czwartek, 14 maja 2015

Sierść - "Sierść, sierść, sierść"

Czorno rozwalona kaseta, czorne rozpieprzone pudełko dopełniają obrazu destrukcji jaki zapewnia ta zupełnie zła (w najlepszym sposobie rozumienia tego słowa) kaseta. Rogaty daje okejkę.

Nie jestem aż takim bucem, żeby nie brać, choćby częściowo, udziału w zabawie Records Store Day. Dlatego siedząc w domu kupiłem sobie od Jasienia kasetę zespołu Sierść. Sierść gra black metal i każdemu kto się wydaje, że to tylko jakieś gównohipsterski hype stoi za sukcesem tej płyty, niech lepiej wyciągna butt-pluga i niech posłucha.

Płyta ta może nie spodobać się trvv black metalowcom, bo jest to wydawnictwo, które bez oporów bierze garściami z tego co muzyka gitarowa niesie ze sobą najlepszego. Jest to kawał ciężkiego, na pewno metalowego (ło Jezu, słyszycie? gitarzysta gra szybkie solówki na gitarze!) grania, lołfajowej produkcji z bunkrów ukrytych gdzieś w Lasach Pomorza (pozdro dla kumatych), damskiego zawodzenia i krzyczenia ukrytego za noisowymi gitarami i litrami tłustego pogłosu. 

Nie wiem, czy moje intuicje są dobre, ale ta kaseta nie jest dla mnie wybrykiem wydawcy, ale konsekwentnie przyjętą linią programową. Na pewno zaś płyta ta jest pokrewna wybitnym wszak kasetom Evvolves (przez pogłosy i damskie wokale) i Złotej Jesieni (przez noisowe sprzężenia i rzężenia). 

Kaseta ta jest jedną z ciekawszych rzeczy, które mnie spotkały w ostatnim miesiącu. Perwersyjna przyjemność słuchania tej płyty jest nie jednak podobna do oglądania filmów w konwencji gore. Kaseta ta to ścieżka dźwiękowa to filmu o ulicznych zamieszkach i nieuzasadnionej przemocy - jak w Mad Maxie albo na ulicach Baltimore

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz