środa, 29 kwietnia 2015

Mirt - Afrikanische Völker


"Afrikanische Völker" to przypuszczalnie jedna z ładniejszych okładek płytowych (kasetowych) tego roku w Polsce. Co zaś się kryje w genialnej szacie graficznej?

Muzyka zawarta na kasecie pochodzi z pogranicza stanów skupienia, źródeł generowanych dżwięków i nastrojów. Chociaż co do tego ostatniego chyba się mylę - wskazówka nastroju tej płyty jest ciąży raczej w stronę "smutny" niż "wesoły'. Odcienie tego smutku są jednak różne - jest smutek gniewny, jest smutek przemijania. Nie ma tu jednak miejsca na zabawę, częściej na cierpienie i gorycz.

Płyta podzielona jest na 4 długaśne numery. Słuchając tej muzyki mam wrażenie jakbym słuchał radaru statku podwodnego jakiejś zaginionej cywilizacji, która wynurza się tylko po to, aby nas podrażnić i ponownie zatopić się w głębinie. Część dźwięków dochodzi jakby spod wody, cześć zaś unosi się gdzieś nad nią niczym wodna para. W zasadzie nie ma w tym dźwiękowym pejzażu lądu - czegoś, czego moglibyśmy się złapać, do czego moglibyśmy dryfować w nadziei na ocalenie życia. Jedynym punktem odniesienia jest parujący ocean i rytm dochodzący spod wody. Czasem w tym dryfowaniu, w tej agonii rozbitka słyszymy jakieś głosy, może to ląd, może to Afryka. Rozbrzmi czasem marimba, zadudni jakiś bęben. A może to nam tylko szczękają ze strachu zęby, może to tylko bije nasze serce. 

Mirt wydobył z syntezatorów i nagrań terenowych prawdziwy skarb. Nie ukrywam - kaseta ta kręci się w moim odtwarzaczu już od paru dni nie dając o sobie zapomnieć. Jeśli chcecie się z nią zapoznać, to można ją odsłuchać w całości tudzież kupić  na bandcampie

Mirt
Afrikanische Völker
BDTA LXIII
BDTA
2015

niedziela, 26 kwietnia 2015

Snowid - Legendy

Nie będę jakoś specjalnie udawał, że znałem Snowida przed jego ważnym występem na Space Feście. Wpierw myślałem, że Snowid to jakiś szugejz z Islandii (czytany fonetyczne "snołid"), ale później ktoś mi dał znać, że to wytwór tego miasta, co to nigdy nie było ono stolicą Galicji. Oczywiście mój małopolski patriotyzm nie był jedynym powodem dla którego pokochałem muzykę Snowida. 

Pierwsze dwie EPki Snowida zrobiły na mnie naprawdę dobre wrażenie a bangiery takie jak "Magiczna Ropucha" czy "Taniec Leśnych Grzybów" nieźle namieszały mi w głowie. Bo muzyka ta inspirowana grami RPG, narkotykami, elektronicznym punkiem, pogańskimi rytuałami to nie tylko fajne melodyjki z czasów kiedy komórki z dzwonkami polifonicznymi to był spory szpan na wsi, ale parkietowe rozpierdalatory. Z relacji naocznych świadków koncerty Snowida (z towarzyszeniem DJa Grzyba) to świetna zabawa nie tylko konwencjami, lecz po prostu - zabawa.

Na szczęście pierwszy longplay to nie żadna wolta stylistyczna tylko konsekwentne korzystanie ze świetnych patentów z pierwszych dwóch wydawnictw (albo trzech jeśli liczyć do tego kolaborację z Kipikaszą, która jest jednak trochę inna). Co tu dużo opowiadać - w tej muzyce jest jajo, psychodela, rytm, puls, klimat, puszczanie oka do słuchacza i dyscyplina w budowaniu wizerunku Atari-barbarzyńcy na dropsach wyciągniętego z papierowego Dungeons & Dragons. Wobec tego wszystkiego czuję się rozbrojony i poddająę się wyjątkowemu klimatowi płyty.

Płytę można odsłuchać za na YouTube, bandcampie i soundcloudzie.



Snowid
"Legendy"
self-released
2015

środa, 15 kwietnia 2015

RSS B0YS - HDDN

Muzykę tego typu oceniam i odbieram bardzo organoleptycznie. Nie znam się na techno, ale kupiłem płytę, bo spodobał mi się singiel YYXXTTRRYYMM. I niezależnie, kto ukrywa się za pokemoniastym pismem i koronkowymi maskami muszę stwierdzić, że muzyka tworzona przez duet RSS B0YS mnie totalnie rozszarpała. Tak, rozszarpała to dobre słowo. Słowo klucz.

Płytę kupiłem sobie żeby mieć czego słuchać w samochodzie. Lecz to nie jest płyta "samochodowa" i to nie żadna "Siesta" Kydryńskiego. Dopiero słuchając tej płyty zrozumiałem, że hasło "do techno się kurde nie siedzi" nie jest subtelnym żartem lecz przestrogą. Gdy siedziałem w aucie i jechałem w nocy przez las to noga rytmicznie podskakiwała mi na sprzęgle, co z pewnością będzie powodem radości dla mojego mechanika. Z lasu zaś wychodziły duchy wymarłych dawno istot z innych wymiarów, których niegdysiejsza fizyczna powłoka z pewnością nie składała się z białka tylko jakiejś dziwnej substancji, która została pięknie zilustrowana na okładce płyty przez Pussykrew.

Gdy już powiedziałem o rozszarpaniu - techno jak techno to 4/4 i dobra,niezobowiązująca  zabawa - to są moje pierwsze skojarzenia z tym gatunkiem. Lecz tutaj ciało jakim jest rytm jest rozszarpywany przez urywane, syntetyczne dźwięki, spreparowane wokalne sample i inne pozornie losowo pojawiające się odgłosy są po to, aby przypadkiem za bardzo nie zatracić się w klimacie dźwięków kosmosu. Właśnie co z tym rytmem - on czasem jest wręcz namacalny gdy wydobywa się z głośników. Czasem jednak zaburza samopoczucie gdy urywa się lub głuchnie pod naporem hałasu. Trzeba mieć się na baczności podczas przeskakiwania z nóżki na nóżkę. To nie jest zabawa dla dziewczynek.

No ale czy jest to muzyka refleksyjna? Oczywiście, że nie. Z jednej strony całe dwupłytowe wydawnictwo to nieustający bangier pełen ciągłych niespodzianek, które pojawiają się dla hecy. Z drugiej zaś cała ta zabawa nie jest infantylna, jest ciężka niczym intro z YYXXTTRRYYMM. Nawet jakoś nieszczególnie obchodzi mnie długość materiału, bo gdy w końcu udało mi się znaleźć czas na przesłuchanie całości okazało się, że nie stało by się nic gdy niektóre z numerów okazały się być dla mnie zbyt trudne. Kolejne, cząstkowe przesłuchania to była czysta frajda z wyłapywania kolejnych smaczków.

Jedyne zastrzeżenie i porada dla słuchaczy jest taka, aby jednak nie słuchać tej muzyki na słuchawkach bądź też cicho. Ta muzyka ma szarpać za flaki a nie miziać po pytce.


RSS B0YS - HDDN
Mik.Music.!. MK XX (L) 01/2015 BDTA LIX
2015

P.S Nie potrafię pisać o tej muzyce i jest mi wstyd z tego powodu. Słowem zakończenia jednak uważam, że warto się z płytą zapoznać zapoznać. Pzdr 600. 

sobota, 4 kwietnia 2015

Antologia polskiego rapu

Na muzyce, którą lubię, znam się niewiele, a do rapu przymilam się odkąd spotkałem ludzi, którzy o tym gatunku potrafią przekonująco i z pasją mówić. Już w podstawówce byłem hipsterem i nie chciałem słuchać jak koledzy z klasy Karramby, Liroya i Peji. Wolałem się wgłębiać w Napalm Death i uważałem się za lepszego, bo nie słucham prymitywnego przeklinania. Po słuchaniu Karramby człowiek się bał przemocy w niej zawartej, bo wpierdol w podstawówce to nie była taka rzadka sprawa, po słuchaniu Cannibal Corpse młody człowiek czuł tylko, że się musi wyspowiadać. Doczesny wpierdol wydawał się mniej atrakcyjny niż wieczne potępienie.

Metal pokazał mi mój kuzyn, który jednak miał otwartą głowę na gatunki muzyczne. Był starszy i budził mój podziw, puszczał mi straszne gitarowe granie i od tamtych dni nie pamiętam, żeby muzyka aż tak na mnie wpływała i wzbudzała tak mocne emocje. Ten sam kuzyn słuchał rapu i doprawdy nie byłem w stanie sobie sobie poukładać w głowie JAK TAK MOŻNA. Reprezentacją jego gustu był wygląd - ogolona na łyso głowa, jaskrawożółte baggy i  trvv glany.

Cóż, jako metrykalnie dorosły facet z żoną i dzieckiem mam do siebie lekki żal za swoją krótkowzroczność, bo rap "wtedy" był czymś świeżym, na czasie, był głosem pokolenia (do którego nie należałem). Do tej pory zastanawiam się czy nie lepiej by było, gdybym jako szczeniak partycypował w fascynacji Molestą niż w uwielbianiu Metalliki i innych wykonawców, którzy świecili tryumfy 20-30 lat wcześniej. I chyba dla takich ludzi jak ja powstała "Antologia polskiego rapu". Spędziłem nad lekturą tego wydawnictwa chyba dwa tygodnie z przerwami, po nocach czytając biogramy artystów, omówienia tekstów i wielu innych niewątpliwie ciekawych rzeczy. Najpierw po przejrzeniu struktury stwierdziłem, że może być ciężko z odbiorem, jednak okazało się, że jest lepiej niż przypuszczałem. Narodowe Centrum Kultury, które jest wydawcą książki udostępniło ją za darmo w formie PDFu. Analogowa wersja książki jest wypasiona i podobno rozeszła się błyskawicznie. Do książki dołączony był dodatkowo słowniczek pojęć i płyta winylowa. Nawet nie chcę wiedzieć ile kosztowała, a pewnie wkrótce dowiemy się jaką ktoś zażyczy sobie za nią cenę na rynku wtórnym. 

Książka dzieli się na kilka części. Jest tu krótki wstęp i nakreślenie historii rapu, następnie wywiady, część właściwa, czyli antologia tekstów, które zostały potraktowane niczym w antologiach poezji z należytym pietyzmem oraz biogramy co ważniejszych raperów. Z tego co zaobserwowałem wokół "Antologii..." pojawiło się sporo kontrowersji. Więcej opinii wyrażało dezaprobatę niż propsy - przynajemniej w tych internetach, w których ja siedziałem. Obiekcje dotyczyły najczęściej sztucznego języka jakim się mówi o rapie, fatalnemu wyborowi numerów w antologii i wykonawców w biogramach, błędów redakcyjnych, czy nawet niektóre z nich ocierały się o oskrarżenia pod adresem redaktorów o nepotyzm i kumoterstwo w doborze numerów i MC's. Trudno jest mi się do tego odnieść, bo nie wiem, kto kogo zna lub kto kogo lubi i kto z kim wódkę pije. Osobiście trochę drażniło mnie nobilitowanie rapu porównując go z poezją. Tak jakby rap czy cała kultura hip-hopu nie byłą interesująca sama w sobie - a przecież jest. I faktycznie, za Borysem Dejnarowiczem, można stwierdzić, że świadczy to raczej o skrywanych kompleksach redaktora, który formułował takie zdanie. 

Doskonale wiem, że antalogia ta powstała i została udostępniona za darmo i wyraża się w tym intencja NCK, które chce trafiać swoją działalnością nie tylko do osób, które siedzą w rapie, ale też takich ludzi jak ja. Moim zdaniem dyskusja wokół antologii jest ożywcza. Jednak nie będę naiwny, aby twierdzić, że krytyka jest troską "środowiska" o to, aby "Antologia..." była rzetelna i sprawiedliwa i aby ci, którzy rapem interesują się od niedawna nie powielali kłamstw i wypaczeń. Raczej chodzi o to, że dla każdego co innego jest ważne i zdaje mi się, że świadczy to o żywotności gatunku. Co do tego, co jest w tekście prawdziwe a co nie, nie jestem w stanie nic powiedzieć. Nawet wbrew licznych zarzutom nie powiedziane, że jest to ostateczne tak obszerne dzieło o rapie. Tak jak "od chujowej zwrotki jeszcze nikt nie umarł" tak od książki, w której podobno są jakieś niedoróbki też nic się strasznego nie stanie. 

Co chciałbym podkreślić szczególnie mocno - lektura ta sprawiła mi niebywałą frajdę.  Oczywiście na początku zacząłem czytać teksty artystów, których znałem wcześnie po to, aby przejść do tych mniej mi znanych, wracałem do niej przez dwa tygodnie niemal codziennie, a mój odbiór całości jest pozytywny, mimo prawie że polonistycznych opracowań poniektórych tekstów. Zresztą zachęcam do samodzielnego sięgnięcia do lektury. Link do darmowego wydania jest o tu.

A tu numer, który lubię. Pojawił się on też w "Antologii...".

P. S. Teraz czekam tylko na Simona Reynoldsa "Podrzyj, wyrzuć, zacznic jeszcze raz..." Podobno warto, ale wolę sam sprawdzić.


środa, 1 kwietnia 2015

Voo Voo - Seszele

U góry "Seszele" na dole kręci się "Seer" Swansów
Obok "Sno-powiązałki" płyta ta pozostaje jedną z moich ulubionych w repertuarze grupy Voo Voo. Wojciech Waglewski powiedział podobno kiedyś, że gdyby Voo Voo nie grało piosenek to grałoby właśnie taką muzykę jak na tej płycie. "Seszele" to właśnie taka "Sno-powiązałka" tylko bez tekstów z dłuższymi numerami. Nawet tematy w poszczególnych numerach są podobne. Znajduję w tej płycie nawet podobieństwa z twórczością Ossiana (Osjana) - mistyczne repetycje czerpiące z wyobrażonych źródeł muzyki, szamański puls, który daje złudzenie zbliżenia do boga słońca. Ale boga nie było. Nie było nawet piekła, labiryntów, diabłów. Tylko wysuszone słońcem prowincja i jakiś skacowany dziad.

Wiadomo muzyka filmowa, która towyrzyszy filmowi jest czymś innymi niż muzyka wydana jako samodzielne wydawnictwo wyrwane ze środowiska, z którym została zespolona. Muszę się pryznać, że na kinematografii nie znam się szczególnie dobrze. Przede wszystkim dlatego, że film zawiera w sobie wszystko - sztuki wizualne, teatr, muzykę, literaturę, poezję, słowo itd. Nie to, żebym się znał na muzyce - niemniej z muzyką zaznajamiam się szczególnie często i wiążę się z nią emocjonalnie. I muszę przyznać, co świadczy zarówno o mojej szczerości jak i zapewne o ignorancji, że filmu "Seszele" na oczy nie widziałem. Wydaje mi się, że z muzyką ilustracyjną (teatralną, baletową, filmową) jest tak, że albo jest ona komplementarna do filmu (takie podejście, przynajmniej w wypowiedziach uskuteczniał Komeda, który pisał muzykę, która miała obraz uzupełniać a nie ją dominować) albo właśnie dominuje obraz (nie wyobrażam sobie np. filmu "Drive" bez muzyki Chromatics i Kavinskiego). 

"Seszele" dobrze działają poza obrazem. Nie przesadzę jeśli powiem, że muzyka ta nakierowuje mnie na puls ostatnich płyt Swans, gdzie zamiast mroku i gniewu znajduje się raczej melancholia i zmęczenie. I jeszcze jedna dygresja - muzyka Voo Voo w ogóle to jakaś podskórna melancholia - chyba leży on w płaczliwym wokalu Waglewskiego czy w saksofonie Pośpieszalskiego.

Płyta ta nie przyspiesza nie gna, nie goni, tylko toczy się swoim rytmem, tworząc swoje uniwersum, w którym cisza nie musi być zagłuszona, lecz wybrzmiewa stając się punktem odniesienia dla prostych dźwięków. Cała muzyczna materia wydaje się istnieć niezależnie od obsługujących instrumenty muzyczne chłopców i dziewcząt. Leci lekko, a całość antycypuje klimaty znane choćby z numeru "Chromolę" przez zespół Wojciecha Waglewskiego, Fisza i Emade(go) <- [czy to się odmienia?)

Bo muzyka to niewymuszona. Jak podziemna rzeka, która nagle wypływa, w jakimś miejscu po to by zniknąć w kolejnej szczelinie w ziemi.


Voo Voo
Muzyka do filmu "Seszele"
PolJazz PSJ 276
1990