sobota, 28 kwietnia 2012

Pod wierchami Tatr


Góral. Like a sir.
Niezwykle trudno jest mówić cokolwiek o treści książki. Mój poprzedni post dotyczący dzieła pt. Teofil Zraszacz ha ha ha wzbudził dosyć spore, często skrajne, emocje. Dziś zajmę się wydawnictwem, które może należeć do kategorii  przyjemnych w odbiorze i bardzo ładnie zrealizowanych. Oto Pod Wierchami Tatr Kazimierza Saysee-Tobiczyka.

O autorze słów kilka. Był on znawcą Tatr i Podtatrza, twórcą wielu książek, artykułów, publikacji dotyczących gór i ludzi gór. Pod Wierchami Tatr jest popularno-naukowym albumem wydanym przez wydawnictwo Nasza Księgarnia w 1960 roku. Autor zawiera tu informacje dotyczące szerokiego spektrum, w odniesieniu nie tylko do kwestii krajoznawczych czy geograficznych, ale również, a może przede wszystkim, należących do kwestii etnograficznych.

Dlaczego zwracam szczególną wagę na kulturę ludową? Po pierwsze, przemawiają za tym względy osobiste, ponieważ sam jestem góralem, który niezwykle mocno interesuje się życiem swoich przodków. Po drugie, dlatego, ponieważ nie jest tajemnicą poliszynela, że jeszcze w latach sześćdziesiątych, czyli w czasach, kiedy ten album został wydany, szeroko rozumiany folklor należał do praksis życia codziennego, rodzinnego etc.  Po trzecie zaś – zdjęcia są wyśmienite i mimo tego, że czarno-białe poruszają wyobraźnię i są po prostu mistrzowsko zrealizowane.

Góralskie wesele i wesoła panna młoda.
Sam album został wydany w wersji na bogato, nawet jak na PRL. Szyty album z twardą, obciągniętą płótnem oprawą został zamknięty w obwolucie ze zgrabną szatą graficzną. I jedynym mankamentem jest, to, że obwoluta została zrobiona z papieru jakości gorszej od tego, który znajduje się między skrzydełkami okładek. Być może strony nie są wykonane z kredowego papieru, ale to i tak nie robi nam większej różnicy, ponieważ moim zdaniem, album ten jest ponadczasowy.

Zdjęcia pochodzą z różnych okresów historycznych. Mamy tutaj zarówno zdjęcia archiwalne, pochodzące nawet z XIX wieku, jak i autorowi współczesne (czyli z naszej perspektywy nadal są to archiwalia). Moją szczególną uwagę zwróciły dwie kategorie zdjęć – zdjęcia portretowe („typy góralskie”)  oraz te przedstawiające  górali przy pracy. O ile te pierwsze należą do dosyć popularnych, o tyle te drugie są niezwykle rzadkie. Drzewiej nikt nie marnował kliszy na ludzi orzących pola, dziś tego typu zdjęcia są niezwykle cenne nie tylko dla kolekcjonerów, ale również dla badaczy folkloru.

Rzeczą, na którą należy zwrócić szczególną uwagę jest słowniczek gwary podhalańskiej zamieszczony z tyłu książki. W przeszłości miałem już różne doświadczenia związane z próbą przetłumaczenia przez niegóralskich autorów góralskich słów, tu jednak należy pochwalić autora za naprawdę solidne i wierne oddanie sensu gwary.

Jako, że to album nie jest wdzięcznym obiektem jakiejkolwiek recenzji, niech zdjęcia w nim zawarte obronią się same. Enjoy! ( A i jeszcze jedno - zapłaciłem za ten wolumin zaledwie 30 zł! )

Taniec góralski
Pytace, pytace...
Od góry: spinka góralska, juhas, oposek góralski
Konopne liny i raki kute w kowala, czyli taternictwo
w stylu vintage
                                                                                       



Gdyby ktoś się interesował zdjęciami górali, góralskich zwyczajów i strojów itp. to polecam mojego bloga Typy góralskie, na którym codziennie pojawiają się nowe zdjęcia dotyczące kultury podhalańskiej.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Teofil Zraszacz ha ha ha

- Myślisz z sympatią o kurze, która zniosła jajko, które jesz?
- Zawsze – odpowiedziałam – zawsze.
cytat z książki

Nie miałem prawa kupić tej książki. Ale jednak zrobiłem to, mimo tego, że w sposób bezwzględny dokonuję selekcji egzemplarzy, które kupuję. Mimo tego, że prawie wcale nie kupuję książek nowych, bo ponad zapach nowych woluminów przekładam swąd starych. Mimo tego, że nie istniały żadne przesłanki ku temu, aby mogło mnie zainteresować w tym dziele cokolwiek. A jednak. Jednak kupiłem.

Okoliczności zakupu książki pt. Teofil Zraszacz ha ha ha są równie dziwaczne jak jej treść, forma i autor. Ten ostatni przyszedł do mnie sam. Było to rok temu, na krakowskich Plantach. Nazywa się Tomasz Lektorny. Sprzedał mi swój zbiór opowiadań z wdziękiem godnym najlepszych akwizytorów, a bajera jaką wobec mnie zastosował, spowodowała, że nie wiadomo jakim cudem pozbawił mnie on 10 złotych zostawiwszy w zamian śmiesznie cienką książeczkę w cienkiej oprawce, z paskudnie beznadziejną szatą graficzną nań.

Nie mam najmniejszego pojęcia, czy wydarzenia opisane w opowiadaniach są zgodne z rzeczywistością, czy też są wyssane z palca. Trudno jest mi oceniać tę książką również z uwagi na specyficzny urok osobisty jej rodziciela. Każde opowiadanie traktuje o tytułowym Teofilu Zraszaczu (co za potwornie pretensjonalna godność, nieprawdaż?). Narratorami są kolejno osoby, które niegdyś miały styczność z tym dziwakiem, artystą i ex-narkonamem. Teofil zaczepiał innych ludzi na ulicy, proponował im różne dziwne rzeczy, np. związanie u siebie w mieszkaniu, wypad do opery, zrobienie pizzy, a oni zgadzali się na nie i było fajnie. Teofil to osobnik, który stanowi konglomerat Rain Mana, Forresta Gumpa, jednego z mędrców u Paulo Coelho, który rzeczywistość określa mądrościami zaczerpniętymi z Małego Księcia. Wie więcej, widzi więcej, jak wspominają pierwszoosobowi narratorzy – przenika duszę. A poza tym jest przewidywalny, jednowymiarowy, a w swym archetypie miejskiego dziwaka strasznie egzaltowany.

Właśnie – egzaltacja to cecha immanentna tej prozy. Niestety jest to egzaltacja gorsza, niewnosząca nic, ocierająca się o grafomanię. Piętnaście opowiadań o Teofilu Zraszaczu, czytałem bardzo starannie, jednakże zbyt często się zżymałem, zbyt często myślałem o tym, kiedy to wszystko się wreszcie skończy.

Teofil Zraszacz wie. Podczas gdy wszyscy inni mają w głowie miriady myśli, on myśli o zupełnie czymś innym, jest wycofany, wrażliwy, przystojny, uroczy, uwodzicielski etc. Kobiety poddają mu się z łatwością. Szczególnie zabawne jest scena, w której bohater szczotkuje nieznajomej dziewczynie (sic!) zęby. Akt szczotkowania opisany jest niczym pełna uniesień scena łóżkowa. Ha ha ha.

Przygody Teofila Zraszacza są egzemplifikacją tego, że można być dobrym i zakręconym człowiekiem, niespokojnym duchem, który wypełnia granice błędu statystycznego znormalizowanego i nieczułego  społeczeństwa. Niestety, Lektorny w swojej twórczości jest trochę naiwny, a nagromadzane przez niego środki stylistyczne wcale automatycznie nie podnoszą finalnej  wartości tekstu.

Niezależnie od tego jaką wartość artystyczną prezentuje ta książka, niezależnie czy Zraszacz jest alter ego Lektornego, to jednak muszę wyrazić szacunek wobec Tomka, który realizuje swoje marzenia w trochę odmienny sposób od tego, jaki robią to ludzie siedzący całymi dniami na Facebooku, czyli nie robiących nic. Być może jeszcze to nie jest to, czego oczekuje światowa literatura. Nie zmienia faktu, iż bardzo trzymam kciuki za tego freaka i mam nadzieję, że te 10 zł, które wydałem na Teofila Zraszacza zaprocentuje. Życzę mu wszystkiego dobrego, życzę mu dobrej literatury. 

wtorek, 24 kwietnia 2012

Polecam Drugi Obieg!



Co jak co, ale ci ludzie znają się na polityce. O kim mówię? O młodych adeptach dziennikarstwa związanych z Instytutem Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych na UJ. Nie bez powodu nazywają się oni Drugim Obiegiem. Są świeży, otwarci i bezkompromisowi. Niezależnie od opcji politycznej, każdy znajdzie tu coś dla siebie, a to ze względu na brak ściśle określonej linii programowej, której powinni trzymać się autorzy tekstów. Warto zapoznać się z tą stroną. Szczerze polecam. Wbijajcie ochoczo. Link jest o tu.

środa, 18 kwietnia 2012

Popatrz wgłąb siebie


Ta muzyka to jakby połączenie dwóch pozornie różnych żywiołów. Gdyby spersonifikować te żywioły, to byłyby one podobne do głównych postaci z filmu Sergia LeoneJill McBain oraz Człowieka z harmonijką. „Harmonijka” z twarzą Charlesa Bronsona jest twarda, bezwzględna, niedostępna. Jednak spod tej maski wyziera swoista dobroduszność i szlachetność. Pani McBain zaś jest piękną, miastową kobietą o nienagannym ubiorze i niebywałej urodzie, (mimo pustynnego Dzikiego Zachodu i spartańskich warunków, gęsto padających strzałów i równie często padających trupów zawsze ma podmalowane oko) która ma przeszłość kurtyzany. Taka właśnie jest muzyka Uriah Heep z albumu Look at Yourself. Niejednoznaczna i epicka.

Nie wiem, czy członkowie zespołu oglądali spaghetti westerny. Nie zmienia to faktu, że „Juraje” swoją muzyką wpłynęli na historię rocka na pewno nie gorzej niż Leone na film. Często słyszymy, że brytyjski zespół nie doczekał się ubóstwienia w panteonie gwiazd rocka jak inni wykonawcy, którzy przyczynili się do rozkwitu światowej sceny metalowej. Moim zdaniem to bzdura – Uriah Heep, które posiada stałe wierne grono fanów, pozostaje zespołem mającym niesamowity wkład w muzykę rozrywkową .

Krążek, który trzymam przed sobą wydany został w 1971 roku i był trzecim dokonaniem grupy. Jak na pierwsze wydanie zapłaciłem za niego stanowczo za mało – płyta kosztowała zaledwie 20 zł. Oprócz doznań estetycznych związanych z niesamowitą muzyką, szczególną uwagę może zwrócić okładka płyty, na której środku zostało umieszczone krzywe zwierciadło, które odnosi się bezpośrednio do tytułu całego albumu i przesłania pierwszego utworu. Na uwagę zwraca również charakterystyczny label wytwórni Bronze przedstawiający ewolucję człowieka.

Moim zdaniem jest to jeden z najlepszych albumów rockowych wszechczasów. W moim prywatnym rankingu zajmuje on miejsce w pierwszej dwudziestce. Co decyduje o jego wyjątkowości? Jest to mięsiste granie, album przemyślany od początku do końca i opracowany w najmniejszych szczegółach, zmasterowany tak, że aż dymi czacha, mimo natłoku instrumentów i ścieżek instrumentalnych każdy instrument jest wyśmienicie słyszalny. Wirtuozeria instrumentalistów i zmarłego tragicznie Davida Byrona postawiła dla całego nurtu heavy wysoką poprzeczkę. Dopracowane do granic ludzkich możliwości chórki, mimo kpin wielu, którzy porównywali zespół do Beach Boys, są niezwykle nastrojowe i pokazują wokalne możliwości całości załogi okrętu pod nazwą Uriah Heep.


Znajdziemy tutaj wszystko to, czego doświadczyłem słuchając Atomic Rooster, tylko, że 5, ba! nawet 10 razy lepiej, mocniej, szybciej (jak w utworze tytułowym) a zarazem wyrafinowanie, delikatnie (jak w przedostatnim utworze What Sould Be Done). Mamy organowe szybkie riffy, innym razem delikatne gitarowe pobrzękiwania, bogatą perkusję, czy świetny bas Paula Newtona. Mamy najpiękniejszą balladę rockową pod postacią monumentalnego July Morning. Każdy z członków zespołu zasługuje na osobny artykuł, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, co powiem bez cienia wątpliwości, o prezentację arcydzieła.

Słit focia w okładce płyty. Jaki żal.

Tak jak kiedyś prawdziwym wzorem mężczyzny był szorstki Charles Bronson, a Uriah Heep wyznaczał muzyczne standardy, tak dziś muzyka rockowa zdominowana jest przez rachitycznych chłopców grających indie-rockową muzyczkę. Nie mi oceniać, dokąd zmierza ten świat. Mojemu gustowi folguje jednak brudne brzmienie gitar i brutalne twarze mężczyzn, którzy nigdy nie golą się pod pachami. Bezkompromisowa muzyka poszukująca nowego i tworząca historię.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Jak kupować na bazarze?


Leitmotivem na tym blogu, będzie zawsze nabywanie dóbr kultury jak najmniejszym kosztem. Dziś postaram się wypunktować jak to robić w skuteczny sposób. Oczywiście ten prosty poradnik będzie składał się głównie z moich osobistych doświadczeń związanych z płytami i książkami, dlatego też, zważywszy na to, że nie jestem jakoś specjalnie intelektualnie rozgarnięty, niektóre z porad mogą się wydawać komunałami. Jednakże, pozwolę sobie na taką dygresję, czasem warto przypominać o truizmach, ponieważ z racji tego iż są one truizmami, nie poważamy ich zbyt ochoczo, choć często bywają one cenne i prawdziwe.  
  1. Planuj zakupy – wiem, jest to oczywista sprawa, jednak warto przed zakupami płytowymi i książkowymi ogólnie ogarnąć zakupowe cele; w ramach planowania ważna jest kwota, którą chcemy wstępnie przeznaczyć na dobra – jak już w tym miejscu nie raz udowadniałem za kilkanaście złotych można nabyć dobra kultury, która zaspokoi wasze żądze na najbliższy tydzień.
  2. Nie kupuj w Internecie – nie trzymamy się tej opcji w sposób ortodoksyjny; zakupy internetowe to świetna rzecz, jednak jeśli weźmiemy pod uwagę, że w cenie przesyłki możemy kupić dwie przyzwoite płyty, to lepiej poświęcić trochę czasu i pójść na giełdę staroci.
  3. Ale jednak korzystaj z Internetu – to proste – masz na coś zajawkę, to szukasz tego w necie, na popularnych portalach aukcyjnych ogarniasz ceny, szukasz rekomendacji, czerpiesz wiedzę z forów internetowych i ruszasz w miasto w poszukiwaniu potrzebnych tytułów.
  4. Gdy już jesteś na targu staroci – omijaj duże stoiska – po pierwsze możesz być absolutnie pewien, że ludzie sprzedający na takich stoiskach są w jakiejś mierze znawcami i są wyspecjalizowani w rzeczach, które zbywają; po drugie - są to bazarowi wyjadacze, którzy niedoświadczonemu łowcy kultury mogą pocisnąć kit za kupę kasy; lepiej szukać tytułów u ludzi, którzy rozkładają kilka książek; bardzo często nie wiedzą co sprzedają – zależy im tylko aby jak najszybciej opchnąć towar.
  5. Bądź cierpliwy – idziesz do Empiku, do wybranej półki, kupujesz i masz. Proste, nieprawdaż? Bazarowe kupowanie rządzi się innymi zasadami; należy mieć oczy dookoła głowy; jeśli znajdziesz coś z kategorii „must have” jednak w dosyć zawyżonej cenie – wahaj się, odchodź od stoiska; jeśli sprzedawcy będzie zależało na pozbyciu się towaru, przywoła cię z powrotem niższą ceną; sprawdzaj stan książek i płyt – następnym razem opiszę w jaki sposób to robić.
  6. Musisz być czujny – giełda to prawdziwa dżungla żyjąca własnym życiem; kieszonkowcy i oszuści mają na zatłoczonych targach raj na ziemi; nie ma co wierzyć każdemu na słowo; no i pamiętaj – portfel schowaj głęboko, najlepiej do wewnętrznej kieszeni.
  7. Odnośnie forsy - zabieraj małe nominały - wówczas przy targowaniu wyglądasz bardziej wiarogodnie; na bazarze nie trzeba obnosić się z rulonami dwustuzłotówek (patrz punkt 5)
  8. Ubierz się byle jak – na giełdzie możesz się targować i jeśli sprzedawca widzi, że z wyglądu nie jesteś majętny, to jest w stanie z większą chęcią opuścić cenę płyty albo książki; i odwrotnie – gdy jesteś dobrze ubrany, to znaczy, że cię stać.
  9. Szukajcie a znajdziecie – piwnice i strychy są nieodzownymi źródłami wspaniałych książek i płyt; czasem sami się możemy nie spodziewać ile skarbów zalega w naszych domach i mieszkaniach.

To chyba tyle, na dzień dzisiejszy nic nowego nie przychodzi mi do głowy. Jeśli macie jakieś uwagi, albo chcielibyście coś dodać – piszcie i komentujcie.

niedziela, 8 kwietnia 2012

O motoryzacji mała rzecz


Od jakiegoś już czasu trwa głodówka byłych opozycjonistów przeciwko zmianom w programach nauczania historii, niedawno zaś list protestacyjny do MEN-u wysłali fizycy. Być może jest dużo przesady w tym, że program nauczania przedmiotów ścisłych jest okrojony, młodzież głupieje itp., itd, jednak ja mając tę książkę przed sobą stwierdzam, że kiedyś ludzie musieli mieć zdolności umysłowe i manualne o wiele większe od współczesnych.

Jeden z najmniej skomplikowanych rysunków w książce. 


O czym ja bredzę? O wydanej w 1960 roku, nakładem Państwowych Wydawnictw Szkolnictwa Zawodowego książce autorstwa panów Stanisława Maca i Ludwika Biesiadeckiego pod tytułem Kierowca amator.

Sama książka jest zniszczona tak, jakby ktoś na składał niej skrzynię biegów od Stara-21, ze środka zaś ktoś powycinał obrazki samochodów. Nie przeszkadza mi to jednak w okazywaniu niezmiernego zdumienia dla tego wydawnictwa. Rozmach z jakim został napisany i opracowany ten podręcznik jest niesłychany.

Być może budowa stożkowego mechanizmu różnicowego nie jest moją domeną, co nie zmienia faktu, że jestem właścicielem woluminu, w którym takie cuda są opisane. Mówiąc o rozmachu mam na myśli to, że mimo iż książka zatytułowana jest Kierowca amator, to jednak zawiera niesamowicie precyzyjne informacje, rysunki techniczne, modele itp. Zadziwiające jest to, że książka opisuje budowę pojazdów jednośladowych, wielośladowych, samochodów, motocykli, ciężarówek w najmniejszych szczegółach. Od budowy materii przez konstrukcję opon bezdętkowych, po działanie sprzęgła magnetycznego.

Już pomijając moje popisy pobieżnej znajomości nomenklatury związanej z budową automobili, chciałbym podzielić pewną refleksją – jeśli za głębokiej komuny wydawane były tak specjalistyczne książki zatytułowane Kierowca amator, to jak wobec tego wyglądała by książka Kierowca Profesjonalista? Z perspektywy przeciętnego kierowcy (w Polsce niemal każdy posiadający prawo jazdy mieni się najlepszym driverem), który ma w aucie czujnik parkowania i wspomaganie kierownicy, i któremu ledwo wystarczy wiedza, gdzie jest wlew paliwa, bo jak coś się skiełbasi, to można skorzystać z pomocy mechanika, taka wiedza jak zawarta w książce, znalezionej na strychu, imponuje. 

Czasem mam wrażenie, że ciągłe ograniczenie lub zmienianie programów edukacyjnych służy jedynie producentom (które nazywają się (sic!) wydawnictwami) nowych podręczników, które muszą być wymieniane każdego roku. Jednak, moim zdaniem, prawdziwą sztuką, nie jest produkowanie za pomocą werbalnych wymiotów kiepskiej jakości równie kiepskich uczniaków, ale napisanie takiego podręcznika, który mimo upływu kilkudziesięciu lat będzie nadal stanowił zbiór wiedzy niezbędnej tak dla specjalistów jak i dla pasjonatów. Z pewnością taką książką jest Kierowca amator.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Unstoppable & Turbo



Gdybym miał w jednym zdaniu określić, czym jest muzyka zawarta na tym albumie, napisałbym pewnie, że jest to ogień piekielny wytryskający z otworu kloacznego Belzebuba. Ostatni wojownik poza Dorosłym dziećmi jest moim ulubionym albumem grupy Turbo, która czerpiąc inspirację z twórczości zagranicznych zespołów wypracowała swój osobny styl.

No właśnie – styl. Co właściwie gra Turbo? Jak to co? – zapytacie – przecież odpowiedź jest oczywista – to metal! Ale nie ma jednego metalu, zespół stylistycznie meandrował w różnych kierunkach. Wspomniany wcześniej debiut grupy, Dorosłe dzieci to klasyczny, melodyczny heavy metal. Później zespół nagrywa album Smak ciszy – wygładzone, cukierkowate,  glamowe, wręcz popowe, „dokonanie”, o którym fani zespołu woleliby zapomnieć. Później następuje przełom, w postaci Kawalerii szatana, gdzie zespół wędruje w stronę thrash metalu.

Po Kawalerii, która w różnego rodzaju rankingach będzie uznawana za najlepsze dokonanie Turbo, pojawia się Ostatni wojownik. Płyta została wydana w 1987 roku przez debiutującą wytwórnię Metal Mind Productions – jedną z pierwszych prywatnych wytwórni w PRL. Płyta osiąga spory sukces. Niesamowite brzmienie, szybkość, bezkompromisowość – mógłbym wymieniać tak w nieskończoność.

Czy to King Diamond? Wczesna Metallica? Nowopowstający death metal? Nie! te porównania nie mają większego sensu, chociaż rodzime, polskie kompleksy każą nam mówić o polskich artystach w perspektywie zagranicznych muzyków ( nie wspominając już o tym, że ja też wpisuję się w ten nieznośny trend). Jeśli chodzi o Turbo, to nie mamy się czego wstydzić. Zresztą Rzeczpospolita muzycznie wpłynęła na świat dwoma gatunkami – jazzem i metalem właśnie. Być może Turbo nie jest znane powszechnie na świecie, co nie zmienia faktu, że jest to zespół wyśmienity.

W języku angielskim istnieje słowo, które doskonale określa muzyką zawartą na krążku – unstoppable. Jest szybko, hałaśliwie, agresywnie, nienawistnie, charcząco. Muzyka jest prosta i ryjąca baniak dokumentnie. Ale właśnie o to chodzi. It’s only rock ‘n roll but I like it. Za jedyne jedenaście złociszy.