niedziela, 24 czerwca 2012

Hala Targowa w Krakowie

W celu powiększenia kliknij!

Dawno temu, udzielałem wskazówek jak należy zachowywać się na bazarze. Tym razem postanowiłem dokonać małej specyfikacji konkretnej giełdy staroci – Hali Targowej w Krakowie. Jest to jedno z niewielu miejsc w Krakowie, jeśli nie w Polsce, które zachowało, charakter tradycyjnego i zróżnicowanego targowiska. Oprócz tandety, można tu znaleźć prawdziwe skarby; co więcej skarby te można dostać za naprawdę niską cenę.

Zrobię tu trochę reklamy sprzedawcom, którzy na to zasłużyli oraz odrobinę pohejtuję tym, którzy robili wszystko, aby ich nie polubić, a przede wszystkim, żeby nic u nich nie kupić. Pokażę miejsca, które warto zwiedzić z uwagi na dobra kultury, czyli książki i płyty. Oczywiście zastrzegam, że jeśli chcemy zdobyć fajne trofea, należy dokumentnie spenetrować cały obszar giełdy staroci. Mam jednak nadzieję, że mój przewodnik okaże się być pomocnym.

W celu ułatwienia naszych poszukiwań wykonałem w Paincie mapę.  Wygląda niedorzecznie, ale może się jakoś przydać. No to zacznijmy numerycznie i kolorystycznie (patrzymy od lewej strony mapki tzn od zachodu).

1. Zatoka Żółtych Tygrysów

To miejsce nazywam Zatoką Żółtych Tygrysów. Co prawda tylko sąsiaduje z Halą, ale można tu znaleźć rewelacyjne książki a wśród nich mnóstwo książeczek z serii Żółty Tygrys. Na samym końcu ulicznki znajdziemy wnękę tudzież szopę, nieważne co, bo ważne jest to, że książki tu są rewelacyjne, o bardzo zróżnicowanej tematyce i przede wszystkim tanie jak barszcz. Tygrysy po zeta inne wydawnictwa z sztuka. W Zatoce możemy dostać również motykę albo filmy na VHS.




Badziew wzdłuż chodnika

Od Zatoki po Halę Targową idąc wzdłuż ulicy Grzegórzeckiej również natrafiamy na kupców. Nie wolno przechodzić koło nich obojętnie! Naprawdę można kupić u nich bardzo ciekawe rzeczy. Mi się np. udało ostatnio znaleźć Tygodnik Powszechny z lat '40, po 50 groszy sztuka...

Badziew, badziew, badziew...

... czyli w zasadzie wszystko co jest do życia potrzebne od broni gładkolufowej, przez żywego karpia, gustowną zastawę, po książki i płyty. Można by tu spędzić lata, choć mamy czas tylko w niedzielne przedpołudnie. Właśnie w tym obszarze zaznaczonym na niebiesko złowiłem zachowany w doskonałym stanie debiut długogrający Niemena za 5 zł.


Książeczki...

Na czerwono oznaczyłem miejsca gdzie można zakupić książki. Na środku mapki mamy dwa czerwone paski. Tam pod zadaszeniem znajdziemy małe co-nieco. 

Z tej okazji mam dwie wiadomości – dobra jest taka, że książki są naprawdę świetnie zachowane, dobrze wyselekcjonowane, przedstawiają zarówno wartość merytoryczną, ale również cenową. I w tym momencie przechodzimy do złej wiadomości – ceny są bardzo wysokie, a sprzedawcy niezwykle niechętni nie tylko do targowania się, ale do rozmowy w z potencjalnym klientem. Gdybym miał kogoś z tego miejsca zareklamować, to jednego zasuszonego staruszka w okularach, któremu wydaje się, że zna się na wszystkich książkach a przy tym jest zabawny i sympatyczny. To u niego kupiłem opisywany tu kiedyś album Pod wierchami Tatr.

A czy Ty masz już swój kalendarz robotniczy?


Pod numerem 3. umieszczam szczególne stoisko. Tu z tyłu czai się jeden długowłosy pan, który na metalowych regałach rozkłada stare książki. Część z nich to naprawdę fajne rzeczy, w przyzwoitych cenach. Przez przyzwoitość ceny, mam na myśli zachowane proporcje między zadowoleniem klienta i zyskiem dla sprzedawcy. Facet jest przyjazny, gdyby miał fan page na fejsbuku, to zalajkowałbym bym ochoczo. 

Pod numer 4.  znajduje się kram, który specjalizuje się głównie w albumach o sztuce, fotografii itp. Bardzo dobre tytuły, wielki wybór i niestety wysokie ceny. Na szczęście da się tutaj trochę potargować.




Stare gazety, sudoku i krzyżówki...

Różowego koloru użyłem nie bez powodu. W tym miejscu, pod zadaszeniem mamy stare gazety, sudoku, krzyżówki, gazety i filmy pornograficzne. Stoiska te są oblegane dosyć regularnie. Nie pytajcie dlaczego.


Płyty winylowe

4.  Bardzo fajne, ceny, ale możliwość targowania się tylko przy większej ilości zakupionych płyt. Ceny są uczciwe, wybór jest przyzwoity, choć raczej ogranicza się do polskich wydawnictw. Zostawiłem u właściciela tego stoiska stanowczo zbyt dużo pieniędzy. Raczej polecam. 

5.  W tych okolicach rozkłada się tęgi koleś z bródką, którego odradzam stanowczo. Zagada cię na śmierć, po czym pociśnie ci płytę za naprawdę wysoką cenę. Choć jego płyty są naprawdę dobre...

6.  Ten koleś ma piękne stoisko z płytami jak marzenie – najlepsi wykonawcy, najlepsze wytwórnie, najlepiej zachowane winyle, olbrzymi wybór, ale też niestety najwyższe ceny. W dodatku jest dosyć bezczelny, z który traktuje klienta z góry. Jest siwy i nosi okulary. No comments.

7.  Do Tomka chodzę regularnie, ma świetne płyty, ale niestety wysokie ceny. To twardy zawodnik, ale nigdy nie pociska kitu. Można się targować, ale można po tym wyjść dosyć obciążonym psychicznie. Za każdym razem, kiedy u niego kupuję, zarzekam się, że już nic u niego nie kupię a i tak wracam. Cechy szczególne to czarne włosy, skórzana kurtka i dobra gadka. Mnóstwo dobrego rocka, którego nie można znaleźć poza jego stoiskiem, więc mimo wszystko - polecam gorąco!




W innym miejscu opisuję inne krakowskie targi staroci - na giełdzie na ulicy Balickiej
http://kulturastaroci.blogspot.com/2012/11/gieda-na-bronowicach-maych.html

A tutaj co nie co o kameralnej giełdzie na Placu Nowym
http://kulturastaroci.blogspot.com/2014/10/gieda-staroci-kazimierz-plac-nowy.html

PS. Hala Targowa doczekała się wiernych fanów również wśród muzyków - w linku piosenka zespołu Nikodem pt. "Hala Targowa". Swoją drogą - wokalista grupy ma wspaniałą manierę śpiewu taką jaką miał swego czasu Jarek Janiszewski znany m. in. z Bielizny.




środa, 20 czerwca 2012

Najpierw ludzie, potem zyski


Dzisiejsza demonstracja nie przyciągnęła może zbyt wielu uczestników (ok 30-40 osób), jednak należała do jednej z najgłośniejszych w owych dniach. Mowa tu o demonstracji w sprawie likwidacji najstarszego w Polsce antykwariatu SA Krzyżanowski. Rozpoczęła się koło godziny 17:30 na ulicy Świętego Tomasza przed antykwariatem, a następnie przeszła do Rynku Głównego, który okrążyła po to by następnie dojść pod magistrat. W wyniku polityki organów samorządowych miasta Krakowa, które rozpaczliwie poszukuje źródeł dochodu, może zostać zlikwidowane nie tylko to historyczne przedsiębiorstwo, ale przede wszystkim zostaną pokrzywdzeni ludzie, którzy przez podwyżkę cen najmu lokali komunalnych będą musieli szukać mieszkań gdzie indziej. Pani Druć, która wraz z mężem od 40 lat prowadzi ten antykwariat była bardzo wzruszona za udzieloną jej pomoc i poparcie. Demonstracja cieszyła się dużym zainteresowaniem, również wśród zagranicznych turystów, którzy zasiadali kawiarniane ogródki na płycie Rynku Głównego. Jedna z turystek, żywo zainteresowana wydarzeniem, w którym brałem udział, zapytała mnie przeciwko komu demonstrujemy lub też za czym. Gdy dowiedziała się o planowanej eksmisji antykwariatu jak również o polityce krakowskiego samorządu w odniesieniu do lokali komunalnych leżących w centrum miasta, była zaszokowana. Stwierdziła, że jako turystka nie może narzekać na jakiekolwiek braki ze strony miasta, natomiast nie sądziła, że stali mieszkańcy są poddani systematycznej gettoizacji. Również mieszkańcy Krakowa byli zainteresowani akcją, choć tylko nieliczni dołączyli do pochodu. Poniżej fotograficzna minirelacja z tego wydarzenia. 












poniedziałek, 18 czerwca 2012

Na Tomasza marsz!

Ważą się losy najstarszego antykwariatu w Polsce, a to wszystko przez nieudolność, niechęć, ignorancję i jeszcze stek innych mniej cenzuralnych przymiotów polityków krakowskich.


W telegraficznym skrócie: antykwariat S. A Krzyżanowski działa nieprzerwanie od jakichś 140 lat. Jednak wobec braku woli ze strony polityków jak i Zarządu Budynków Komunalnych obecnym właścicielom zostanie podniesiony czynsz - o jakieś 100 %. W antykwariacie znajduje się ponad 40 tysięcy woluminów. 


Zaprotestujmy razem przeciwko eksmisji antykwariatu!
Spotykamy się w
 środę 20.06. o godz. 17.00 przy ul. Św. Tomasza 26!

Nie oddamy miasta w ręce polityków! 



wydarzenie na FB: http://www.facebook.com/events/396506553717927/


Całość artykułu o tym wyjątkowym miejscu, znajdziecie w linku poniżej:
http://fakrakow.wordpress.com/2012/06/14/najstarszy-antykwariat-w-polsce-znow-zagrozony/

--
Aktualizacja:


Mam nadzieję, że będzie nas dzisiaj na Tomasza jak najwięcej. Naprawdę, nie jestem w stanie pojąć, dlaczego politycy, będący reprezentantami naszych interesów, którzy piastują swoje urzędy tylko dzięki naszemu demokratycznemu nadaniu, są tak bezczelnie głupi. Bezczelnie głupi to z pewnością daleko posunięta grzeczność, jednak na moim blogu staram się nie używać wulgaryzmów cięższego kalibru. Mam nadzieję, że wyjdzie nas wiele, mam nadzieję, że tłumnie damy wyraz wściekłości wobec braku elementarnego poczucia sprawiedliwości. Głupio jest przypominać rządzącym, że istotą zadań samorządowych jest funkcja cywilizacyjna, a nie policyjno-prawna, bardziej rozwojowa niźli ekonomiczna, raczej stosująca mechanikę działania negocjacyjnego niż władczego. Tego przynajmniej uczą na Instytucie Nauk Politycznych, gdzie wykładowcą jest prezydent, profesor Majchrowski.


środa, 13 czerwca 2012

Kobieta bez nogi


Za Ostasiukiem (w lateksowych leginsach), stary Justina Biebera, dalej
młody Rod Stewart, a na końcu ktoś podobny do mnie (ja też mam taką
skórzana kamizelkę, serio).

Tylko jeden zespół w historii polskiej muzyki rockowej przemierzał galaktykę na cybernetycznym żółwiu. Tylko jeden polski zespół rockowy na okładce swojego longplaya umieścił piękną panią w rozmiarze D (tak na oko) jadącą z rozwianym włosem na motorze, co raczej w jej przypadku było nie lada wyczynem , bo nie ma ona jednej nogi. Mieliśmy tylko jeden zespół rockowy, który w swojej cukierkowatości zbliżał się do innego giganta ciężkiego grania jakim była supergrupa Papa Dance. Oto Fatum.

Kpiny z okładki, rzeczywiście są na miejscu, bo tak marnego projektu graficznego, jak autorstwa niejakiego Jerzego Szelągowskiego na okładce płyty nie widziałem  dawno. Przerysowane, jaskrawo-słitaśne barwy, kontury, które mogłyby być narysowane przez każdego mniej rozgarniętego plastycznie gimnazjalisty  - to wszystko nie sprawia zbyt dobrego wrażenia i nie zachęca do kupna. Ale nie mnie. Ja, weteran staroci, poznałem, że warto płytę zakupić, choćby dlatego, że był mi znany utwór tytułowy albumu, czyli Mania szybkości.

Bo złym wrażeniu jaki wywiera na nas okładka, pozornie najmniej ważna część płyty, możemy zachwycić się samą muzyką. A estetyczna amplituda między grafiką a kompozycjami zawartymi na płycie jest zaiste wielka. Glam metal nigdy mi nie leżał, zawsze udawałem twardziela (Metallica skończyła się na Kill ‘Em All), choć czasem po kryjomu podsłuchiwałem sobie co bardziej skocznych piosenek. Jeśli chodzi o Manię szybkości, jest to naprawdę solidny krążek, w który warto się zaopatrzyć, tym bardziej, że po pierwsze jest dosyć trudno dostępny, po drugie całkiem nieźle zrealizowany (nad nagraniem czuwał Andrzej Puczyński, legendarny producent, współzałożyciel Exodusu), po trzecie można tę płytę dostać naprawdę za śmieszne pieniądze. Ja swój egzemplarz dostałem za 10 zł, tym bardziej, że płyta nie była nie jest zbyt pospolitym wydawnictwem, to warto się z nim zapoznać.

Ja się pytam, gdzie ona ma lewą nogę?
Materiał na płytę został nagrany w 1988 roku, a produkt finalny w postaci czarnego krążka ukazał się w roku następnym.  Na płycie znalazło się dziewięć kompozycji i raczej trudno jest się doszukiwać tu jakichś zapełniaczy. Utwory są dobrze napisane i dobrze zagrane. Kwartet w którego skład wchodzą bębny, bas, gitara i klawisze razem nieźle współgrają. Mimo glamowej stylistyki, dużej roli syntezatora zespół nie zawędrował w stronę bukieciarstwa i tandetnej efektowności. Utwór tytułowy nie pozostawia złudzeń, iż mimo chłopc tego, że lubią się przytulać do siebie na międzygalaktycznym żółwiu z anteną w tyłku, to wiedzą jak grać. Mania szybkości to naprawdę światowa kompozycja. Co z tego, że jest tu  parzyste, proste tempo, co z tego, że banalny riff oparty na trzech akordach – jest to rock ‘n roll, którego się naprawdę dobrze słucha. Drugi utwór na stronie A pt. Zielony Skarb przywodzi na myśl dokonania zespołu Whitesnake’a z lat ’80 i jest wolniejszy od poprzedniego. Dalej mamy balladę Błaganie, która nie jest wcale zła, być może muzycznie średnia, ale ma całkiem fajny tekst. Ostatni kawałek z pierwszej strony – Frajer -  ma potencjał, aby być przebojem – świetny riff, dobre nabijanie, no i ten tekst, o tym jak to te baby są złe….

Strona B rozpoczyna się utworem pt. Znowu pech następna przyzwoita kompozycja. Później mamy kawałek Pokonać strach, co do którego nie wolno mieć obiekcji, a i solówkę niezłą tu wywinął gitarzysta Romuald Kamiński. Prawdziwa bomba to utwór Nie mówcie nam. Gdyby ten utwór powstał jakąś dekadę wcześniej, to byłby to jeden z hymnów młodego pokolenia, jakim były np. Dorosłe dzieci grupy Turbo. W Nie mówcie nam z wolnymi zwrotkami i brawurowym chorusem, gdzie Ostasiuk popisuje się nie tylko wokalem, ale również pasażami na syntezatorze, nie może się nie podobać. Później mamy popowy Kac-88, bardzo przyjemnie się go słucha, nawet na kacu. Ostatni kawałek zamykający krążek to Bezlitosne Fatum,  nie pozastawia nam złudzeń - zespół Fatum był przypadkiem w historii polskiej muzyki rockowej.

W tym miejscu warto napomknąć cokolwiek o postaci Krzysztofa „Uriaha” Ostasiuka. Uriah, który w zespole był klawiszowcem i wokalistą, był naprawdę wyśmienity. Klawiszy nie traktował wirtuozersko, robił nimi dobrą po prostu sekcję rytmiczną. Natomiast jeśli chodzi o śpiewanie – to w tej materii jest naprawdę doskonały. Dobra barwa, niesamowita skala, górne rejestry osiąga w sposób swobodny i niezwykle precyzyjny. Niestety zmarł w 2002 roku na wskutek wylewu. Zespół Fatum grał z przerwami do 2006 roku.

 

niedziela, 10 czerwca 2012

Dumni z "Naszego Wojska"

Proszę o wybaczenie, dziś jeszcze nie będę pisał o kilkudziesięciu płytach, które dostałem ale o pewnej ciekawej czytance.

Nie muszę już chyba przypominać z jaką estymą odnoszę się do peerelowskich wydawnictw, szczególnie tych naukowych. Niektóre z nich zachwycają, (jak kiedyś prezentowany tutaj Kierowca amator) inne zaś są, rzecz ujmując wielce delikatnie, niedorzeczne. Tym razem udało mi się trafić na książkę, która w zasadzie nie może być jednoznacznie zaklasyfikowana (chociaż bardziej skłania się ku tej drugiej kategorii). Oto przed nami Nasze Wojsko.

Nasze wojsko zostało wydane w 1971 roku przez Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych w Warszawie. Wydanie, które trzymam przed sobą jest już trzecim. Zostało wydrukowane w 60 tysiącach egzemplarzy. Biorąc pod uwagę dzisiejsze nakłady (średnia w Polsce oscyluje gdzieś przy koło 6 tysiącach egzemplarzy) to liczba ta naprawdę imponuje. Tym bardziej, że książka została wydana dosyć zgrabnie - okładka jest twarda, a strony szyte. Kartki zostały wykonane z nie najgorszej jakości papieru, zaś w środku mamy liczne (choć niestety czarno-białe) ilustracje. Nad wydaniem książki patronat objął MON oraz Ministra Oświaty i Szkolnictwa Wyższego, który zatwierdził książkę, jako pomocniczą dla uczniów klas VII i VII. 

Sama książka to w założeniu zbiór reportaży, jednak szczerze, już po przeczytaniu pierwszego z nich miałem odruch wymiotny. Czegoś tak sztampowego i sztucznego nie czytałem dawno, a toposy na których opierała się propaganda PRL-u, powielone są tu po raz tysięczny. Mamy dobrych żołnierzy, którzy nie tylko dobrze walczą, nie tylko są szlachetni, nie tylko są dobrze urodzeni (Każdy obywatel PRL-u może uzyskać najwyższy stopień wojskowy - oczywiście o ile ojciec nie walczył w AK, a brat nie słuchał Wolnej Europy), ale również dobrze się uczą i nie stronią od specjalistycznych lektur. Bo naturalnie decyduje wiedza, bez wiedzy ani rusz.


Trudno jest mi pozostać obojętnym wobec zbioru tych werbalnych wypocin, tej obrzydliwej nowomowy. Książka ma za zadanie nie tylko krzewić patriotyczne, ergo socjalistyczne postawy, ale również budzić poczucie dumy z powodu świetnie wyszkolonej armii dobrych chłopaków, którym przewodzą dobrzy generałowie.

Co mi się tu podoba to zdjęcia. Oczywiście wraz z przyrodzoną sobie złośliwością stwierdzam, ze podpisy pod  nimi w dużej mierze wpływają na ich odbiór, jak w tabloidach, gdzie podpis pod zdjęciem, jest równie ważny co samo zdjęcie. Aby nie pozostać gołosłownym i nie denerwować się nadto przesyłam parę zdjęć. Podpisy są oryginalne.

Za naszą Ojczyznę Polskę Rzeczpospolitą Ludową

To, że produkujemy czołgi i samoloty nie jest tajemnicą

Nielekka jest praca sapera: do budowy mostu trzeba się porządnie przyłożyć... (  i njema  opje*dalania sje)
Wojsko pomaga w ewakuacji ludności z terenów objętych powodzią (tudzież pomaga pacyfikować strajki i mordować cywilów w Afganistanie)


Oczy radaru wyśledzą przeciwnika nawet w chmurach


---

Nasze Wojsko. Zbiór reportaży i opowiadań o współczesnym wojsku polskim
Opracowali: Stanisław Reperowicz, Marian Januś
Wydanie III zmienione i rozszerzone
Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych, Warszawa 1971 roku

sobota, 9 czerwca 2012

Stare płyty, nowe recenzje

Mój przyjaciel Janek dostał od wujka koło pięciuset płyt winylowych. Parę od niego wyszarpałem, mała część z nich znajduje się na zdjęciu obok. Są wśród nich okazy, których boję się kłaść na talerz gramofonu, ba, nawet boję patrzeć na ich cudaczne okładki. Zobaczymy co z tego wyniknie. Już wkrótce nowe recenzje starych-nowych płyt. Serdecznie zapraszam!

Janku, bardzo Ci dziękuję!

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Pamięci Ryśka Skiby

4 czerwca 1983 zmarł Ryszard "Skiba" Skibiński, wybitny artysta. Tutaj zamieszczam opis z pożegnalnej płyty Ryszard Skibiński 1951-1983, autorstwa Jerzego Kordowicza.

Ta płyta jest wspomnieniem. Zbyt świeżym by pisać o niej z należnym krytyce dystansem. Wydana za intencji przyjaciół Ryszarda Skibińskiego – muzyków znających go na co dzień, dzielących podobne problemy artystyczne i egzystencjonalne, stanowi cząstkowy zapis tego co było pasją, bez czego nie potrafił się obyć, co stanowiło o istocie życia artysty.

Miał Ryszard Skibiński szczególny dar, naturalną wiarygodność sprawiającą, że każde jego wejście na scenę nadawało muzyce sens osobistego zwierzenia, intymnej rozmowy – co publiczność natychmiast wyczuwała. Pozostanie tajemnicą dlaczego surowość aparycji i pozbawiony maniery sposób bycia czyniły z Ryszarda Skibińskiego na estradzie centralną postać. Choć dzielił koncertowy trud z innymi instrumentalistami, bez których nie istniała by jego muzyka, na sola harmonijki „Skiby” czekało się z niecierpliwością odliczając chorusy…

Pokochał bowiem bluesa. Była to miłość odwzajemniona. Nie można twórczo grać muzyki inaczej. Bo blues czy rhythm and blues to nie tylko muzyka, ale również filozofia przeżywania, rozumienia świata, przyjaciół rodziny, postrzegania samego siebie. Harmonijka ustna jest instrumentem prymitywnym, o ograniczonej skali, tonacji, możliwości kształtowania dźwięku. Zmieniał je kilka razy w ciągu koncertu. To normalne, gdy ma się ostre, skandowane zadęcie, zabójcze dla wrażliwego instrumentu.

Wirtuozeria Ryszarda Skibińskiego podporządkowana była zawsze bluesowemu frazowaniu, i nawet jeśli kierowana przez niego grupa Kasa Chorych skłaniała się ku bardziej wyrafinowanym kompozycjom, odchodzącym od 12-to taktowego schematu i ustalonej tradycyjnej harmonii, rodowód tej muzyki był wciąż ten sam.

Ryszard Skibiński marzył o własnej autorskiej płycie, pragnął także grywać z muzyki, których cenił sobie najwyżej.

Gitarzyści – Jarosław Tioskow i Andrzej Kotarski z Kasy Chorych oraz paru innych instrumentalistów uczestniczyło w realizacji tych pragnień, nigdy do końca nie spełnionych. Ta płyta jest wspomnieniem pamięci i hołdem. 

Jerzy Kordowicz



Wieś zaciszna, amerykańska


Ta książka nie pędzi, nie śpieszy się nigdzie. Żyje powolnym życiem amerykańskiej, republikańskiej prowincji, która nie potrzebuje gwałtownych zwrotów akcji po to aby podtrzymać swój bieg. A jednocześnie nie jest to z pewnością książką nudna – przy zachowaniu różnorodności form wypowiedzi, zupełnie innych od siebie form narracji jest dziełem wymagającym niesamowitego skupienia. Złote jabłka to dzieło soczyste, każde zdanie, każde słowo coś znaczy. I dlatego ta książka jest tak wyjątkowa.

Przyznam szczerze, że o autorce nigdy nie słyszałem, a samą literaturę amerykańską, którą Eudora Welty reprezentuje, nie interesowałem się w sposób szczególny. Książkę tą kupiłem za jakieś 2 złote i to raczej z uwagi na formę (obwoluta, szyte strony, gruba, płócienna okładka oraz nieduży, kieszonkowy format). Ot takie moje małe zbieractwo.

Oczywiście okazałbym się niezmiernym snobem, gdybym kupował książki tylko po to aby je mieć. Aby uspokoić swoje sumienie, zabrałem się do czytania. Skończyłem po miesiącu.

Całe dzieło jest w zasadzie, w odniesieniu do formy, czymś pomiędzy zbiorem nowel a powieścią. Z jednej strony całość powiązana jest historią rodziny MacLainów, z drugiej zaś każda z części mogłaby doskonale funkcjonować osobno, jako krótka forma literacka, bez wyraźnego zakończenia jak i początku.

Właściwie Złote jabłka, jako całość, też nie mają wyraźnego początku jak i końca. Z drugiej zaś strony mamy do czynienia z wyraźną klamrą, zatacza się kołem – opowieść zaczyna panna Katie Rainey, a kończy ją jej córka.  Opowieść zaczyna się od tajemniczego zniknięcia Kinga MacLaina, natomiast, jak nietrudno odgadnąć, kończy jego niespodziewanym powrotem. Sama akcja dzieje się w Morganie, małym miasteczku na południu Stanów Zjednoczonych, gdzieś nad rzeką Missisipi, która pieszczotliwie nazwana jest Wielką Czarną.  Jest pierwsza połowa XX wieku.

Książka ta nie została napisana po to aby zachwycać poetyckimi obrazami, choć takich znajdziemy tu wiele. Nie powstała również po to aby przedstawiać nam złożoności świata (ergo kunszt autorki), choć świat przedstawiony z licznymi rodzinami, które mają ze sobą różne stopnie powinowactwa i interesów, imponuje. Eudora Welty nie chce również nam serwować kryminalnych historii, choć trup się gdzie niegdzie ściele, a i ludzie znikają w tajemniczych okolicznościach.

Autorka, która pochodzi z południowych Stanów z wielką dozą krytycyzmu podchodzi do prowincjonalnych miasteczek i ich mieszkańców. A być może odnosi się do wszystkich ludzi? Tego niestety od autorki się już nie dowiadujemy.

Ludzie z prowincji są małostkowi, zamknięci na świat, nieufni nie tyle wobec przybyszów, co wobec własnych ziomków. Są nietolerancyjni, do czarnoskórych odnoszą się z wyższością, a krypto niewolnictwo wciąż funkcjonuje. Zadziwia wysoka pozycja kobiet, które w zasadzie są niezwykle istotne dla przetrwania społeczności, mimo tego, że zajmują się raczej prowadzeniem gospodarstw domowych i rodzeniem dzieci. Welty w bezlitosny sposób obnaża niskie pobudki działania, codzienną wulgarność wobec najbardziej intymnych uczuć innych ludzi, skrajny egoizm. Wszystko to ukryte pod pozorem uporządkowanej sielanki, cudownej okolicy, ludzi o nienagannych manierach, niezwykle religijnych.

Świat prowincji jest zdominowany przez system iście Foucaultowskiej inwigilacji, w której każdy jest szpiegiem i każdy jest szpiegowany. Jedynie jeden – King MacLain, zabijaka i hulaka, ucieka z tej przedziwnej rzeczywistości, choć raczej nie w pogoni za wolnością, lecz hulanką i swawolą. Lecz i tego nie możemy być pewni.

Welty jest Antytwainem. Mark Twain, który tworzył kilkadziesiąt lat wcześniej, również widział problemy prowincji, to nie ulega żadnej wątpliwości, jednak jednocześnie gloryfikował ją jako miejsce najlepsze nie tylko w USA, ale, o zgrozo!, na całym świecie. Welty obraz prowincji jest smutny i przygnębiający – ludzie niezależnie od wieku, wykształcenia, płci i rasy, są prości, kierują się niskimi pobudkami i cierpią na absolutny niedobór altruizmu, nie potrafią się cieszyć, ani smucić, są na wskroś patologiczni. 

Powieści obyczajowe nie są moim konikiem, jednak to przedziwne dzieło czytałem z rozdziawionym pyskiem. Z jednej strony – konkretne telegraficzne opisy lub też gawędziarska forma, która niekiedy polegała na przeniesienia języka mówionego do literatury. Innymi momentami autorka zaskakuje nas poetycznością, która, co niestety bywa częste w prozie, jest egzaltowana i w sumie niepotrzebna. Niektóre oniryczne opisy, które ocierają się surrealizm, wymagają nie tylko wzmożonej czujności czytelnika, co również wielkiego dystansu do opisu, który może stanowić tylko dygresję i aż dygresję.

Jestem niezwykle zadowolony z tego znaleziska. Polecam serdecznie dla tych, którym nie zależy na czytaniu szybkim, lecz na literaturze pięknej, powolnej, gęstej i  majestatycznej niczym Wielka Czarna Missisipi. 

Wielkie brawa dla tłumaczenia Miry Michałowskiej. Naprawdę kawał dobrej roboty.
--

Eudora Welty
Złote jabłka
tłumaczyła Mira Michałowska
1972 Warszawa
Czytelnik
nakład 20 290 egz