jest to tekst kompensacyjny, bo podjąłem wiele wysiłków słuchając tej płyty. Być może jest to próba zmierzenia się ze słabością płyty, choć w tym przypadku każde kolejne słowo będzie podkreślało także i moją słabość jako recenzenta. I w końcu być może każde kolejne zdanie powinienem rozpoczynać od zwrotu "być może". Lecz oto koniec mazgajenia się, bo skoro napisałem aż tyle co powyżej, oznacza, że stanąłem przed nie lada problemem - a to być może oznacza, że warto się spuszczać dalej.
Gravitsapa to pochodzący z Lwowa ukraiński zespół grający przede wszystkim z przyzwyczajeniami. Gdy usłyszałem pierwsze sekundy otwierającego "DEMO-2" Tonika pomyślałem jakobym słyszał jedną z przesławnych solówek Cliffa Burtona, by następnie otrzymać jedną z najbardziej irytujących płyt jakie mi przyszło wysłuchiwać tego roku. Irytujących rzekłem? Nie, przesłyszeliście się - miało być intrygujących.
Jeśli mamy tu do czynienia z cudem narodzin, to są to narodziny pierdolonego ksenomorfa. Zespół, który sam się określa jako zespół math rockowy jest w istocie matematyczny, o ile przypomnimy sobie, że aleatoryzm także czerpie z metod matematycznych. Choć słychać tu momentami Slint, to "DEMO-2" brzmi jakby zespół z Louisville kolaborował z Jandkiem, toną azbestu i dadaizmem . Ale nie farbowanym dadaizmem, ale tym branym na serio, kurwa tak serio, że między kolejnymi uderzeniami w bęben nie słyszy się czasem nic, a między zmiażdżonym przesterem sygnałem nie ma dodatkowych sprzężeń. Niektóre z kłujących partii gitary mają w sobie coś z sesji dźwiękowego ASMR, są napastliwe i pojedyncze - przy tym Nac Hurt Report czy Shellac brzmią jak mistrzowie aranżacyjnego przepychu i, aby było przewrotnie, w eksploatowaniu przestrzeni ciszy niemal dorównują "Freedom" Neila Younga.
Napisałbym coś o dekonstrukcji muzycznych przyzwyczajeń, ale wystarczy posłuchać partii instrumentalnych puszczonych od tyłu - jak perkusji na reversie w "Millipedes Reservation" do której partie gitar dograne zostały już normalnie - mimo, że "DEMO-2" to caveman rock pełną gębą momentami brzmi bardziej syntetycznie niż "Electric Cafe" Kraftwerku. Choć większość płyty Ukraińców brzmi jak mamrotanie w delirze, to potrafią też w stylu Ministry industrialnie dogęścić atmosferę, choćby za pomocą "Laughter As Defence Reaction". Po apatyczno-naiwnym wydobywaniu z gitar rzęchów zaskakuje konkretnie "10div3=8", który przynajmniej trochę przypomina coś z przedrostkiem "math", idąc stronę udżezowionego 30 kilo słońca.
Nazywając tę płytę "DEMO-2" Gravitsapa chciała podkreślić intencjonalne wybrakowanie muzycznego materiału - bijącego w twarz ostentacyjnym przedstawieniem dźwiękowej surowizny. Część tych dźwięków to nawet nie prefabrykaty, nie zaczyn i nie zacier, to jakby cząstki elementarne, rozrzucone w twórczym bałaganie po pokoju różnokolorowe klocki, a każdy z tych klocków pochodzi z innego zestawu, więc se chuja ułożysz, pójdziesz spać, będziesz myślał o "DEMO-2", będziesz jadł będziesz się zastanawiał czym "DEMO-2" jest. Bo nie jest żartem, to nie są Stańczykowskie podrygi, ani też patetyczne nawoływanie kapłana, to rozpierdol rozpierdolu, wydelikacone brudy, postawione na podstawce w galerii sztuk wszelakich, niezwyczajność i cudaczność, irytacja (czyżbym znowu powiedział coś i irytacji?), sztuczne oddychanie, serce zaraz stanie.
Gravitsapa
"DEMO-2"
wydawnictwo własne
14 maja 2016
Bandcamp Gravitsapy
FB Gravitsapy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz