Strony

piątek, 21 grudnia 2012

Hej Kolęda Nocka



W amoku świątecznych przygotowań nie zapomniałem o starociach; odwiedzałem pchle targi w poszukiwaniu kolęd. Jakież było moje zdziwienie gdy udało mi się znaleźć iście legendarne nagranie, którego nigdy nie dopuszczono w Polsce Ludowej do sprzedaży - Kolęda Nocka za 5 zł.  Płyta była pokłosiem musicalu autorstwa Ernesta Brylla i Tadeusza Trzcińskiego pod tym samym tytułem, która została zdjęta przed samym stanem wojennym; ponieważ trafnie oddawała ponury nastrój społeczeństwa PRL-u.

Już sama okładka płyty intryguje - znajduje się na niej praca Zdzisława Beksińskiego, który bynajmniej nie gustował w tanim, dewocjonalnym i odpustowym malarstwie. Jest to bez wątpienia płyta (jak i przedstawienie lub w odwrotnej kolejności) polityczna, a kolędy i psalmy w większym niż kiedykolwiek stopniu są pieśniami politycznej wściekłości. W Kolędzie nocce doszło nie tylko do kontestacji reżimu, również do nieprawdopodobnego zbliżenia się sacrum, które spotykamy z każdymi świętami narodzenia Chrystusa oraz z ordynarnym profanum życia codziennego, w którym zapominamy o naszym duchu i o naszych bliźnich. 

Kolęda nocka to doskonały album dla wszystkich zagubionych współczesnych proletariuszy i prekariuszy, którzy w świecie wysokich wartości materialnych i niskich postmaterialnych czują się zagubieni i zmęczeni. I nawet jeśli spektakl lub jego muzyka nie zbliżą odbiorcy do Boga, to przynajmniej może uczciwie zapłakać nad swoim losem.

Największe wrażenie zawsze robiły na mnie Psalm Stojących w Kolejce i Psalm Jadących do Pracy, śpiewane cudownym soulowym głosem Krystyny Prońko. Uważam, że pieśni mogłyby być spokojnie śpiewane przez ludowych rewolucjonistów występujący przeciwko tyranii i uciskowi. Nie mniejszy potencjał wywrotowy ma Piosenka Kolędników. 

Wobec zbliżających świąt życzę wszystkim moim czytelnikom dobrego katharsis, dużo ciepła i drugiego człowieka. Żądajcie od świat więcej niż tylko prezentów i sylwestrowego melanżu, ale szczerych spotkań i prawdziwego dobra. Jeśli tylko okoliczności na to pozwolą - uaktywniajcie swój potencjał wywrotowy - z pieśnią na ustach oczywiście


poniedziałek, 17 grudnia 2012

Lokomotiv GT - Ringasd el magad

Płyta kosztowała zaledwie 5 złotych, a zachowana jest w idealnym stanie.

Przesyt i nadmiar to raczej w epoce triumfu minimalizmu pejoratywne określenia. Może my współcześni popoponowocześni boimy się nadmiaru, bo łatwo się w nim zgubić, a jeśli jeszcze ten nadmiar jest immanentnie związany z synkretyzmem form to nasza percepcja świruje. Jednak jeśli ktoś w twórczy sposób podejmuje synkretyczny nadmiar, to może z tego wyjść dzieło sztuki.

I takim właśnie dziełem rockowego rozbuchania, złoceń, putt i postbarocku jest album węgierskiej grupy Lokomotiv GT pt. Ringasd el magad. Znajdziemy tu wszystko, co najlepsze - i hard rocka i jazz i balladę i soc-pop i progresję i hillbilly i muzykę japońską. Amplituda doznań jest nie mniejsza niż nagromadzana na tej wyśmienitej płycie ilość stylów i jest powiedziałbym wręcz - zatrważająca. Już pierwszy wprowadzający kawałek Circus  nie pozostawia złudzeń - mamy tutaj solidnego hard rocka i progresję w stylu holenderskiej grupy Focus, tyle, że bardziej pokręconą. To szybki progresywny mózgotrzep, którego nie powstydziłaby się żadna kapela rockowa z Zachodu - a przypominam, że płyta ta pochodzi z 1972 roku. Utwór ten też to popis umiejętności artystów tworzących super grupę - począwszy od gitarzysty Barta Tamasa, znanego z udziału w projekcie Skorpió Frenreisza Karolego, basisty i operatora wszystkich dęciaków, Lauxa Józsefa, który odpowiada za wszelkie perkusjonalia oraz w końcu Pressera Gabora - klawiszowca, który gra również na cymbałach. 

Drugi utwór z pierwszej strony to dosyć naiwny soc-rock, ale mimo wszystko niezwykle sprawnie zagrany. Następny kawałek - Szerenad - to ni mniej ni więcej nastrojowa ballada, z fortepianem w roli głównej i chórkiem. 

Po tym trochę nijakim utworze mamy bombę w postaci A Semmi Kertje , w którym mamy motywy z muzyki japońskiej - niestety nie jestem w stanie rozeznać kiedy wokaliści śpiewają po węgiersku a kiedy po japońsku. Doskonałe są tutaj nie tylko nawiązania do muzyki Dalekiego Wschodu, ale również do Doświadczenia Hendrixa. Stronę A zamyka instrumentalny Lincoln Fesztival Blues - 12-taktowy blues, który zaczyna się strasznie sztampowo a kończy rasowo i agresywnie

Na stronie B mamy w zasadzie niewiele wnoszącą i dosyć przeciętny utwór Ne Szedits . Po nim mamy bardzo miłą niespodziankę w postaci Kakukkos Karóra - szybkiego hillbilly z wyśmienitym banjo i gitarą. Ja jako wierny fan kapeli Charliego McCoya potwierdzam, że w tym stylu Lokomotiv GT spełnia się wyśmienicie. Następnie mamy monumentalny Kotta Nelkul, w którym popis swoim umiejętności daje klawiszowiec Gabor , grając, zdawało by się, w jednym momencie na moogu, Hammondzie, i innych syntezatorach. Jest to doskonały kawałek - Lord John mógłby pozazdrościć polotu i agresji węgierskiemu instrumentaliście. 

Po tym majstersztyku mamy kolejną wolną balladę, do której nie można mieć formalnych zarzutów - oprócz tego, że jest długa i nudna.

Po tym mamy utwór Megvarlak ma Delben  -  ciekawą kompozycję, z licznymi zmianami tempa. Płytę zamyka utwór-zapychacz - zaledwie minutowy Ringasd el Magad. 

Podsumowując - krążek mimo słabych momentów jest naprawdę świetny - i co więcej - jest to łabędzi śpiew grupy, od której, po nagraniu powyższego albumu odchodzi Frenreisz Karoly, po to aby założyć inną genialną kapelę - Skorpió. Później zespół nagrywał mało ambitne piosnki, które nawet nie dorównują najsłabszym momentom tego krążka. I jeszcze ciekawostka - zespół Lokomotiv GT był niegdyś bardzo popularny w Polsce; podobno zarejestrowany występ w Sali Kongresowej rozszedł się w 300 tys. egzemplarzy co jest w Polsce rekordem, jeśli chodzi o sprzedaż albumu live. 




czwartek, 22 listopada 2012

Zapraszamy do Lepszego Drugiego Obiegu


Drugi Obieg to dobry projekt redagowany przez studentów skupionych w okół Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych na UJ. Drugi Obieg ma sporo lajków, a chce ich mieć jeszcze więcej. A poza tym Drugi Obieg chce mieć wpływ na opinię publiczną. Ludzie, którzy są Drugim Obiegiem nie zarabiają ciężkiej forsy na swojej ciężkiej pracy (choćby bardzo chcieli). Póki co robią portal dla pasji, nie dla mamony. Dlatego warto subskrybować. Dlatego warto odwiedzać. Dlatego warto czytać. Robić ruch. Niech się dzieje dobrze.

Jako, że ja również pisuję do DO, to zrobiłem u góry w zakładkach osobny odnośnik do DO

Fanpejcz - http://www.facebook.com/pages/Drugi-Obieg/155905194515018?fref=ts

czwartek, 8 listopada 2012

Porter kontra Porter



Jak kupować to tylko hurtowo - tym bardziej, że i okazja do większego zakupu i chęć i chuć do starych winyli. Określenie "hurtowo" to u mnie dość względne pojęcie - toć żyjemy w ponowczesności, a oznacza dla mnie ni mniej ni więcej dwie sztuki, dwóch różnych płyt w cenie 8 złotych. Debiut Porter Band Helicopters oraz płytę, która mogła ugruntować w szerokiej świadomości rockmenów i ich stępnych pozycję gwiazdy kultowej - Porter China Disco.


Helikoptery i Chińska Dyskoteka to bardzo ważne albumy w mojej dyskografii i są dla mnie połączone jakąś metafizyczną  więzią, może związaną tym, że nabyłem je jednocześnie u tego samego sprzedawcy. A może związane są pewną perwersyjną zależnością - o ile Helicopters z uwagi na okoliczności powstania, a w zasadzie przeciwko nim, stał się albumem kultowym, o tyle China Disco pomimo niesamowitego potencjału pozostaje albumem co do którego mam ciągle bardzo duże zastrzeżenia.

Debiut długogrający Portera i spółki został nagrany w prawie że garażowych warunkach studia Polskiego Radia w Opolu w 1979 roku i wydany został rok później. Album ten okazał się być dla historii polskiego rocka przełomowym, ponieważ wprowadził go w dojrzałą, niezwykle zróżnicowaną i rozbuchaną erę lat '80. Helicopters nagrany został w cztery dni, bez wykorzystania jakichkolwiek studyjnych gadżetów - jest to surowa, garażowa płyta, a ewentualne trzaski starej płyty winylowej są niewątpliwym atutem. Rockowe zacięcie, ciekawe pomysły sprawność instrumentalna i wokalna - to wszystko złożyło się na ten krążek. 

Zaczynając od początku - mamy hitowy przebój Ain't Got My Music. Dalej zaś Northern Winds, którego ciężki motyw dwóch gitar - elektrycznej i akustycznej przywodzi na myśl bliźniacze gitary Wishbone Ash. W następnym tytułowym utworze Helicopters słyszę echa twórczości Thin Lizzy i ... ZZ Top (pulsujący bluesowy bas i intro jak w Jesus Just Left Chicago ). Następny kawałek Garage to dla mnie ujmująca parodia muzyki disco. Stronę A zamyka solidny rockowo-punkowy numer Refill.

Stronę B otwiera cudowna w swych właściwościach ballada  Life zaśpiewana przez Portera w iście Gilmourowskim, swoiście abnegatycznym oraz z cudownym basowym motywem i plumkającym gdzieniegdzie slajdem. I aby zredukować poziom rozczulenia słuchacza dalej płyta atakuje nas hitem I'm Just Singer, ale tylko po to aby wprowadzić nas w nastrój wolnego tempa Crazy, Crazy, Crazy. Cały album kończy niepokojący utwór NewYorkCity z histerycznym wokalem i galopującą sekcją basu.

Album ugruntował pozycję Johna Portera na krajowej scenie muzycznej. Nie bez powodu wspominam tutaj o inspiracjach, którymi niewątpliwie kierował się w swojej twórczości Walijczyk - to on za jego przyczyną w Polsce zaczęto grać muzykę rockową na bardzo wysokim, światowym poziomie. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na skład Porter Bandu (który zresztą niedługo po nagraniu Helicopters rozpadł się) - zacznijmy zatem od najsłabszego elementu bandu, czyli perkusisty Leszka Chalimoniuka, który wyraźnie nie nadąża za lepszymi kolegami. Bas obsługiwał Kazek Cywnar (ten z afro) - sekcja jest tu solidna niczym Mercedesy z lat '70. Na gitarze elektrycznej grał Alek Mrożek (ten w okularach) - niesamowity rockowy feeling, ale i chyba nie do końca wyzwolona energia. No i w końcu gwiazda - John Porter (to ten przystojniak z wąsem, do którego sam jestem podobny), który nie robi nic poza precyzyjną sekcją rytmiczną i bardzo ekspresywnym sposobem śpiewania.

Więc ugruntowawszy swoją pozycję na trudnym polskim rynku muzycznym John Porter postanowił nagrać coś bardziej ambitnego z nieco lepszymi muzykami. Na gitarze elektrycznej grał znany ze współpracy z Breakoutem Winicjusz Chróst, na klawiszach grał zmarły już jazzman Sławomir Kulpowicz, za bębnami zasiadł znakomity Andrzej Mrowiec a na basie Jego Ekscelencja Krzysztof Ścierański. Za inne perkusjonalia odpowiedzialny był Jose Torres.

Pierwszy kawałek So What z echami funku jest przyzwoity choć nie wybitny. Na uwagę zwraca fatalnie nagrany wokal Portera - raczej jest to wina inżyniera dźwięku niż muzyka. Zresztą cały album jest fatalnie zmasterowany. Następny utwór bardzo przypomina dokonanie z pierwszej płyty - to nieprzekombinowane Dogs, ze strasznie hałaśliwą i natrętną gitarą Chrósta, który chce być bardziej jazzowy niż potrafi w rzeczywistości. Trzeci w kolejności Selling Water By the River to przygnębiający utwór ze zgrzytającą gitarą Chrósta i genialnym motywem Ścierańskiego na, zdaje mi się, bezprogowym basie oraz niepokojącym brzmieniem mooga. Na końcu strony A umieszczono kawałek Blue, którego marudno-smutny nastrój burzy bezsensowny refren.

Strona B rozpoczyna się najlepszym utworem z tej płyty jest Certain People - depresyjny dub z rockowymi wstawkami i doskonałą organową solówką, która wykorzystuje potoczne pojęcie o muzyce Dalekiego Wschodu i jazzu. Następny kawałek to speed funk rockowa wariacja z świetnym gitarowym solo i basowym popisem skuteczności Ścierańskiego pt. Cigarettes . Później mamy kompozycję pod tytułem Sun - która nasuwa bardzo wyraźne skojarzenia z Riders on the Storm Doorsów. Ostatni utwór jest głupi i nieprzemyślany, nieciekawy i sztampowy - choć to właśnie tytułowy China Disco.

Po przesłuchaniu obu albumów wnioski nasuwają się same - lepiej nagrać solidny album na podstawie dobrych acz prostych założeniach kompozytorskich aranżacyjnych i tych związanych z procesem nagrywania niż przekombinowany nowofalowojazzowy jazgot ze zbyt głośnymi basami i pogłosem w niewyrabiającym wokalu. Helicopters wygrywa przez nokaut. 



sobota, 3 listopada 2012

Giełda na Bronowicach Małych

Giełda staroci i elektroniczna na Balickiej.
1 czerwone. Hala.
2 zielone. Stoiska na polu.
3. Eurocash
Hala przy ulicy Balickiej w Krakowie to podobno największa giełda kwiatowa w kraju. W weekendy zaś przeobraża się w miejsce, w którym można znaleźć nie mniej ciekawe kwiatki pod postacią staroci.

W każdą sobotę i niedzielę na terenie hali i terenach do niej przyległych odbywa się giełda staroci oraz giełda elektroniczna. Ilościowo więcej tutaj okołoelektronicznych artykułów, spośród których dominują telefony komórkowe i pirackie płyty z grami i filmami ( tak, tak jeszcze takie stoiska istnieją, jest ich wiele, co sugeruje, że radzą sobie całkiem nieźle ). Można tutaj kupić również tusze do drukarek, komputery, telewizory, czy też komponenty elektroniczne, i co tu pozostaje nie bez znaczenia dla miłośnika płyt winylowych, do których sam się również zaliczam - igły gramofonowe, kable głośnikowe, wzmacniacze, kolumny, akcesoria do czyszczenia płyt, czy wreszcie same gramofony i płyty doń. Również na Bronowicach możemy zaopatrzyć się w starocie w sensie starej elektroniki, wzmacniaczy lampowych, adapterów walizkowych czy nawet patefonów (od 500 zł wzwyż) i płyt szelakowych (od złotówki wzwyż).

Na Bronowicach mamy co najmniej 3 poważne stoiska z płytami winylowymi, natomiast brakuje tutaj sprzedawców książek. Już na początku, podobnie jak w przewodniku po Hali Grzegórzeckiej muszę ostrzec, że tylko jedno z nich jest warte uwagi; pozostałe dwa są cenowo zabójcze, a poza tym sprzedawcy są nieprzyjemni. Pod samą Halą mamy dwa stoiska z płytami - jedno stoi po środku mniejszej części wydzielonej dla staroci. I to jedno jest w moim absolutnie słusznym mniemaniu najlepsze - sprzedawcy są mili, można z nimi negocjować, poza tym mają wielki wybór, choć ceny bywają wysokie. Ci panowie mają w sprzedaży również igły gramofonowe i akcesoria do czyszczenia, co jest rzadkością na stoiskach ze starociami.

Trochę dalej, dalej od wyjścia na niezadaszoną część kompleksu handlowego znajduje się inne stoisko. Wybór tutaj jest wyśmienity, płyty zachowane są w idealnym stanie, oprócz winyli możemy kupić tutaj również kasety i płyty kompaktowe. Jednak sprzedawca to wyjątkowo nieprzyjemny typ, który przychodzi na Halę tylko żeby się pochwalić płytami. Płyty są drogie a sprzedający - szkoda gadać, potrafi potencjalnego klienta zrugać za to, że ten chce sprawdzić stan techniczny potencjalnego nabytku płytowego.

20 singli kupione na Bronowicach za 2 złote
Trzecie  duże stoisko znajduje się na zewnątrz obiektu, przy wejściu od strony ulicy Balickiej. Tu znowu mamy nieprzyjemnego starszego pana, który na Halę przychodzi w celach bardziej towarzyskich niż sprzedażowych. Nie można u niego negocjować, a ceny są zawyżone. Nie polecam

Na szczęście na terenie Hali, a w szczególności na polu znajdziemy mniejsze stoiska-efemerydy, gdzie możemy zaopatrzyć się w płyty, a na których ceny są naprawdę przyzwoite. W nich należy zawsze pokładać nadzieję na udane i mało kosztowne zbiory.

Jak już wspomniałem - książek tu mało. Lecz często można się natknąć na niewielkie stoiska z książkami po dwa złote i wyłapać ciekawe znaleziska, choćby, tak jak ja, stos woluminów z serii Plus minus nieskończoność za jakieś 10 złotych

Na zewnątrz również możemy zaopatrzyć się w sprzęt grający, wieże, kolmny głośnikowe, głośniki, wtyki, w gramofony, amplitunery, wzmacniacze, konwertery, oscyloskopy i wiele, wiele innych.

Jeszcze wracając do Hali ( zadaszonej części) - możemy się tam również zaopatrzyć w inne starocie, jakieś bibeloty, obrazy, meble, odznaczenia, zdjęcia, znaczki pocztowe, naczynia z mosiądzu i ceramikę.

I na sam koniec chciałbym powiedzieć o zaułku, który znajduje się na początku większego pomieszczenia w Hali, po prawej stronie, patrząc od wejścia od ulicy Lindego. Można tam zaopatrzyć się w starą elektronikę, gramofony typu Bambino, koszmarnie drogie wzmacniacze lampowe oraz stare części do starego sprzętu audio.

Minusem Hali jest płatne wejście - jednorazowy karnet dla kupujących kosztuje 2 złote.



czwartek, 18 października 2012

Podhale Number One


To prawdopodobnie jedna z najlepszych płyt z autentycznym polskim folkiem wydana na winylu. Płyta ta jest realizacją mojego prywatnego typu czystego płyty muzyki ludowej - jest to płyta, która jest konsekwentnie nagrywana przez tych samych artystów podług pewnego scenariusza, w którym mamy do czynienia nie tylko z trójcą wstępu rozwinięcia i zakończenia, ale również wielowątkowością, zwrotami akcji i dygresjami, przymiotami wydawało by się przynależnymi bardziej literaturze niż muzyce. Nic bardziej mylnego - muzyka ludowa to nie tylko ludyczne "oj dana" i przaśne obertasy, ale przede wszystkim ważny element towarzyszący całemu życiu wiejskiej społeczności.

Płyta Podhale 1. to została wydana w 1987 roku przez wydawnictwo Veriton. Została ona opracowana przez Zespół Związku Podhalan z Zakopanego. W serii Podhale ukazały się trzy płyty winylowe, które współcześnie doczekały się reedycji. Co muszę przyznać z nieukrywaną satysfakcją inżynier dźwięku odpowiedzialny za remastering płyty nie pokusił się o daleko idącą ingerencję, powiedziałbym nawet, że kompakt nie odbiega wiele od swojego winylowego odpowiednika. Nie ma to jednak jak winyl, choćby i trzeszczący. 

Bardzo trudno jest odnaleźć na bazarach płyty z serii Podhale. A to z paru przyczyn - po pierwsze niski nakład wydawnictwa, po drugie zaś z powodu jej wartości. W Polsce nie ma przekonania o tym, że polski folk jest czymś wyjątkowym, więc wielu ludzi nie wystawia ich na sprzedaż, mając te płyty za bezwartościowe. Z innej zaś strony mamy spore grono znawców, które nie odsprzeda tej płyty, z uwagi na jej niesamowity urok. Sam kupiłem płytę za 5 złotych; choćby kosztowała złotych trzydzieści, to na pewno bym ją nabył.

Podhale 1. prezentuje folklor góralski w jej autentycznej formie tzn. nie jest to misz-masz śpiewek i nut, ale konsekwentnie poprowadzona fabuła, której główna osią jest wesele góralskie, co możemy odkryć już po okładce, na którym znajduje się kultowe zdjęcie autorstwa Zbigniewa Kamykowskiego. Przedstawia ono błogosławieństwo pary młodej przez rodziców. Wstęp do płyty jest wręcz idealny - słyszymy na niej charakterystyczne alikwotyczne dźwięki tradycyjnego instrumentu jakim jest koza, na której gra Bolesław Trzmiel. Skład kapeli góralskiej jaki znamy obecnie czyli kwartet złożony z trzech skrzypiec i basu, a który był, a w zasadzie ciągle jest popularny na góralskich weselach był hisotrycznie poprzedzony przez dudziarza właśnie, który to instrumentalista jeszcze w XIX wieku był głównym muzykiem obsługującym weselach. Dźwięk kozy w intro płyty jest hołdem dla pradawnej tradycji muzykowania. 

Wesele rozpoczyna się od przygotowań pani młodej, nad którą śpiewają starościny:
Nie płac Hanuś nie płac ani nie narzykoj
Ino pomalućku od mamy odwykoj. 
Po panią młodą przyjeżdża pan młody z pytacami, którzy pełnią bardzo ważną funkcję obrzędową na góralskim weselu, są niejako animatorami całej ceremonii, czuwający nad przebiegiem całego wesela. Przed wyjazdem do kościoła mamy do czynienia z przedmową znamienitego mówcy Jana Jędrola Zagroblina adresowanego do państwa młodych, w którym zawarte są cenne uwagi życiowe. Po przedmowie rodzice błogosławią młodych, po którym to ojcowskim błogosławieństwie młodzi mogą jechać do do kościoła po boskie namaszczenie ich związku.

Nie wszyscy goście jadą do kościoła, część z nich zostaje w domu, gdzie po ślubie odbędzie się wesele. Tradycyjnie do kościoła nie jadą również rodzice, którzy muszą przygotować wszystko na przyjazd gości weselnych. W tym czasie pary tańczą tańce zwane solówkami - młody mężczyzna podbiega do kapeli, wrzuca do basów pieniądz i tańczy z wybraną dziewczyną. Tańczy również ojciec młodej śpiewając wpierw taką oto śpiewkę:
Zogrojciy mi pod noge
Bo jo stary, ni mogem.
Na zdjęciu Stanisław Nędza Chotarski
Po tańcu ojca następuje powrót młodych i gości do domu; w trakcie przyjęcia kolejne pary tańczą solówki; niektóre grupy weselników wbrew melodii (melodie to po góralsku nuty) granej przez muzykę same śpiewają swoje śpiewki góralskie.

Wreszcie na wezwanie pytacy rozpoczyna się kulminacyjny moment wesela czyli cepiec, w trakcie którego następuje faktyczne przejście młodej panny spod opieki rodziców pod skrzydła swojego małżonka. Bardzo charakterystycznym zwyczajem jest przekomarzanie się pytacy i starościn - pytace nie chcą wydać panny młodej starościnom, które mają ocepić młodej, śpiewając jednocześnie w stronę starościn żartobliwe tudzież obraźliwe śpiewki pod nutę polki. Starościny nie pozostają pytacom dłużne, ponieważ mają zawsze przygotowaną w zanadrzu odpowiedź. W końcu przekupieni pytace oddają pannę młodą starościnom, z których rąk musi wykupić młodą pan młody. Wychodzi on do młodej i śpiewa:
Chłopiec jo se chłopiec,
Mom piniośkow skopiec
Jak mnie nie obłapis 
Nie dom ci na cepiyc
Po tej śpiewce młody wykupuje młodą i tańczy z nią solówkę.

Po cepcu  kapela gra polkę i wszystkie chętne pary wychodzą na parkiet.

Oczywiście wesele to nie tylko śpiew taniec, ale również rozmowy biesiadników. Dlatego jednym z ostatnich utworów jest gawęda wykonana przez znakomitego gawędziarza i autora Adama Pacha żartobliwej godki pt. Co nigdy prowdom nie było ani nie bedziy. Płytę kończy kolejny sentymentalny popis skrzypiec solisty Stanisława Nędzy Chotarskiego, który gra starodawne, czyli dziadkowskie nuty.

Słuchając tej płyty można odnieść wrażenie jakoby zostało ono rzeczywiście nagrane na weselu, ponieważ muzykantom zdarzy się tu i ówdzie nie trafić w ton, śpiewakom zdarzają się fałsze, a mówcom - zwyczajne pomyłki. Chaos, który byłby zupełnie niewybaczalny w nagraniach folklorystycznych artystycznie opracowanych jest na Podhalu 1. wielkim atutem, który wzmacnia siłę przekazu.



 Powyżej zastosowanie kozy w muzyce jazzowej

środa, 10 października 2012

Bajki dla dzieci i niektórych dorosłych

 Cóż, ktoś złośliwy mógłby o mnie powiedzieć, że uprawiam kulturalną nekrofilię przekopując zarówno strychy, piwnice jak i targi staroci. Co więcej ten ktoś miałby sporo racji, bo zamiłowanie w starych nośnikach kultury oprócz tego, że trąci myszką, to jeszcze jest bezpieczne, jeśli ktoś, jak ja, mówi o wytworach kultury, które zapewne już kiedyś były przez kogoś tam odkopane i ocenione.

Postanowiłem, że moją perwersję przesunąć jeszcze mocniej, a to wszystko dzięki mojej nowo narodzonej córeczce. Oczywiście, moja córka nie pojawiła się na świecie aby folgować moim dziecinnym upodobaniom, lecz niestety w tym jak i w wielu innych przypadkach, postanowiłem wykorzystać to wspaniałe i doniosłe wydarzenie aby napisać nowego posta.

Dziś zajmę się bajkami dla dzieci, których może w swoich zbiorach nie mam za wiele, ale za to, które pieczołowicie przechowuję, dla siebie i dla potomności. Żona moja, serce moje twierdzi, że głównie dla siebie, ale w tym przypadku jak i w wielu innych wolę w kobiece intuicja nie zawierzać. Spośród posiadanych przeze mnie bajek wybrałem kilka, które z jakichś powodów mi się podobają oraz takie, które są absolutnie nieznośne i badziewne.

Przygody Koziołka-Matołka



1. Przygody Koziołka Matołkaczęści I-IV, 10 zł. Wydane nakładem Muzy wytłoczone w winylu przygody Koziołka o kapuścianym łbie, który powstał we łbie genialnego Kornela Makuszyńskiego to ciekawa propozycja dla wszystkich generacji wielbicieli bajek, bardzo ładnie zrealizowana, nagrana. I przede wszystkim wspaniała historia o tym, że nawet wbrew przeciwnościom losu należy podążać za marzeniami.







Szewczyk Dratewka...



2. Szewczyk Dratewka i inne bajki, 5 złZ uwagi na treść klasyczne już wydawnictwo Pronitu. Na płycie oprócz tytułowego Dratewki znajdziemy takie bajki jak Stoliczku nakryj się, Baśń o ziemnych ludkach, czy ładną rymowankę pt. Dobra to chatka gdzie mieszka matka. Trochę nostalgii dla starszych odbiorców, może frajdy dla młodszych. Być może czarownica z Dratewki, która urwie głowę i gotowe nie jest specjalnie wychowawcza, ale wolę takie bajki, gdzie dobro zwycięża od modnych bajkach o kupie, siuśkach i cipkach.







Jasia dziwne pomysły





3. Jasia dziwne pomysły, znalezione na strychu, 1966 rok. Takie rytmiczne rymowanki muszą niezwykle rozwijać dzieci, a poza tym są przezabawne, przynajmniej dla mnie, zdziecinniałego taty.








Szewc-czarodziej






4. Szewc-czarodziej, znalezione na strychu, 1961 rok. Kolejna rymowanka, w której znajdziemy takie słowa jak masztalerz czy dratwa. Piękne ilustracje, może mało pouczające, ale za to ciekawe.









Na koniec Opowieść o Warsie i Sawie, 1987 rok. Tekst jest w miarę przeciętny, ale za to te ilustracje. Nie wiem co to za narkotyki brał rysownik, ale nigdy bym nie chciał tego spróbować. Ni to kubizm, ni dadaizm, ni to surrealizm, takie niewiadomoco, stylizowane na dziecięce rysunku, choć nie do końca, straszne, okropne, ja się w dzieciństwie tej książki zwyczajnie bałem. 



Opowieść o Warsie i Sawie


Kończę już, pampers się sam nie zmieni. A zresztą i tak noworodki niewiele z Przygód Koziołka Matołka w niemowlęcym wieku rozumieją. Więc puszczę, niech mam pociechę przynajmniej sam.

środa, 3 października 2012

"Kamienie" czyli rock po polsku


Podobno mały Tadzio rozwalił skrzypce na głowie kolegi, który śmiał się z jego tuszy, bo mały Tadzio był grubaskiem. Podobno większy Tadek po usłyszeniu Niebiesko-Czarnych stwierdził, że taką kapelę to i on by założył. Podobno najlepszym albumem jakikolwiek nagrał był Blues z 1971 roku. Co do tego ostatniego podobno mam problem. Z jednej strony mam aksjomat wyznaczony przez Bóg Wie Jak Mądrych Krytyków, którzy Bluesa uznają za najlepszą w dorobku Nalepy a z drugiej moje osobiste widzimisię, które nie zgadza się, tupie nóżką, i krzyczy - Kamienie rządzą i basta!

Kamienie kupiłem za stanowczo za wysoką cenę, bo za 20 zł. Wiem, można było kupić taniej. Mogę usprawiedliwić się jedynie tym, że to było już dawno temu, a wtedy byłem jeszcze niedoświadczonym szperaczem i bowiem szczerze, że ta płyta przypadła mi do gustu bardziej niż posiadany już wówczas Blues.

Już sama okładka zachwyca, jest to bodajże najbardziej udany projekt graficzny i zdjęcie Marka Karewicza. Na lata '70 dosyć odważna okładka, w iście Zachodnim stylu, z Nalepą z gołą klatą. Jeśli chodzi o zawartość krążka, to tradycyjnie za teksty odpowiada Bogdan Loebl a za muzykę sam Nalepa. Skład kapeli zmienił się dosyć mocno w porównaniu z poprzednim albumem sygnowanym przez markę Breakout, czyli Karate ( o Bluesie już nie wspominając).  Za perkusją zasiadł Wojciech Morawski (później u Johna Portera czy w Perfekcie) bas obsługiwał Zdzisław Zawadzki (też grał w Perfekcie) a na gitarze grał zaś Winicjusz Chróst.

Już pierwsza kompozycja z płyty czyli Czy zgadniesz atakuje nas wolnym boogie z ładnym basowym intro i harmonijką Nalepy. Utwór został znakomicie zmasterowany podług kanonów klasycznego stereo, a dźwięk przepełzający się z jednej do drugiej kolumny znakomicie współgra z nieco rozlazłym charakterem utworu. Drugi blues pt. Czułość niosę Tobie rozpoczyna się dosyć nieoczywistym gitarowym pobrzędkiwaniem gitary Nalepy i jego charakterystycznym wokalem (swoją drogą - mistrz Taduesz osiągnął na tej płycie szczyt swoim wokalnych umiejętności), który sugerowałby jakobyśmy mieli do czynienia z balladą miłosną. Owszem tekstowo balladą ten utwór jest jak najbardziej natomiast muzycznie jest to solidny blues z pulsującym basem, prostym jak u Johna Lee Hookera rytmem i agresywna gitarą Chrósta. Następny kawałek to znakomita Spiekota ze świetnym riffem, która dementuje pogłoski jakoby najlepsze riffy dla Breakoutu wykonywał Darek Kozakiewicz (, który w tym samym roku, w którym zostały nagrane Kamienie z grupą Test zainaugurował hard rocka po polsku). Ostatni utwór ze strony A to jeden z największych przebojów Nalepy - Modlitwa. Utwór bardzo mało reprezentatywny dla dorobku Nalepy, ale z pewnością jest to jeden z kamieni milowych polskiego rocka. Utwór jest dla mnie tym czym powinna być każda modlitwa - nieśpiesznym dialogiem pełnym prawdy. Modlitwa jest dowodem na to, że niedoszły support Led Zeppelin był do diabła warty grania przed Pagem i spółką.



Ale, żeby wydobyć nas ze zgoła transcendentalnych wycieczek polskich bluesmanów, strona B rozpoczyna się energicznym Bądź słońcem. Słuchając tego utworu z całą pewnością mogę stwierdzić, że jednym z najbardziej charakterystycznych zwrotów w piosenkach pisanych przez Loebla jest Hej, hej. Następnym kawałkiem jest bezbłędny Pójdę prosto, który z niespotykaną energią, nie zgorzej od jedynego albumu Testu zapowiada nadejście w Polsce wysypu hard-rockowych grup. Po Pójdę prosto mamy inszą balladę o wdzięcznym tytule Koło mego okna, o tym jak te kobiety są złe. Baby, ach te baby. Przedostatnim utworem drugiej strony krążka jest utwór Kamienie i mówcie co chcecie, ale kawałek ma chyba najcięższe intro w historii polskiego rocka w ogóle. Wolny rasowy blues, z niespieszną gitarą, pulsującym basem i niebywałym tekstem o miłości rzecz jasna, i miłości nieszczęśliwej oczywiście. Zawodzący Nalepy i zawodząca wraz z nim unisono gitara dopełnia całości, co tu dużo mówić - zniszczenia o rockowych rozmiarach.

Ostatni utwór to temat na osobny, choć krótki akapit. W zamierzeniu Tobie ta pieśń miała być jeno zapełniaczem, ale jak to z takimi utworami pisanymi na kolanie, i ten niestandardowy, z połamanym, niebluesowym metrum kawałek okazał się być genialnym. Jest to przykład jak z prostych słów paru akordów granych na gitarze bez prądu i z kolegą, który jednak prąd w gitarze ma, można skomponować arcydzieło.



  

poniedziałek, 24 września 2012

Pokój na Ziemi




Der Krieg ist nichts anderes als die Fortsetzung der Politik mit anderen Mitteln.
Carl von Clausewitz

Si vis pacem parabellum.

Gdy dostałem w swoje ręce książkę (za złotówkę na giełdzie na Bronowicach Małych) Stanisława Lema i to nie byle jaką po wydany w 1987 roku Pokój na ziemi to nie śpieszyłem się z jej przeczytaniem, bo Lem to uznany klasyk i to pono nieśmiertelny. Pomyliłem się zaś okrutnie w moim odwlekaniem, ale w poniewczasie pomyłkę mą spostrzegłem, bo po przeczytaniu dopiero. A okazało się, że Lem to nie tylko fantasta tradycyjny to znaczy taki, który gwarzy tylko o przyszłości technologii, ale również taki, który ciekawe tezy na temat przyszłości polityki światowej stawia.

W książce odnajduję bardziej traktat o nowej geopolityce i przewartościowaniu pojęcia wojny, a los Iljona Tichy jest sprytnym pretekstem dla ukazania wszelkich new orderów. Iljon Tichy to starannie wyłowiony i wyszkolony przez Lunar Agency śmiałek, który ma za zadanie udać się na księżyc po to, aby za pomocą zdalników, czyli specjalnych, zdalnie sterowanych urządzeń monitorować sytuację na Księżycu, który na mocy postanowień konwencji genewskiej został zamieniony na wielką zbrojownię. Niby jest miło, bo na ziemi ustał tradycyjny wyścig zbrojeń, jednak niepokój ludzkości może powodować fakt iż wszystkie instalacje i sprzęty pozostawione na Księżycu zostały zaprogramowane tak, aby unowocześniać swoją technologię wojenną i to w sposób, który trudno przewidzieć. Ponadto Księżyc został tak mocno buforem technologicznym i instytucjonalnym (sprawa Księżyca zajmuje się tylko i wyłącznie ponadnarodowa Lunar Agency, jako jedno z ciał ONZ), że nikt, włącznie z samą Agencją, nie wie co się dzieje na księżycu.

Powieść jest anty-antyutopią,  która już na samym początku dementuje Brave New World, jako mżonkę, ponieważ zimnowojenny dualny układ stosunków międzynarodowych został zastąpiony przez doktrynę totalnej ignorancji, która jest niezwykle krucha, bo jakoś rządy światowe, przywykłe od wiek wieków do wyrządzania szkody swoim adwersarzom w wojenny czy bardzie wyrafinowany sposób odnajdują sposoby na dawanie w kość innym państwo, choćby poprzez mikroskopijne armie zautomatyzowanych drobnoustrojów lub owadów, zatrutą żywność czy regulowanie zjawisk pogodowych, choć oczywiście o tym nikt nie wie, cicho sza.

Sam Stanisław Lem dementował jakoby jego książka powstałą pod wpływem wydarzeń politycznych na świecie i konfliktu radziecko-amerykańskiego, jednak w istocie trudno interpretować to dzieło abstrahować od ówczesnego układu sił na arenie międzynarodowej. Na szczęście Lem jest tym fantastą, to fantazjuje nie dla samej zabawy, nie dla epickich bitew, laserów, statków kosmicznych, bo Lem filozofuje za bardzo, za bardzo futurologuje, za bardzo się przemądrza ze swoją znajomością psychologii, technologii i innych -logii. I być może u innych byłby to zarzut, ale nie u Lema, bo wszystko jakoś w jego powieści składa się w kupę i nawet jak pisze on o zdolnościach umysłowych mózgu, to ciężko się znudzić, bo to nie autor do nudzenia się i kręcenia nosem, tylko chłonięcia wiedzy. Nie ukrywam, aby zrozumieć prozę Lema, co rusz wklepuję w wyszukiwarkę przedziwne terminy, co nie ukrywam, ponownie, sprawia mi nie rada frajdę.

Wracając do polityczności wywodu Lema, nie sposób nie zauważyć, że oprócz głównego bohatera i narratora i wszystkich mniej lub bardziej z nim spowinowaconych ludzi oraz instytucji nie mamy żadnego bohatera zbiorowego, jakiejś ludzkości, jakiegoś narodu. Nie wiem czy wynika to mizantropii Lema, czy przyjętego przez niego aksjomatu głupiej zbiorowości (ona rzeczywiście u Lema jest głupia, rozwój technologiczny zredukował człowieka jeno do konsumenta), jednak aktorem na scenie międzynarodowej u Lema są jedynie rządy i powołane przez nie instytucje. Dużą rolę pełnią media, które zazwyczaj histeryzują, a przede wszystkim - zarabiają, a nawet naukowcy poszli w zapomnienie, jest jedynie na świecie paru specjalistów, genialnych zapewne, ale jakby pochodzących z innej epoki. Lem nie wierzy w to, że człowiek ergo ludzkość potrafi wyzbyć się jakichkolwiek form przemocy i choćby człowiek przeniósł  całe zło na samoprogramujące i samodoskonalące się maszyny do zabijania i wysłał je gdzieś w kosmos, to i tak to zło wróci, człowiek z natury jest głupi i występny, a cały ten pacyfizm niech szlag trafi, bo farty funta kłaków nie jest.

U Lema zatarła się granica między wojną a pokojem. U cytowanego przeze mnie Clausewitza, wojna to w zasadzie naturalny sposób regulowania spraw, ponadto jest on permanentny. U Lema wojny takiej jak kiedyś już nie ma, bo została ona zdehumanizowana przez automaty, zresztą nigdy nie wiadomo kiedy wojny nie ma a kiedy jest; podług konwencji genewskiej mamy na ziemi pokój.

Lem wskazuje na marną kondycję ludzką oraz przestrzega przed zawierzaniem ludzkości komputerom. Zdaje sobie również sprawę z nędznego działania ponadnarodwych, a w zasadzie wszystkich bez wyjątku instytucji władzy, które rozrywane są przez nielogiczne partykularyzmy. Autor zdaje się pytać co wolimy - być zdominowani przez bezduszne maszyny, czy przez uduchowioną głupotę?

wtorek, 18 września 2012

Skorpio - Ünnepnap

Pierwszą moją płytą, którą kupiłem na starociach były Dorosłe Dzieci zespołu Turbo, jednak pierwszą płytą, którą dostałem od mojej żony był węgierski rock zespołu Skorpió. Czy to sentyment każe mi rozpisywać się o tym zespole, czy też zachwyt nad innymi atrybutami zespołu - tego wiedzieć nie mogę. Na pewno nie były to teksty, bo o tłumaczenia po polsku trudno, a mój węgierski raczej marnym jest.

Wracając do grupy, to niewiele ma ona wspólnego z zachodnimi niemieckimi herosami ciężkiego grania jakimi są Scorpionsi, nie oznacza to jednak, że zespół nie ma rockowego pazura. Jest to jedna z pierwszych węgierskich rockowych super-grup powstałych z muzyków biorących wcześniej udział w projektach dobrze znanych fanom madziarskiego gitarowego rzężenia jak Lokomitiv GT czy Taurus, która oprócz wyjątkowych instrumentalistów pod przewodem lidera Frenreisza Károlego, basisty, wokalisty, i saksiarza mieli rewelacyjny image i wypasione instrumenty, niespotykane po naszej stronie żelaznej kurtyny. Popatrzcie tylko na okładkę (zresztą bardzo ładną, laminowaną) - piece Marshalla, gitara Gibsona, basik Fendera, perkusja Ludwiga, w brzmieniu zaś doskonale słyszymy melotron, oraz organy Hammonda. Dla nas może taki sprzęt może wydawać się pospolity, jednak w czasach, gdy o nawet o marne bębny z Pol-muza było trudno, taki sprzęt naprawdę intrygował.

Frenreisz Károly -- ének, vokál, basszusgitár, szaxofon, fuvola
Szűcs Antal Gábor -- gitár, ének, vokál
Papp Gyula -- zongora, elektromos zongora, orgona, szintetizátor
Fekete Gábor -- dob, ütőhangszerek, ének, vokál
Zespół nawiązywał do dokonań zachodniego progresywnego rocka, a i dokonania Deep Purple nie mogły być Skorpió nieznane. Nie zmienia to jednak faktu, że zespół wypracował charakterystyczny styl, a flow kapeli jest nieporównywalny z niczym innym. Byli zachodni, byli perfekcyjni, ale jednak ta Środkoweuropejskość w zestawieniu z niezwykle konserwatywnym w ujmowaniu muzyki rozrywkowej reżimem odciskał piętno na całości.

Moje pierwsze wrażenia z płyty Ünnepnap z 1976 były niezwykle entuzjastyczne. Od momentu pierwszego przesłuchania tej płyty stałem się epigonem węgierskiego rocka, którego dokonania są niezwykle imponujące. Wszyscy muzycy w Skorpió są niezwykle utalentowani, sekcja rytmiczna jest niezwykle mocnym punktem całości płyty, co nie oznacza, że brakuje miejsca dla solowych popisów jak choćby wyśmienitej saksofonowej improwizacji w instrumentalnym Mediterany czy rewelacyjna, choć pod względem technicznym banalna solówka w tytułowej kompozycji  Ünnepnap. Momentami drażni perkusista, który próbuje być bardziej wirtuozem niż może,  ale to nie zmienia faktu, że potrafi równo wymiatać.

Często na starociach znajduję płyty Skorpió. Na szczególną uwagę zwracają bardzo staranne okładki oraz wkładki do płyt, jak i tłoczenie samych krążków. W bloku komunistycznym najlepsze vinyle tłoczyli Węgrzy oraz Czesi; co do jakości polskich tłoczeń najlepiej po prostu zamilknąć. Ale gdybyście gdzieś u siebie w domu lub na starociach znaleźli Skorpió, to nie krępujcie się z zakupem i niezwłocznym odłuchem; w tym czasie w Polsce tak nie grał nikt.










środa, 12 września 2012

Sartre, post-punk i gówno.



1.

Tymon Tymański i Robert Brylewski są urodzonymi zawodowymi rewolucjonistami. Są na wskroś antysystemowi, zwalczają mainstreamowy Babilon wszystkimi swoimi siłami. Są jednymi z ostatnich ideowców wśród muzyków. Są bezwzględnie przekonani do swoich racji, do tego jak powinna wyglądać polska muzyka. Dali temu wyraz w artykule pt. „Zemsta”, autorstwa Anny Gromnickiej, który pojawił się 18 czerwca we WPROST.

Po drugiej stronie barykady mamy hipsterskie Screenagers. Środowisko niebywale wykształconych w swoich fachu krytyków, którzy w technokratyczny, autorytarny sposób przewartościowali pojęcie „dobrej polskiej piosenki”. Zaszokowali, zniesmaczyli, rozśmieszyli, zezłościli. Jednak ich lista dwustu najlepszych polskich piosenek to nie perwersja dla samej perwersji. Do licha, oni w tę listę wierzą.

Z ulicy Myśliwieckiej 3/5/7 ze stolicy corocznie w okresie około długo majowym Trójka nadaje Polski Top Wszechczasów, który zresztą jak i Top „Ogólny” funkcjonował jako niezmienny paradygmat w postrzeganiu polskiej muzyki rozrywkowej drugiej połowy XX wieku. Wyboru tego, co jest topowe, a co nie dokonują słuchacze spośród puli wybranych przez redaktorów Trójki utworów. Wybory niczym neoliberalnej demokracji.

2.

Lenin powiadał: Każdy artysta ma prawo tworzyć swobodnie, ale my Komuniści, powinniśmy prowadzić go zgodnie z wytycznymi. Przyklaskiwał temu Sartre, który nie wyobrażał sobie sztuki, która jest wyabstrahowana z kontekstu społeczno-politycznego,  która jest sztuką samą dla siebie, która jest wyrazem egoizmu twórcy lub folgowaniu niskich pobudek publiczności.

Polski socjolog i krytyk muzyczny Paweł Beylin, wśród pozaestetycznych funkcji muzyki wyróżnił funkcje propagandową oraz ludyczną . Mimo tego, że sam był wielkim purystą, który z nieukrywaną pogardą spoglądał na rozwój polskiej sceny big bitowej i w ogóle na rozwój anglo-amerykańskiego rock ‘n rolla potwierdzał jednocześnie, że oto w drugiej połowie XX wieku, muzykowanie stało się prawdziwie demokratyczne, bo oparte na skądinąd prymitywnych przesłankach zarówno natury technicznej twórców, którzy rekrutowali się w zasadzie tylko spośród amatorów, jak i na teksty.

Władimir Nabokow każdą próbę „uspołecznienia” tudzież upolitycznienia sztuki uznawał za przejaw marksizmu. Ze wstrętem odnosił się do społecznikowskiego naturalizmu literatury. Jego poglądy na temat literatury można w zgrabny sposób dostosować do dyskusji na temat współczesnej muzyki rozrywkowej. Tym bardziej, że literatura w rozumieniu Nabokowa jest bardzo zbliżona do muzyki, która to muzyka jest dziedziną twórczości, która jak najbardziej abstrahuje od świata naturalnego i jest całkowicie (w odniesieniu do organizacji dźwięków) nienaturalna. Oczywiście niektóre dzieła sztuk plastycznych czy literatury bywają abstrakcyjne, surrealistyczne etc., ale w zasadzie dopiero od niedawna. Literatura z nielicznymi wyjątkami aż do XVIII wieku służyła opisowi rzeczywistości, zaś malarstwo do XIX wieku było sztuką figuratywną, odzwierciedlającą rzeczy takimi jakie są.

3.

Obym się mylił, ale wydaje mi się, że Tymon Tymański i Robert Brylewski przesadzają w ocenie muzyki popularnej. Dokonują niebywałych wręcz prób ukazania bidy z nędzą z jakimi musiała się borykać polska publiczność oraz artyści. Psioczą na to, że ludzie w szarej rzeczywistości PRL-u zamiast nagrywać czy słuchać nowych nowofalowych czarnych krążków, woleli słuchać Kolorowych Jarmarków i Franka Kimono. Dzisiaj w brutalny werbalnie sposób rozprawiają się z polskim szoł-bizem. Dla Brylewskiego i Tymańskiego muzyka musi funkcjonować w jakimś kontekście, a najlepiej, żeby muzyka ta ów kontekst kontestowała. Temu służy ich wspólny film fabularny Polskie gówno, o tym jak straszny był przemysł muzyczny za komuny, jaki straszny jest dzisiaj. W rozumienia Nabokowa i nieco odwróconym znaczeniu słów Lenina, które przytoczyłem powyżej, są oni komunistami pełną gębą. Powiem więcej – dążą do totalitarnej dyktatury, która opiera się na dobrym smaku, zrównoważonych harmoniach, poetyckich tekstach, dobrych instrumentalistach i przesłaniu. A i Sartre, gdyby żył, by się ucieszył na to i to bardzo.

Screenagersi mieli zapewne dość trójkowego monopolu na muzyczną prawdę. Nie sądzę jednak aby ich lista była tylko i wyłącznie Anty-Topem Wszechczasów, bo nie opiera się na złośliwych antynomiach, jak np. spektakularna rehabilitacja zespołu Papa Dance. Już samo rozszerzenie listy o sto dodatkowych tytułów wskazuje na to, że jej autorzy chcą wypracować nową jakość w postrzeganiu muzyki i rozszerzeniu perspektywy, nie tylko ilościowo, ale przede wszystkim jakościowo. W tym rozumieniu dobra piosenka nie tylko zadaje pytania, napawa nas wątpliwościami natury politycznej, ma określony społeczny cel, ale taka która bawi, relaksuje, taka, która spełnia swoją zabawową rolę przy jednoczesnym zachowaniu przyzwoitego poziomu aranżacyjnego, kompozytorskiego i dobrego wykonania.

Zaś jeśli chodzi o Trójkową listę, to niestety, ale perspektywa „Topowa” zawężona jest do utworów rockowych, pomijając np. dokonania polskiej muzyki w ostatnim dwudziestoleciu prawie zupełnie. Larum mogą podnosić na moje słowa ci, którzy mówią, że to nie „Trójka Piotrów” decyduje o finalnym kształcie listy, lecz słuchacze. Odpowiem – oczywiście, lecz czy wszyscy dziennikarze muzyczni Trójki ustalają tę listę? Czy bez echa pozostają słowa Wojciecha Manna, który związany z Trójką od Bóg wie jakiego czasu, uważa coroczne głosowanie na Top za przyjemne kółko wzajemnej adoracji radiosłuchaczy?

4.

Nie chcę się stawiać w charakterze jakiegoś medium, które będzie rozstrzygało, które racje, którego stronnictwa są słuszne. Doceniam zarówno radykalizm twórcy zespołu Kury i lidera Brygady Kryzys, jak i zaangażowanie Screenagersów w odkrywanie polskiej piosenki na nowo. Nie sposób przejść obojętnie wokół dosyć konserwatywnego Polskiego Topu Wszechczasów Trójki, który mimo wszystko jest listą utworów wybitnych. Konsekwencją polaryzowania się w polskiej rzeczywistości środowisk, które chcą dyskutować o polskiej muzyce muszą być wymierne korzyści. Ja się cieszę, że ktoś prowadzi zażarte boje, bo w zasadzie wszystkie wymienione stronnictwa wydają się być bardziej kompetentne w zakresie muzyki, niż politycy w zakresie polityki.

A jaka jest różnica tych wyżej wspomnianych specjalistów od muzyki od polityków? Chyba na to pytanie próbował odpowiedzieć już Jerzy Turowicz w swoim tekście z 1947 roku pt. Kultura i plan. Stwierdza w nim, iż każdy świadomy artysta, niezależnie od tego czy funkcjonuje w systemie zetatyzowanej lub zliberalizowanej kultury, jest odpowiedzialny w ramach swojej działalności wobec swojej publiczności, wobec, jak to określa swoich „klientów”. Nie wiem czy politycy, choć posiadają mandat do bycia sumieniem społeczeństwa podobno dosyć znaczący, są świadomymi artystami swojej profesji.

niedziela, 9 września 2012

Reżimowy Żołnierz Polski

Żołnierz Polski, oficer radziecki.
Peerelowania ciąg dalszy! I choćbym peerelował na temat wyrobu kultury, który może uchodzić jeno za obrzydliwą komunistyczną gadzinówkę, to proszę mi wybaczyć, taka to już moja fascynacja. Ale obiecuję, przez najbliższy czas o socjalizmach będę milczał tylko. Dziś popełniam post takowy, bo znalazłem w kolekcji mojego szanownego pana teścia ładnie u introligatora oprawione numery Magazynu Ilustrowanego Żołnierza Polskiego, pochodzące głównie z 1961 roku.

Na pierwszym miejscu należy zwrócić szczególną uwagę na niezwykle starannie wykonaną i atrakcyjną szatę graficzną oraz ogólną jakość tego tygodnika. Papier jest przyzwoitej jakości, bardzo liczne w Żołnierzu są zdjęcia oraz ilustracje, niektóre z nich kolorowe. Jak nietrudno odgadnąć jest to pismo, w którym dominuje szeroko rozumiana tematyka wojskowa. Nie zmienia to faktu, że mamy tutaj wiele innych informacji począwszy od  polityki (zarówno krajowej jak i zagranicznej), dużo wiadomości kulturalnych, parę wskazówek technicznych - jak choćby stała rubryka pt. Motoryzacja w miniaturze. Na końcu każdego numeru znajduje się mały kącik rozrywkowy, pełen krzyżówek, a nawet zagrywek szachowych czy brydżowych przeznaczonych zarówno dla zapaleńców-amatorów jak i pro-gamerów!

Rok 1961 to przede wszystkim rok tryumfu radzieckiej kosmonautyki, która wyniosła w przestrzeń kosmiczną pierwszego człowieka. Wielki sukces Sowietów był sukcesem całego bloku państw komunistycznych. Sukcesem roku '61 było również zatrzymanie przez rewolucyjną armię inwazji na Zatokę Świń. Wreszcie rok, który był się odbył 51 lat temu to nieustanne wspominanie pochodu zwycięskiej Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego przeciwko hitlerowskiemu okupantowi oraz równie nieustępliwe a napastliwe teksty dotyczące NATO jako nowej wojennej organizacji, która ma nie dość, że imperialistyczne to jeszcze krypto-nazistowskie inspiracje oraz aspiracje. 

Czy wojskowy humor radziecki...
Całość oczywiście jest uwarunkowana bieżącą polityka Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego, która była główną instytucją propagandową dla WP. Retoryka tekstów nie odbiega znacząco od sztampowych tekstów propagandowych epoki; a więc pojawiają się tu etosy i toposy, którymi nowomowa władzy była przesiąknięta wzdłuż i wszerz oraz kalkami językowymi, które we wspaniały sposób gwałciły indywidualny styl każdego z dziennikarzy tu piszących.

Bardzo wiele artykułów dotyczy przeszłości, choćby opisów batalii, czy poszczególnych bitew a nawet potyczek, podobna ilość dotyczy wydarzeń bieżących. Mało natomiast jest tekstów dotyczących przyszłości, a jeśli już takowe się pojawią, są to raczej luźne futurologiczne fantazje niźli rzeczowe analizy. Z okazji wysłania Gagarina w kosmos mamy tekst dotyczący lotów załogowych na (sic!) Wenus. Bardzo interesujący wydaje się być rysunek wyobrażający rolnictwo w 2000 roku. Co jak co, część wizji zmechanizowanego, przemysłowego rolnictwa zrealizowała się  

... jest lepszy od zachodniego humoru?




                                                 go-kart, po polsku toczkowóz
I znowuż zwrócę uwagę na niewątpliwy rozmach, który towarzysz wydaniu każdego numeru. Ilość form dziennikarskich od rysunków satyrycznych począwszy na reportażach z frontów walki o wolność

PS. przepraszam za coraz rzadsze posty. Moja pierworodna córka w drodze, więc sami rozumiecie - nowe obowiązki i nowe życie :). Starociom jestem jednak wierny nadal.







Czyżby ojciec kapitana Bomby?
Małżeństwo jest niewolą



czwartek, 30 sierpnia 2012

Kalendarz Robotniczy 1970

Ha!  Właśnie zakończyłem wesoły żywot proletariusza, soli tej ziemi, właśnie przestałem być robotnikiem, po to aby wrócić na swoją wieś zaciszną. Ale nic, ale to nic nie może sprawić abym wydostał się w końcu z kleszczy mojego ukochanego ludu pracującego. Niestety nie mieszkam w Związku Radzieckim, w którym według wyobrażeń Waltera Benjamina każdy mógł zostać pisarzem.  Nawet nie pomagają mi w tym ostatnio zdobyte starocie w tym fenomenalny Kalendarz Robotniczy z 1970 roku.

Być może jestem jakiś dziwny, być może ktoś może mnie od utraty wiary i czci znieważyć, ale wydawnictwa propagandowe PRL od powieści policyjnych począwszy na powieściach produkcyjnych skończywszy są dla mnie naprawdę wyjątkowe i warte uwagi.

Wspomniany Kalendarz Robotniczy 1970 zakupiłem na wspomnianej już tutaj kiedyś Hali Targowej w Krakowie. Oczywiście nie wykosztowałem się zbyt i wiele i choć ojczyzna nasza to nie żaden welfare state, który wspomaga przyrost naturalny i czytelniczy, to jednak poza prawem i poza podatkami zakupiłem sobie egzemplarz ów za zaledwie dwa złote.

Biorąc pod uwagę jakość materiału, z którego wykonany został kalendarz, to muszę przyznać, że znalezisko zachowało się w znakomitym stanie. Ale czego wymagać od robotniczego kalendarza, skoro po pierwsze jest robotniczy oraz, że jest on kalendarzem. Wydany został przez wydawnictwo Książka i Wiedza, które to wydawnictwo chwali się, że wydany w prawie stutysięcznym nakładzie kalendarz jest siedem tysięcy siedemset siedemdziesiątą siódma publikacją KiW. 

Co możemy znaleźć w takim proletariackim kalendarzu? To niezbyt trafne pytanie, raczej powinniśmy zapytać czego w tym kalendarzu nie ma. Oczywiście kalendarz jest maksymalnie naładowany ideologicznie, począwszy od pierwszych, powiedziałbym - oficjalnych - stron kalendarza, gdzie zostały zamieszczone zdjęcia wraz z charakterystyki wszystkich ważnych z biura politycznego od towarzysza Wiesława, po omówienie zasad ustrojowych Polskiej  Rzeczypospolitej Ludowej.


Całość, mimo narzucającego się w mało wybredny sposób ideolo, imponuje rozmachem. Każdy artykuł jest opatrzony ilustracjami, zdjęciami, wykresami czy rysunkami satyrycznymi. Artykuły są różnorodne - znajdziemy tutaj zarówno artykuły o marksizmie-leninizmie, bitwie pod Lenino, stosunkach polsko-niemieckich jak i noty naukowe i kulturalne. Myśli polskiego ludu, według autorów Kalendarza, powinny zaprzątać nie tylko sprawy ideologicznie ściśle związane z socjalizmem i innymi bzdurami, ale również związane z kulturą i nauką.



Dział kultura i nauka niezwykle mnie zaciekawił, ponieważ artykuły tam zawarte napisane są w dobrym stylu. Co rozumiem przez słowo dobry? Otóż ich poziom jest wyważony, ale z pewnością w tym dziale nie mamy do czynienia z biblia pauperum. Mamy tutaj np. ciekawe opisy, które wcale nie ustępują tym, które może my znaleźć we współczesnych czasopismach popularnonaukowych dotyczące m. in. entuzjastyczną notę o postępującej komputeryzacji (choć urzędnicy peerelu w skuteczny sposób zniszczyli dorobek genialnego Jacka Karpińskiego, nazywanego niedoszłym polskim Billem Gatesem), czy też opis badań nad DNA i rozwoju genetyki w ogóle (nazywając rok 1970 rokiem biologii). A co w kulturze (oprócz Konkursu Chopinowskiego) się wydarzyło? Otóż najwięcej miejsca poświęcono Krzysztofowi Pendereckiemu, który w owym czasie odnosi znaczne sukcesy na światowych scenach. Autor tekstu o polskiej muzyce konstatuje jakoby muzyka polska i jej powojenna kariera stała się chlubnym przykładem rozwoju naszej kultury w Polsce Ludowej.

Na zakończenie chciałbym się podzielić pewnym spostrzeżeniem. Otóż wspomniałem wcześniej o tym, że Kalendarz zawiera rysunki satyryczne. Niektóre z nich to rzekomo przedruki z gazet światowych, niektóre zaś zostały napisane specjalnie do opisywanego przeze mnie wydawnictwa. Niewiele się znam na sztukach plastycznych, lecz czy ktoś mi powie, dlaczego styl rysunków wskazuje na jednego ich autora?