źródło: jasien.bandcamp.com/album/mosses |
„Nic nie starzeje się w sztuce tak szybko jak nowoczesność. Wiara, że postęp dotyczy sztuki, miała fatalne skutki: albo jesteś za rewolucją, albo należysz do świata przeszłości.” - powiadał Paweł Huelle.
Cały ten shoegaze jawił mi się zawsze jako coś nierealnego, coś przynależnego bardziej fantastyce niż faktom. Sam gatunek, wraz z całym znanym bagażem sympatii i antypatii oraz próbie wyklarowania typu czystego przez krytykę muzyczną jawił się jako widmo, które być może nigdy empirycznie nie zaistniało. Nie ukrywam, że z powodu osobistych właściwości metrykalnych nie załapałem się na shoegaze w czasach jego świetności, co więcej przez długi czas uznawałem go skarlałego, choć sympatycznego bękarta, który sytuował się między strasznym, mainstreamowym brytolskim indie rockiem/popem, a grungem, którego słuchałem z nieukrywanym cringem. Byłem w stosunku do shoegaze'u sceptyczny, choć nie wywoływał we mnie aż tak silnych emocji jak wspomniane powyżej dwa gatunki, do momentu gdy My Bloody Valentine nie wydało swojej drugiej płyty. Wtedy to bajka, która nie miała dla mnie zbyt ciekawego zakończenia, stała się realnością - zszokowała swoją intensywnością i przekonała mnie, niewiernego Tomasza, że nagrania shoegaze'owe to nie wynik tricków hochsztaplerów od marketingu, ale pracy twórczej.
Przyznałem na samym początku, że nie jestem historykiem gatunku, który konsekwentnie, na swojej drugiej płycie wyznaje Evvolves. Dlatego polecam zapoznać się z tekstem lepszych w tym zakresie ode mnie. Jedna teza z tego tekstu ruszyła mnie dosyć mocno. Otóż autor linkowanego materiału uznaje, że shoegaze wydaje się być dużo bardziej atrakcyjny obecnie niż w czasie, gdy ukazywały się najlepsze nagrania tego gatunku. Co więcej, uznaje także, że jego śmierć nastąpiła już w 1992 roku. Shoegaze przez swoje radykalne podejście, nie tylko kompozycyjne/brzmieniowe, ale także pod względem koncepcyjnym, sprawiło, że każda próba naśladownictwa stawała karykaturą bardzo wąskiego konceptu. Koncept ten zorganizowany był wokół grania rocka, lecz z odrzuceniem rockistowskiego podejścia, co zostało wymyślone już przez post-punk. Koncept ten także, jak w przypadku MBV, wyrażał się w paradoksie między osobistym introwertyzmem członków grupy, a ogłuszającą publiczność plamą dźwięku, która miała zakrywać niewidzialną zasłoną niewiedzy te nieprzystosowane nie tylko do występów publicznych, ale także do życia w społeczeństwie biedactwa.
Pojawienie się Evvolves wraz z "Hang" było doświadczeniem, które wpłynęło na mnie jeszcze bardziej, niż druga płyta MBV. Przede wszystkim "Hang" jest to płyta, mimo całego smutku związanego z gatunkowym ciężarem, bardzo przebojowa, która broni się także i teraz. Melodie z debiutu warszawskiego kwartetu nie wychodzą mi z głowy i gdy tylko wywołam wspomnienie o Evvolves, to także momentalnie wywołuję piosenki grupy. Pamiętam jednak gorzką refleksję, która przyszła po wielkiej radości jaką zapewniła mi wydana u Jasienia kaseta - co dalej? Czy zespół, który tak mocno określił się w konstelacji inspiracji i gatunkowych konotacji, może nagrać jeszcze coś co nie byłoby co najmniej pastiszem albo co gorsza karykaturą? Może.
Ewolucja Evvolves przechodzi od sennych piosenek od i dla rachitycznych uczuciowo, choć sympatycznych nastolatków w stronę zdecydowanie mrocznej muzyki, która nie odcina się od melancholii. W tym momencie wytraca się ten przebojowy tudzież melodyjny wymiar utworów znany z "Hang" w stronę mrocznych fal dźwięków. Innymi słowy - więcej wypominanego już MBV niż Cocteau Twins. Melodii, poza singlowym "Harmless Bug", nie uświadczy się zbyt wiele - więcej się pamięta ze złego nastroju, któremu nie pomagają ani dramatycznie niewyraźne wokale, rozchwiane gitarowe akordy, syntezator, najpewniej casio lub automat perkusyjny, który jako jedyny trzyma muzykę "Mosses" przy rockowym idiomie. Gdyby perkusję, która znalazła się na nagraniu niejako pro forma usunąć wówczas mielibyśmy do czynienia z dream noisem w rodzaju Body/Head.
"Mosses" kontynuuje za "Hang" bardzo uniseksowe granie, gdzie płciowe role społeczne członków grupy topią się we wcale nie mało abstrakcyjnej mgławicy dźwięków, której słuchają smutni chłopcy i smutne dziewczęta. Tutaj czy ktoś jest chłopcem czy dziewczynką ma takie znaczenie jak wtedy gdy się chodziło do przedszkola, czyli żadne. To co nas łączy to smutek, zwiedzanie w ciszy spleśniałych pustostanów i mgła odwiedzające powiatowe miasteczka na tyle intensywna, że dla Evvolves można by było nazwać shoegaze shoehazem.
Czy uznaję zatem Evvolves za grupę, która kontynuuje modny zawsze revival określonego gatunku? Nie odpowiem na to pytanie, bo chyba odpowiedź na nie większego znaczenia. Nie wiem, czy płyta ta należy awansem do świata przeszłości, czy też goni za sezonową modą na określone brzmienie. Mam niewiele ponad gdzieś, na ile jest to podobne do zaistniałych kiedyś nagrań. Lecz to nie o name checking chodzi, lecz o doskonałą jakość emocji jakie daje mi "Mosses" i także ciągle "Hang" - chyba jedyną krajową grupą gitarową, która dorównuje Evvolves w melancholii jest Test Prints. Być może chodzi o to, żeby niezależnie od estetyki robić po prostu dobre rzeczy - bo Evvolves robi dobrze na pewno.
Evvolves
"Mosses"
JAS 019
Jasień
12 marca 2016
CZYTAJ TAKŻE RECENZJE:
EVVOLVES, "Hang"
ŁUKASZ CISZAK, "Locked Room"
K., s/t
SIERŚĆ, "Sierść, sierść, sierść"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz