poniedziałek, 30 marca 2015

Iļģi - Pieśni Łotewskie


Nie jestem żadnym Reymontem, że dokonać pięknego opisu świerzopu i brzasku i pługa, ale jeśli wiecie o co plus-minus chodzi, to właśnie takim opisem, jak nie całą epopeją chciałbym jakoś uhonorować płytę wydaną w 1989 przez PolJazz zespołu Iļģi wydanej pt. "Pieśni Łotewskie".

Lecz kimże jestem w swej maleńkości by honorować cudowność, wszak nie znajduję zbyt wielu słów. Iļģi grają folk w wersji artystycznie opracowanej. Co prawda, nie interesuję się folkiem z tego obszaru i nie wiem jak wygląda na Łotwie folk w wersji "autentycznej" i jak daleko sięga zaprezentowane na płycie opracowanie artystyczne. I szczerze, nie bardzo mnie to obchodzi - wspaniałość tego krążka pozwala mi zapominać o takich rzeczach.

Co ciekawe, na stronie internetowej zespołu płyta ta w ogóle nie widnieje w sekcji dyskografia. Podobnie jest zresztą na stronie Wikipedii. Na Discogsie zaś płyta ta zaliczana jest na poczet tego zespołu. Lecz, to nic nie znaczy, to o niczym nie świadczy. O czym to ja miałem?

Chyba, już to pisałem, ale płyta ta jest znakomita i niech was nie zwiedzie zupełnie fatalna okładka. Podzielona jest na dwie części - pieśni swatowskie i pieśni sieroce. Wiadomo - muzyka ludowa towarzyszyła ludziom w codziennym życiu i spełniała bardzo ważne funkcje społeczne. I mimo, że nie rozumiem ni słowa, poddaję się klimatowi płyty, wielogłosowym śpiewom i wokalizom, które zarówno przekazują treść jak i są jednym z instrumentów wypełniających tło niczym (Reymont mode on) mgła unosząca się nad mokrym pastwiskiem. Skrzypce, flety, jakiś instrument, który brzmi jak dudy, oszczędne używane dzwonki i bębny wytwarzają magiczną atmosferę. Co więcej - na uwagę zwraca również świetna jakość nagrania. Bo o ile mam sporo nagrań muzyki folkowej, tak cześć z jest pod względem produkcyjnym robiona niedbale, tak jakby sama muzyka miała się bronić nawet wbrew faktowi, że była nagrywana na Kasprzaka. Lub wręcz przeciwnie - żywioł muzyki jest zduszony przez staranną, ale mało wierną produkcję. Tutaj zrobione jest wszystko jak należy - płyta brzmi bardzo przestrzennie, również dzięki ascetycznej i tkliwej muzyce. Świetne wykorzystano pogłosy, tam gdzie muzyka powinna brzmieć "szeroko". Gdzie zaś pieśń miała być cicha niczym kołysanka zrezygnowano ze studyjnych sztuczek by uzyskać surowy efekt, który nadal jest znakomity.

Zresztą jeśli szukacie folkowych nagrań folku z całego świata warto sięgnąć po wydawnictwa PolJazzu (wydali m. in. Filipiny, Nepal, muzykę Andów, fajną muzykę klezmerską). Jeśli nie są tak urokliwe jak "Pieśni Łotewskie", to przynajmniej są "ciekawe" (kto nie słyszał muzyki ludowej Filipin wydanej przez PolJazz ten może zaliczyć się do grona szczęśliwców - mam nadzieję, że to wystarczająca rekomendacja). 

Nie skłamię, jeśli powiem, że "Pieśni Łotewskie" to jedna z ulubionych płyt. Jak za 5 zł, to zakup ten był naprawdę opłacalny.  




Ludowy Zespół Iļģi 
Pieśni Łotewskie
PolJazz PSJ-230
1989

czwartek, 19 marca 2015

Singlowe wykopki

Dziś nie wychodząc z domu postanowiłem, że zrobie na sobie mały eksperyment. Na obrzeżach mojej domowej kolekcji mam naprawdę sporo singli. Wiadomo - to ktoś znajomy przyniesie, to czasem kupię całą paczkę płyt, z której interesuje mnie tylko kilka płyt. Jednak akurat dziś coś mnie tknęło i pomyślałem - a co jeśli Kombi, czy inny badziewny zespół nagrał fajny numer na singlu? Może jednak warto ukryć uprzedzenia wobec głupiej nazwy i artysty powszechnie uznawanego za beznadziejnego?

Nie ukrywam - przesłuchanie tego stosu z pewnością przyczyni się do mojego wcześniejszego zgonu, bo jednak 90 % singli, głównie z Tonpressu, to jakieś toksyczne odpady fonografii, które powinny przepaść w ostatnim piekielnym kręgu. Pozostało jednak te 10 % płyt, które przykuły moją uwagę i z peryferiów mojej kolekcji trafiły gdzieś bliżej jej środka.

Największym odkryciem pozostaje dla mnie zespół Omen. Sama nazwa nie zachwyca, jednak muzyka naprawdę bardzo mi się podoba. Brzmieniowo zachowane w klimacie synth-pop/new romantic nie ma jednak zbyt imprezowego sznytu. Rytm jest gdzieś schowany za pasażami syntezatorów, które nie galopują tylko łagodnie wypełniają przestrzeń lub jest połamany i nie zachęca do radosnego pląsania. Ten singiel trzymał mnie w napięciu - nie dlatego, że piosenki są jakieś wybitne, ale dlatego, że znając polskich twórców muzyki elektronicznej obawiałem się jakichś kiczowatych wstawek. Pewnie - brzmi ejtisowo, nagranie jest dosyć lołfajowe. Słuchanie numeru "Czy dane są mi łzy?" jest sporym przeżyciem - cały numer trzeszczy w szwach i wydaje się przez pokręcony rytm rozpadać na naszych oczach. Dużo ciekawszy jest numer "Mój chory świat" - w tle ledwo migoczą syntezatory, szczątkowe bębny oddają pola w warstwie rytmicznej gitarze basowej i schizofrenicznemu wokalowi. 

Podszedł mi też singiel 2+1 "Krach/XXI wiek". Mimo, że to jest syntth/disco to jednak z obu numerów bije przewrotność.  Z jednej strony - spokojnie do obu numerów można było tańczyć na nieszczególnie ambitnej potańcówce. Z drugiej zaś strony teksty nie poruszają szczególnie zabawowych treści. Teksty Mogielnickiego nie nastrajają do beztroskiego pląsania. Wydaje mi się, że singiel ten powstał zarówno aby zadowolić diskomułów tańczących na plamach parkietu jak i wszystkich tych, którzy w zadumie podpierają ściany. W moim mniemaniu muzycznie lepiej broni numer śpiewany przez Elżbietę Dmoch "XXI wiek"

Nienawidzę Kombi. Oprócz numeru "Bez ograniczeń" (numer otwierający program "5-10-15") Kombi daje raka. Nie inaczej jest w przypadku singla Taniec w słońcu/Królowie życia. Dlaczego zatem piszę w ogóle o tym singlu. Bardzo zaintrygowała mnie piosenka "Taniec w słońcu", gdzie Skawiński nie gra swoich płaskich solówek i nie śpiewa. Za to Łosowski za pomocą vocodera ładnie mi robi.

Zespół Deef nagrał dwa single i są one od siebie tak różne jakby nagrały go dwa różne zespoły. Pierwszy singiel to pop rockowa papka, drugi zaś jest ciekawszy, bo metalowy. Piosenka "Zaczyna się" to nieustanna galopada blastów i ciekawy trashowy sound, przyzwoity wokal przypomina klasyków NWOBHM.

Jeśli mam być zmuszony do jakiegoś podsumowania to muszę stwierdzić, że zespół ZOO to jakiś dramat i ogólnie muzyka gitarowa wśród tych singli jest jakaś wtórna i miałka. Dużo lepiej się prezentują nagrania wykorzystujące syntezatory. Może nie wszystkie próby były udane, ale przynajmniej nie tak nudne jak kolejna sraka od Azyl P.


wtorek, 17 marca 2015

Can I Kick It #1

DJ Dobry Kick zrobił na mnie niezłe wrażenie na epce nagranej wraz z Kamolem. Mimo kilku słabszych momentów poprzednia płyta bardzo mi się podobała, dlatego bez bardziej poważnych wykmin zakupiłem pierwszą solową epkę Dobrego Kicka pod tytułem "Can i Kick It? #1"

I nie rozczarowałem się. Chyba wyróżnieniem dla artysty jest stwierdzić, że  przesłuchaniu jego wydawnictwa czuję niedosyt. Jest on spowodowany głównie tym, że chciałbym po prostu jeszcze więcej i mam nadzieję, że wyjdą kolejne części instrumentali Kicka.

Jako człowiekowi, któremu wydaje się, że zna się na muzyce, muszę przyznać, że na hip-hopie to ja się nie znam zbyt wiele. Z tego gatunku najchętniej słucham oldschoolowych rzeczy opartych na funkowych samplach. No i tutaj Kick mnie nie zawodzi - funkowe breaki, rozsądnie dozowane sample i zabójcze skrecze robią mi naprawdę dobrze, jak np. zajebiste połamany bit w drugiej części numer "Give Me Some Flava" czy bardzo ciężka i kwaśna atmosfera "ukrytej ścieżki" w "Outro". 

Słowem zakończenia - warto kupić tę płytę, która też jest hołdem dla starych metod produkcji muzyki - nie bez powodu na bardzo ładnej okładce znajduje się AKAI MPC 2000XL.

Link do fb Dobrego Kicka



poniedziałek, 16 marca 2015

Side One obchodzi 10 lat


Być może mój zaściankowa perspektywa człowieka, który nawet nie jest słoikiem jest mało istotna, ale wydaje się, że SideOne jest w polskiej muzyce miejscem szczególnym. 

Osobiście odwiedziłem SideOne na Chmielnej w Warszawie tylko raz i momentalnie udzielił mi się klimat  tego miejsca. Sklep jest metrażowo niewielki, lecz można w nim znaleźć naprawdę świetne rzeczy. Akurat w momencie mojego w sklepie było mnóstwo ludzi. Mimo to posiedziałem w sklepie trochę, lecz okazałem się być kiepskim klientem, bo nic wtedy nie kupiłem.

Dlatego chciałbym jakoś zadośćuczynic za marnowanie powietrza w sklepie i nie zostawienie ani grosza zareklamować inicjatywę, której bardzo kibicuję. Otóż wkrótce sklep będzie obchodził 10-lecie swojego istnienia. W moim przekonaniu to strasznie dużo, wszak sam znam kilka świetnych sklepów muzycznych, które pojawiały się i po góra dwóch latach znikały. Sklep z okazji okrągłej rocznicy chce wydać wypasioną płytę z udziałem znakomitych artystów, w tym takich, którzy klientami sklepu lub których muzykę można w SideOne kupić oraz publikację dotyczącą sklepu. 

Aby płyta się ukazała potrzebny jest hajs. SideOne zbiera pieniądze za pośrednictwem serwisu wspieramkulture.pl. Jeśli ktoś chce mieć te płytę (czy to w mp3 czy to w WAV czy też na wypasionym wydawnictwie winylowym) i przyczynić się do powstania publikacji może wpłacić trochę siana. W linku poniżej znajdziecie pełny opis projektu i mam nadzieję, że zachęciłem Was do jego wsparcia. 

Sklep z muzyką, który nie jest empikiem, to tak naprawdę również miejsce spotkań słuchaczy, twórców, wykonawców a prowadzenie takiego miejsca to nie tylko biznes, ale także zajawka, która istnieje tylko dzięki zajawkowiczom. 

LINK na wspieramkulture.pl

FRAGMENTY UTWORÓW Z WYDAWNICTWA

Sobura - Organic Lo-Fi

Ostatnio zasmuciłem się swoim własnym zachowaniem, gdy poleciałem do internetów obrażać płytę Drumza "Untold Stories". To, że płyta jest zrobiona z pierwszej klasy paździerzu nie powinno mnie upoważniać do tak dosadnego tego artykułowania. Dlatego w ramach autopokuty opiszę teraz wrażenia z świetnej płyty wydanej w 2012 przez U Know Me Records czyli "Organic Lo-Fi"

Kiedyś, ktoś mi powiedział, że Wojtek Sobura to taki polski Bonobo, ja jednak twierdzę, że Sobura to jest klasa sama w sobie. Sam koncept albumu bardzo przypadł mi do gustu. Chodzi w nim o to, że wszystkie sample pochodzą od analagowego i niepodpiętego do prądu sprzętu, a bębny, które obsługuje Sobura były nagrywane w czasie rzeczywistym. Sample nie były ani nagrane w sterylnych ani w podobnych sobie warunkach, co jest akurat sporą zaletą, bo sprawia to, że brzmią one różnie, brudno i właśnie lołfajowo. Po pierwsze zastanawiałem się jakie w ogóle są źródła niektórych dźwięków, po czym odpuściłem sobie, bo to zakłócało radochę jaką czerpałem i nadal czerpię z kolejnych odsłuchów tej płyty.

Sample samplami, jednak najważniejszą rolę pełni tutaj wyrazista i dobrze zacinająca perkusja. Raz jest ona instrumentem pierwszoplanowym i niemiłosiernie chłoszcze innym razem zaś gdzieś pomyka między organicznymi dźwiękami niewiadomego pochodzenia. Perkusja jednak nie jest tutaj instrumentem solowym. Dobry bębniarz jakim jest Sobura zrozumiał, że nie szalone solówki przykuwają uwagę, lecz precyzyjny groove, dobry puls i przydymiona, nieoczywista atmosfera.

Mam wrażenie, że numery te świetnie by się spisały jako podkłady dla jakichś trip-hopów. Niemniej cieszę się, że świetne numery wybrzmiewają bez potencjalnie niepotrzebnej nawijki.

Nie ukrywam też, że dziwi mnie, że płyta ta przeszła bez echa. Być może mój gust muzyczny jak tak osobny w swoim przekonaniu, że jest to jedna z ciekawszych rzeczy od U Know Me. Takie rzeczy powinniście wydawać a nie... ciii, już temat Drumza skończyłem. 



sobota, 14 marca 2015

Krzysztof Klenczon i Trzy Korony

Po zrobieniu małego researchu chciałem sprawdzić jakie były okoliczności powstania tej płyty. Wiadomo było mi tylko tyle - Klenczon opuścił Czerwone Gitary, które grały straszną popelinę (może poza paroma sztosami z płyty "Rytm ziemi" Czerwone Gitary to muzyczna bieda) i założył Trzy Korony, które miały grać nowoczesną muzykę rockową. W ten sposób powstał jeden z najbardziej tragicznych longów z historii polskiego rocka.

Co to oznacza, że płyta jest tragiczna? I po co mi w tym celu okoliczności powstania tego krążka? Tragiczna jest dlatego, bo ma genialne momenty. Nafuzzowana gitara Klenczona, autentyczne darcie mordy kopią prosto w jaja. Z drugiej zaś strony szansonista z tego Krzysia i boi się, żeby nie zagalopować za daleko. Z tego wynikają zupełnie niepotrzebne numery takie jak "Świecą gwiazdy świecą" czy "Coś". Co jeszcze w tej płycie drażni to strasznie infantylne teksty. W totalnym bangierze jaki jest "Piosenka o niczym" tekst jest tak gówniany, że aż zęby bolą. 

Największy mindfuck mam przy słuchaniu numeru "Nie przejdziemy do historii". Noż kurwa mać. Fuzz+slide to jest niepowstrzymana siła. Liryka też daje radę. Myślisz sobie - jebać Cream, jebać gigantów rocka. I nagle - bam! - refren. "Spróbujmy chwycić w dłonie uciekający czas". Infantylne i egzaltowane pierdoły w stylu Seweryna Krajewskiego, od którego Klenczon właśnie po to odszedł, żeby ponapierdalać niszczą cały efekt. 

I taki właśnie jest cały album. Atakuje nas aplitudami, którego najwyższym punktem jest świetny sound, świetne riffy, pulsujący, żywy ogień, po to by dostać po mordzie uroczymi (w sensie, że gównianymi) miniaturkami, które można by grać przy ognisku albo na festiwalu w Opolu. Ta płyta to totalna schizofrenia, bo przy pierwszym odsłuchu kompletnie nie wiedziałem o co chodzi. Czy Klenczon specjalnie nagrał płytę, gdzie naprzemian są bangiery ze szlagierami, czy ograniczył się autocenzurą, czy też może wydawca stwierdził, że chce trochę więcej czerwonogitarowej sraki by gwarantował sprzedażowy sukces? Niemniej, powstała płyta tak dobra, że aż zła. Tej płyty nie lubię tak bardzo, że przynajmniej raz w miesiącu wrzucam ją na talerz gramofonu. Oczywiście puszczając tylko co lepsze numery, bo te są naprawdę dobre.

Krzysztof Klenczon i Trzy Korony
Same
Pronit SXL 0779
1971





wtorek, 10 marca 2015

Hatti Vatti/Noon

Ta kolaboracja miała prawo się nie udać i mało jej brakuje do tego, aby złamać się pod własnym ciężarem. Mimo całej dobrej woli z mojej strony nie jestem w stanie powiedzieć czy ta płyta jest zła czy dobra. Co do poprzedniej płyty, którą recenzowałem, nie miałem watpliwości, że mamy z tworem kiepskiej jakości. Co do tej płyty nie mam żadnej pewności, oprócz tej, że bardzo chętnie posłuchałbym samych instrumentali.

Hatti Vattiego (czy to się odmienia?) i Noona lubię, znam, szanuję a doniesienia o ich nowej płycie przyjąłem z wielkim entuzjazmem. I faktycznie dwóch muzyków zrobiło świetną i klimatyczną muzykę, w której uzupełniali się nawzajem w doskonały sposób. Efekt zepsuli goście - ich nadmiar i nieprzemyślany dobór.

Singlowy numer z Eldoką jest świetnym numerem i w zasadzie dla tego jednego kawałka warto mieć te płytę. Nie warto z uwagi na Hadesa, Jotuze, Małpę i Ostrego. Część z nich zupełnie gdzieś zgubiła flow, inna część zupełnie nawija o dupie maryni zagłuszając dobrą muzykę. Misia Furtak jest urocza w Nadważkości, ale zupełnie nie pasuje do całości. 

Nie mam nawet ochoty wnikać w okoliczności, w jakich goście pojawili się na tym krążku. Odnoszę jednak wrażenie, że Noon z HV zaprosili swoich kumpli i poprosili o parę zwrotek. Doprawdy, niezła muzyka nie potrzebuje średniej nawijki. Słuchacz może odetchnąć od tej ostatniej dopiero w krótkich instrumentalach, które chyba docelowo miały być zapełniaczami między kolejnymi piosenkami, a tak naprawdę są oddechem jaki łapałem między kolejnym przypałem.

Należy jeszcze pochwalić płytę za okładkę, która jest bardzo spójna z tymi dobrymi momentami na tej płycie. Niestety, że tych jest tak wiele, ale tak doskonale zepsutych przez nadmiar. 


HV/Noon
Same
Nowe Nagrania
2014

niedziela, 8 marca 2015

Daniel Drumz - Untold Stories

Bez zbędnego pitolenia - jest to kiepska płyta. Do tej pory obserwowałem katalog JuNoMi z nieskrywaną przyjemnością i w miarę możliwości kupowałem u nich niezmiennie dobre płyty. Pierwszy longplay Drumza jest jednak mizerny i bylejaki. Niby ma opowiadać o Krakowie - mieście, które jakimś przypadkiem również ukochałem. I jeśli to ma być miłość, to znudzonego życiem biedahipstera, który leży całymi dniami w pokoju przy otwartym oknie i wdycha dym i słucha Drumza, który jest nieznośnym muzakiem.

Piszę te słowa z nieuskrywanym smutkiem, bo nie lubię pisać źle o młodych artystach. Nie ma na tej płycie żadnego momentu, który mógłbym zapamiętać. Nie da się nawet do tej muzy za bardzo pobujać. A jeśli chodzi o bujanie - nawet sam Mikołaj Bugajak jako odpowiedzialny za mastering nie wykrzesał z tych dźwięków niczego interesującego. 

Trochę jestem rozczarowany, bo szum wokół tej płyty, jeszcze przed premierą był ogromny. Untold Stories to miało być otwarcie roku dla wytwórni i artysty. Niestety, płyta jest słaba i doprawdy żałuję, że zakupiłem dosyć drogi winyl. Nie zawodzi natomiast okładka autorstwa Animisiewasza. Płyta gdzieś krąży w eterze, więc możecie sprawdzić, czy moje rozczarowanie ma jakieś podstawy. Ja nawet nie wrzucę do niej linka, bo mi zwyczajnie żal.

Daniel Drumz
Untold Stories
U Know Me Records
2015