wtorek, 28 czerwca 2016

"Byłoby miło, gdyby ktoś umiał na koncercie spojrzeć na nas poważnie" - rozmowa z Michałem Turowskim

Mazut to Michał Turowski i Paweł Starzec. Zdjęcie: Maciek Bielawski.

W ogródku Klubu Betel było tłoczno. Wydawałoby się, że większość osób przyszło zobaczyć osobliwości, które tego dnia miały tu wystąpić w ramach festiwalu Wianki. Bartek Kujawski i duet Mazut, bo to o nich mowa, największe poruszenie wywołali jednak w grubym akustyku, który latał koło mikserów artystów (sic!), jakby występy artystów wywołały zarówno spalenie cewki głośników jak i zapalenie cewki moczowej grubasa. Poniekąd wieczór ten był smutny, bo niewielu zdecydowało się wbrew upałowi na bytność wewnątrz klubu. Bartek Kujawski, prezentując materiał z powszechnie chwalonej płyty "A kto słaby, niech jada jarzyny" wychodził od dźwięków wiksy, by zaprezentować materiał, który finalnie był bardzo gorzki. Całość brzmiała niczym zlepek najbardziej archetypicznych wejść do utworów tanecznej elektroniki, by tak naprawdę na tym zaprzestać. Budowanie i rujnowanie przez Bartka napięcia nie miało nic wspólnego z seksem tantrycznym, a raczej perwersją jaką ktoś może odkrywać w obietnicy orgazmu, którego partnerowi się nigdy nie daje. Odnajduję zarówno w opisywanym występie, jak i "A kto słaby..." spory potencjał dydaktyczny. Mi przynajmniej Bartek otworzył oczy na to, że najciekawszym artystycznie momentem muzyki tanecznej, nawet tej lumpenpopularnej, jest budowanie napięcia, które ma kumulację w dropie.

Mazut, tworzony przez Pawła Starca i Michała Turowskiego podejmuję trochę inną optykę - wychodzi od gorzkiej refleksji, by przejść do niczym niezapowiedzianego rozpierdolu. Podczas występu w Betelu za intro do agresywnego techno służyło coś w rodzaju dźwiękowej wiadomości nagranej od męża przebywającego na obczyźnie dla swojej żony. O te dziwne taśmy, i nie tylko popytałem trochę Michała Turowskiego - założyciela wytwórni Oficyna Biedota i BDTA, który ostatnio rozwija się także jako twórca występujący zarówno w Mazucie, jak i solowo, jako Gazawat.

****

Większość małych labeli zostało założonych przez ludzi, którzy nie mieli gdzie wydawać swoich nagrań. Ty dosyć późno od rozpoczęcia działalności wydawniczej zacząłeś wydawać swoją muzykę. Nie miałeś potrzeby, aby robić to wcześniej?
U mnie to tak naprawdę przyszło z bardzo dużym opóźnieniem i gdy zakładałem label zupełnie się tym nie kierowałem. Owszem, coś sobie dłubałem od czasu do czasu, jak większość małolatów zafascynowanych muzyką, ale nie były to rzeczy którymi chciałbym się komukolwiek chwalić i pod którymi byłbym gotów się podpisać. Impulsem do założenia Biedoty było to, że kilka lat pracowałem w firmie Rockers we Wrocławiu, raczej na niskim szczeblu, ale codziennie miałem kontakt z produkcją, z dystrybucją, z promocją. Wówczas w firmie było jeszcze trzech wspólników, każdy z nich miał wydawnictwo, każdy z nich miał zupełnie inny charakter, zainteresowania, podejście. Naprawdę wiele się tam nauczyłem i któregoś dnia w końcu odważyłem się, żeby przekuć te wszystkie zdobyte wiadomości w czyn i wystartować z czymś na własny rachunek. W międzyczasie Oficyna Biedota przekształciła się w BDTA, ja wydałem w sumie ponad 160 płyt, było parę czysto werbalnych pomysłów na jakieś granie samodzielnie, ale to nigdy nie było nic poważnego. Tak naprawdę Mazut powstał już około 2013 roku, ale przez ponad dwa lata byliśmy skupieni z Pawłem głównie na pierdoleniu o tym, jak fajnie byłoby mieć wspólnie zespół, a dopiero jak obaj się przeprowadziliśmy do Warszawy i obaj się czuliśmy w jakimś tam stopniu wyobcowani w tym mieście, to zaczęliśmy coś grać i nagrywać. I tak naprawdę to dopiero Mazut i te doświadczenia ze wspólnego grania z Pawłem ruszyły jakąś blokadę, którą wewnętrznie czułem i zacząłem też coś robić w wolnych chwilach i na własny rachunek. Co nie zmienia faktu, że wciąż absolutnie nie czuję się muzykiem, wszystko jest bardzo intuicyjne i dzieje się jakoś poza kontrolą w pewnym stopniu, ale na końcu tej drogi – jakie to ma znaczenie? Nie piszę piosenek dla Margaret albo Dawida Podsiadło, zupełnie nie zwracam uwagi na to ile osób tego posłucha, ile przyjdzie na koncert. To wszystko jest oczywiście bardzo miłe, nie będę udawał jakiegoś twardego jak kamień skurwysyna, ale nie jest to w żaden sposób motywacja tych dźwiękowych działań. To jest przede wszystkim sposób na nudę i chwilową ucieczkę od pracy i wszystkiego innego od czego czasem mam ochotę uciec.

Nie bez powodu zacząłem od tego, że wydawcy często wydają swoją własną muzykę, bo twoja twórczość, szczególnie solowa, przypomina mi nieco rzeczy, które robił Atrax Morgue w swoim Slauther Productions. Nie chodzi mi tu nawet o gatunkowe skojarzenia, co o przygnębiający nastrój i całą otoczkę twoich nagrań (tytuły, okładki, sample). Chodzi o fascynację cierpieniem, wojną i ciemną stroną ludzkiej natury? Prowokujesz? Zmuszasz do myślenia? Bawisz się słuchaczem? Uzewnętrzniasz swoje lęki i stany emocjonalne?
Nie stoi za tym jakaś górnolotna idea. Nie staram się ani prowokować ani zmuszać do myślenia czy do czegokolwiek innego, zresztą co miałoby mi dać prawo do stawiania się wyżej od słuchacza i narzucania mu czegokolwiek? Nie jestem teraz w stanie znaleźć źródła i zacytować tego dokładnie, ale jeden z muzyków kiedyś w odpowiedzi na zarzuty o gloryfikacji przemocy odpowiedział, że nie da się gloryfikować przemocy, gdy samemu było się jej ofiarą. I jest to zdanie, które moim zdaniem trafia w punkt. Na pewno różne rzeczy przez które przeszedłem w życiu, to że od kilku lat raczej z przymusu, niż z chęci nie dotykam alkoholu ani innych używek, że leczę się psychiatrycznie, co nie jest żadną tajemnicą, to wszystko ma wpływ na rzeczy w które jestem „twórczo” zaangażowany. Nie da się tego odseparować przecież, pewnie gdyby nie to wszystko to Gazawat wyglądałby zupełnie inaczej albo wcale, może nie byłoby konceptu na nagrania Bolesława Wawrzyna, i tak dalej i tak dalej. Rozwodzenie się nad tym nie ma dla mnie najmniejszego sensu, ani wewnętrznie we własnej głowie, ani tym bardziej w jakiejkolwiek rozmowie czy wywiadzie. Z jakiegoś powodu takie rzeczy od czasu do czasu wyrzyguję i gdzieś tam pewnie tkwi tego przyczyna.

Poza tym wydaje mi się, że jesteś mocno zafascynowany historią, z której czerpiesz nazwę Gazawat, tytuły albumów i utworów. Jak pisałem recenzję Gazawatu to wspomniałem również o tym, że jesteś mocno duchologiczny. To także pytanie o inspiracje - czy inspirujesz się jakimś konkretnym wykonawcą, jakimś stylem muzycznym, czy też źródło twojej twórczości ma odniesienia pozamuzyczne?
Inspiracje są bardziej konceptualne niż muzyczne. Bardzo mi się podobają na przykład rzeczy Organum, niektóre rzeczy z katalogu Posh Isolation, na przykład „Genitalia Garden” Croatian Amor to jest jeden z moich ulubionych i najbardziej inspirujących albumów ostatnimi czasy. Albo rzeczy które robi Daniel Menche, czy z krajowego poletka Micromelancolie. Być może gdzieś tam to słychać w moich nagraniach, chociaż wątpię. Pewnie gdybym wiedział co robię i był bardziej samoświadomy w tym dłubaniu to inspiracja jaką czerpię z muzyki byłaby większa, ale nawet jeżeli coś robi na mnie ogromne wrażenie, jakaś struktura, jakiś patent, to i tak nie umiem tego odtworzyć w żaden sposób. „Gdybym kurwa umiał, to bym tak grał” to chyba jeden z moich najczęściej powtarzanych bon motów jeśli chodzi o Gazawat. Staram się sporo czytać, jestem z pewnością zafascynowany historią, często wsiąkam w jakiś temat. Rozmawiamy dzień po tym jak wróciłem z Krakowa, praktycznie całą podróż i wolne chwile typu hostel czy czas przed koncertem spędziłem na czytaniu o historii Genie Wiley, obejrzałem nawet jakieś dokumenty na jutubie na ekranie telefonu w pociągu - gdzieś przypadkiem mi to wpadło w "releated" na Wikipedii i się wciągnąłem. Z takich właśnie sytuacji wynika najwięcej inspiracji, zarówno dla Gazawatu jak i dla Mazutu.

Myślę, że bardzo ważną częścią twojej muzyki są wokalne sample. Skąd je bierzesz? Niektóre z nich są bardzo zaskakujące, jak na przykład ta taśma, którą prezentowałeś na koncercie Mazutu na Wiankach.
Akurat ta taśma którą słyszałeś na Wiankach to fragment prezentu od Przemka Witkowskiego (który zresztą sam się pojawił jako sampel na koncertowym nagraniu z Warszawy) – kilka kaset, które znalazł na śmietniku koło domu, na których zostały nagrane prywatne listy z emigracji. Przesłuchałem całość, kilka godzin tych nagrań i miałem duże opory przed jakimkolwiek wykorzystaniem tego, to w końcu cudza korespondencja, bardzo emocjonalna, bardzo przytłaczająca, ale jest tam między słowami coś czego nie jesteś w stanie nawet opisać. Wiem, że pracowałeś za granicą, z dala od domu, ja swego czasu też, więc pewnie rozumiesz o co chodzi, wiesz co się czuje gdy twoja żona i dzieciaki są ileś tam tysięcy kilometrów od ciebie i nie masz nawet pojęcia co się z nimi dzieje, a ty zapierdalasz przy azbeście albo wycince drzew, żeby zapewnić im lepszy byt. Nie da się tego opisać, ale jak to usłyszysz to jest to jedna z najbardziej przygnębiających rzeczy z jakimi możesz mieć styczność. Z uwagi na ten nieporównywalny do czegokolwiek innego klimat tych nagrań, starannie wybraliśmy krótki, bardzo ogólnikowy fragment jednej z kaset, żeby oddać ten klimat o którym opowiadam, ale żeby nie naruszać jakkolwiek prywatności tych ludzi, mimo że taśmy są datowane na 1993 rok, nie wiadomo co się teraz z nimi dzieje, czy w ogóle żyją, nie chciałem iść za daleko po tym cienkim lodzie. Większość sampli pochodzi z jakichś dokumentów, starych kaset kupionych na bazarach, z różnych źródeł. Na przykład w Gdańsku użyliśmy rewelacyjnej taśmy z dźwiękowym wydaniem magazynu „Strażnica” którą kupiłem tego samego dnia, w oddalonym o kilka ulic sklepie z rupieciami o nazwie Emalia. Czasem są to jakieś przedziwne pętle z reklam (jednym z moich faworytów jest świetne „Jak będziesz mokra gdy poliże cię piesek? Tak bardzo, że lepiej załóż kostium!” z reklamy jakiejś zabawki dla dzieci, przedziwny i przerażający erotyczny podtekst), z jakichś wykładów NLP... Czasem nawet podpierdalamy bezwstydnie cudze nagrania ;-). Któregoś razu w ramach swego rodzaju wewnętrznego żartu użyliśmy na rozbiegówkę mówionego sampla ze Stokely Carmichaela, którym zaczyna się jedna z płyt i wszystkie koncerty Deana Blunta.

A czy dałbyś radę grać swoją muzykę bez użycia tych sugestywnych sampli? Uważasz, że są one nieodzownym elementem twoich nagrań?
Tutaj zacytuję Pawła Starca, chociaż możliwe, że to wcale nie on ukuł takie sformułowanie – Paweł kiedyś opowiadał o „antyseptyczności” muzyki techno czy też w ogóle muzyki elektronicznej w pewnym kontekście. I po pierwsze w pełni się z nim zgadzam, a po drugie sam bym tego nie ujął lepiej. Owszem, jeżeli chcesz oddać jakąś duszną atmosferę, wytworzyć pewnego rodzaju „klaustrofobię” u odbiorcy, jesteś w stanie to zrobić przy pomocy struktur, dźwięków, różnych środków wyrazu, ale równie dobrze jednym z tych środków mogą być sample. Mam wrażenie, że to wzmacnia przekaz, podkreśla to co starasz się uchwycić dźwiękiem. Nie powiedziałbym że jest to nieodzowny czy jakoś cokolwiek definiujący element moich czy naszych nagrań, ale jest to schemat który sobie wypracowaliśmy i z którym dobrze się czujemy.

Z tego co obserwuję nie zawsze jesteś zadowolony ze swoim nagrań, długo zwlekasz z ich publikacją.
I tak i nie. Z jednej strony, nie czuję się muzykiem, często nie czuję się pewnie w tym co robię, nie znam nut, ogólnie chuja się znam na czymkolwiek, więc siedzę na przykład godzinę przy microkorgu i intuicyjnie klepię w klawisze aż dojdę do jakiejś struktury która mi się spodoba, przepuszczam ją potem przez jakieś efekty, przez taśmę, coś tam kombinuję, ale to wszystko jest na czuja. Często już następnego dnia nie jestem w stanie odtworzyć tego co zrobiłem, nie zapamiętuję ustawień, patentów. To wszystko to jest fajna zabawa, ale próżno w tym szukać jakiegokolwiek profesjonalizmu. W związku z tym, często bardzo długo dłubię bo właśnie nie czuję się pewnie. Podsyłam jakąś wersję znajomemu czy dwóm do odsłuchu, wyciągam jakieś wnioski, czasem – jeśli umiem – to staram się coś tam poprawić, a czasem nawet jak się zgadzam z tym co należałoby zdaniem recenzenta zmienić to po prostu nie wiem jak. Albo na przykład przypadkowo zmiksuję ze sobą dwie ścieżki i nie zapiszę ich osobno, chciałbym coś w jednej zmienić, ale już nie mogę, a w tej drugiej jest coś fajnego, czego nie umiem odtworzyć. Ogólnie cała moja praca nad nagraniami to jest silna prowizorka i żenada. Ale jak już coś ukręcę i jestem z tego zadowolony, to bardzo nie lubię tego kisić w szufladzie. Stąd też historie typu 3” EPka z dwoma utworami Gazawatu, które być może się znajdą na następnej płycie, a być może nie, ale podoba mi się to co udało mi się tam osiągnąć i wypaliłem trzynaście CDRów które rozdałem przyjaciołom. Lubię mieć namacalną nagrodę tego typu, chociaż jest to dziecinne i głupie to wolę mieć nawet kasetę w nakładzie trzech sztuk z jakimiś nagraniami na półce i komuś je kopsnąć w prezencie, niż trzymać to w sekretnym folderze na dysku twardym. Pod tym względem moim wielkim idolem jest David Jackman i jego podejście do dyskografii Organum ;-).

Nadal robisz field recordingi?
Nadal. Chociaż w momencie w którym zacząłem coś bardziej dłubać to odszedłem od konceptualnych nagrywek typu Bolesław Wawrzyn czy Bułgarskie Wakacje na rzecz czysto użytkowych nagrań, które wplatam w Gazawat. Praktycznie wszystkie bzyczące muchy, dziwne hałasy, padający deszcz i inne pretensjonalne gówna jakie możesz wyłapać w Gazawacie to są moje nagrania. Czy jeszcze kiedyś wyjdzie płyta z jakimś konceptem jak te dwa wspomniane projekty to nie mam pojęcia, może jak się trafi coś interesującego to kiedyś jeszcze nagram i wydam jakiś taki „sensowny” koncepcyjnie zbiór.

Pytam o fieldy dlatego, że jako twórca nagrań dałeś poznać przez Bolesława Wawrzyna, mam rację? Czy było coś wcześniej o czym nie wiem?
Coś tam było, ale nic po czym zostały ślady i może to i lepiej. Coś kleiłem sobie w domu na pececie, ale poszło się jebać razem z dyskiem swego czasu, mieliśmy wraz z Michałem Kmiecikiem gitarowy projekt o nazwie Nicolas Cage, ale zakończył żywot po pierwszej próbie – ja ukręcałem jakieś monotonne ściany basowych dronów, a Michał bardziej szedł w stronę akordów i melodii i się rozminęliśmy. Być może dlatego, że on umiał grać na gitarze całkiem nieźle, a ja na basie nichuja. Ale Bolesław Wawrzyn to było moje pierwsze wydane „coś” w sensie autorskim.

Być może powinienem o to zapytać także Pawła Starca, ale czy Mazut od początku miał być projektem koncertowym?
Z mojej strony to absolutnie nie miał być projekt koncertowy, w pewnym momencie Paweł zaczął może nie tyle naciskać, co bardzo mocno i często sugerować, żebyśmy coś zagrali, ale ja byłem tą wizją całkowicie przerażony i nie czułem się gotowy. Jakoś mnie w końcu przekonał i zamiast sobie zrobić jeden zamknięty koncert dla znajomych w Eufemii to od razu przyjebaliśmy z grubej rury trasą na cztery koncerty. Ta „gruba rura” przy czterech koncertach pewnie będzie zabawna dla większości, ale z perspektywy kolesia który niechętnie wychodzi z domu, boi się ludzi i nigdy nie występował publicznie, zwłaszcza jako muzyk, to naprawdę była dosyć głęboka woda.

Dlaczego gracie akurat techno?
Na pytanie czemu gramy techno sam chętnie poznałbym odpowiedź. W założeniu miał to być zespół z pogranicza gitar i nojzu, przynajmniej tak męczyliśmy sobie nawzajem bułę przez kilka lat zanim się spotkaliśmy w sali prób. Wiesz, na zasadzie „jak już kiedyś coś zrobimy to właśnie takie to będzie”. Główną inspiracją był Skullflower i takie były założenia. Na pierwszej czy tam dwóch pierwszych próbach był żywy bas, była studnia z perkusji, dużo przesterów i hałasu, a ja w pozycji embrionalnej wydawałem z siebie na obskurwiałej, oblepionej syfem wykładzinie modulowane krzyki i fragmenty wierszy Zbigniewa Sajnóga. Potem stopniowo odchodziliśmy od hałasu na rzecz elektroniki, akurat wtedy powstało #1, na jednej z kilkugodzinnych prób, przy stosunkowo ograniczonym instrumentarium. Ja miałem tylko dwa stare radia, kilka efektów gitarowych i laptopa i chociaż to było dosłownie kilka miesięcy temu to nie mam pojęcia jak to możliwe, że udało nam się to nagrać. Potem stopniowo pojawiało się coraz więcej bitu i skończyliśmy jako projekt z techno. Sam nie wiem czemu. Zwłaszcza, że znasz nasze solowe projekty – żaden z nich nie ma nic wspólnego z techno i nie wiem jak to się dzieje, że gdy razem wchodzimy do sali prób to jakoś z automatu nam wychodzi to co nam wychodzi.

Podoba ci się dawanie publicznych występów? Czy to raczej udręka? Konieczność? Przyjemność? A może chodzi o masy groupies?
Raczej udręka. Może nie konieczność, bo nikt nas do tego nie zmusza przecież siłą, ale mam cały czas mieszane uczucia i pewnie będę je miał dopóki się zespół nie rozpadnie. Bardzo lubię całą otoczkę wokół koncertów, z Pawłem znamy się naprawdę kupę lat i jesteśmy do siebie chyba całkiem podobni, poza tym dla mnie to jedyna osoba, którą mogę nazwać takim prawdziwym przyjacielem niczym z jakiejś siermiężnej licealnej lektury, z którym mogę pogadać na każdy temat i tak dalej. Wspólne podróżowanie, spotykanie znajomych, to wszystko jest bardzo fajne, ale sam moment kiedy wychodzimy na scenę to zawsze wielka niewiadoma i telepka dłoni. Zwłaszcza, że to co się wydarzy zawsze jest zagadką, mamy ustalone dwie rzeczy – sampel którym otwieramy dany koncert, bo zawsze jest jakiś inny i ustalamy w którym mniej więcej momencie zaczynamy napierdalać, oraz ile plus minus będziemy grać. Oczywiście po dziesiątkach czy już nawet setkach godzin wspólnego grania są jakieś patenty które nawzajem znamy, jakieś stałe, ale całość jest improwizacją zależną od aktualnego poziomu wkurwienia, zmęczenia czy zniechęcenia. Niektóre sety wychodzą raczej klasycznie, a czasem energia i wkurw są takie, że odchodzę od stołu ze sprzętem mokry jak świnia i z trudem łapię oddech. I jak odpalam pierwszy sampel na wejście to nigdy nie wiem jak akurat będzie za pięć minut. I zawsze jest to stres. Często sami się nawzajem zaskakujemy podczas grania.

Na co liczyłeś zgłaszając Mazut do Fryderyków? Czy szitstorm, który udało się wywołać przy okazji nominacji do nagrody uważasz za najważniejsze osiągnięcie waszego duetu?
Tak naprawdę to na nic nie liczyłem, a szitstorm nie był ani planowany ani oczekiwany. Nigdy nie interesowałem się Fryderykami i prawdopodobnie osób, które miały na ten temat totalnie wyjebane było więcej, ponieważ ludzie ze ZPAV zaczęli w pewnym momencie masowo spamować małe labele, takie jak nasz i zachęcać do zgłaszania tytułów do konkursu. W jakiejś tam rozmowie w większym gronie ten temat wypłynął i czysto dla tzw. beki zespół Nagrobki chciał się tam zgłosić, a ja doszedłem do wniosku że może nawet i ma to jakiś mikroskopijny sens, bo to chyba najbardziej komercyjna pozycja w katalogu. No i dogadaliśmy się, że jeżeli zostaną nominowani to zabiorą mnie ze sobą na tą super galę wręczenia nagród na darmowe żarcie, a co ważniejsze – jeżeli jakimś cudem wygrają to będę mógł razem z Maćkiem Salamonem wejść na scenę i razem złożymy hołd Agnieszce Chylińskiej mówiąc do kamer „nauczyciele fuck off!”. Tak naprawdę tylko ta wizja stała mi przed oczami w temacie Fryderyków. W międzyczasie jak ktoś się dowiedział, że zgłosiłem Nagrobki to zapytał czy jego płytę też mogę przy okazji zgłosić, kilka sztuk się z tego zrobiło, więc prawem rozpędu zgłosiłem też Mazut, bo czemu nie? Byliśmy ciekawi z Nagrobkami, czy może zostaną jednak nominowani, nominacje były transmitowane tylko za pośrednictwem strony ZPAV, miały być o 12:00, tych jednak nie było, więc napisałem jakiś zupełnie casualowy, ale nie obelżywy komentarz typu „przepraszam, kiedy zostaną ogłoszone nominacje?” i dostałem bana. Więc z uwagi na tą społeczną niesprawiedliwość i nudę w pracy poprosiłem dwóch czy trzech zaprzyjaźnionych trolli żeby wrzucili komentarz o treści „Michał Biedota pyta czemu dostał bana i kiedy będą nominacje”, potem do tej akcji przyłączyło się jeszcze więcej osób, paru całkiem obcych. Potem w sumie nie wiadomo czemu, ale zaczęły się pojawiać komentarze z pytaniami dlaczego Mazut nie dostał nominacji, w pewnym momencie w ogóle więcej obcych osób zaczęło o to pytać niż znajomych i ogólnie mam wrażenie że odjebało się coś typu fenomen Józefa Tkaczuka. W sumie nie wiem co to ten Mazut i o chuj chodzi, ale jest jakaś awantura na fejsbuku to się przyłączę. Przez chwilę to oczywiście było zabawne, zwłaszcza jak zadzwonił do mnie znajomy promotor i organizator, do którego zaczęła pisać jakaś zaprzyjaźniona kapela, która została nominowana i się bali, że ich też zrobią w wała tak samo jak zrobili Mazut i że im odbiorą nominację ;-). Ale jak to zwykle bywa, ubaw szybko minął, sprawa się ciągnęła bardzo długo potem, a my z Pawłem uświadomiliśmy sobie, że po pierwsze cała zasługa spadnie na nas, mimo że w ogóle nie byliśmy prowodyrami, a po drugie i ważniejsze – po tym wydarzeniu, jeszcze przed pierwszymi koncertami, w trakcie nagrywania drugiej płyty – przypięto do nas łatkę śmieszków i byliśmy przez chwilę raczej obsrani. Nie mamy w Mazucie żadnego ciśnienia na nic ani górnolotnych ambicji, ale jednak traktujemy to co robimy poważnie i byłoby miło gdyby ktoś umiał na koncercie spojrzeć na nas poważnie, a nie przez pryzmat „tych ziomków od Fryderyków”. Mimo wszystko do wesela się zagoiło i nie było się czego bać, mam wrażenie, że koncertami i „Eichwaldem” się jakoś wybroniliśmy i sobie tą łatkę odkleiliśmy, chociaż oczywiście zawsze się znajdzie śmieszek albo dwóch. Mój jedyny ból dupy jest związany z tym, że naprawdę nie miałem z tym nic wspólnego i ewolucja nastąpiła jakoś samoistnie, a sam widziałeś że gówno uderzyło w wentylator z taką siłą, że gdybym to sprowokował to mógłbym se to wpisać w CV i zacząć pracować jako naczelny stulejarz jakiegoś profilu social media ;).

W którymś z wywiadów mówiłeś, że jednym z powodów dla których zamknąłeś Oficynę Biedota był zbyt duży rozstrzał gatunkowy wydawanych przez ciebie rzeczy. Mam wrażenie, że coraz luźniej podchodzisz do czystości gatunkowej wydawanej przez ciebie muzyki. Wydałeś pod szyldem BDTA znakomite materiały Norymbergi, Bonito czy Test Prints.
Owszem, zdarzają się „wpadki” o których wspomniałeś, ale mam wrażenie, że cały czas jednak udaje się większość katalogu labelu utrzymać w jakichś tam estetycznych ryzach, zachować pewien rygor na którym mi zależy. Ale pomimo tego rygoru wciąż jestem tym samym zipkiem który założył kiedyś Oficynę Biedota i wydał tam te wszystkie rzeczy. Cały czas prywatnie mam duży rozstrzał w rzeczach których słucham i które mnie interesują, i chociaż zdarza mi się powstrzymywać przed wydaniem czegoś co mi się podoba, ale mocno odstaje od katalogu BDTA to nie zawsze się udaje. Akurat w przypadku TestPrints o którym wspomniałeś udało się to na tyle, że te dwie kasety nie wyszły nakładem BDTA, założyliśmy z tej okazji osobny sublabel o nazwie Soup Bob, tylko i wyłącznie pod kątem wydania tych albumów. Norymberga jest jedną z najlepszych rzeczy jakie słyszałem w ostatnich latach i chociaż zupełnie odstaje od reszty i była chyba takim pierwszym poważnym zwrotem i chwilową ucieczką od tych szeroko pojętych eksperymentów no to wiedziałem że skoro mam okazję to muszę coś z tym zrobić. Zaś temat Bonito mnie dręczył po nocach, tak naprawdę to była trzecia pozycja jaką kiedykolwiek dogadałem wydawniczo. Kiedyś nawet wydrukowaliśmy ulotki z informacjami o premierach Wież Fabryk i 19 Wiosen i zapowiedzią płyty Bonito na październik 2010 W międzyczasie coś się rozeszło po kościach i w sumie żaden z nas nie wie do tej pory, skąd się wzięło tych pięć lat czekania. Paweł Malinowski, wokalista Bonito i Norymbergi, jest moim bliskim przyjacielem i utrzymujemy w miarę regularny kontakt, któregoś dnia przy papierosie jeden zapytał drugiego „ej, czemu ta płyta w sumie nie wyszła?”. Nie znaleźliśmy odpowiedzi, więc ją wypuściliśmy, a ja mam w końcu czyste sumienie.

Ciężkim szokiem było dla mnie ukazanie się kasety Stephena Paula Taylora, któremu nawet zorganizowałeś trasę koncertową. Wytłumacz się, czym sobie SPT u ciebie zasłużył na taką atencję?
Może trudno w to uwierzyć, ale patrzę na to co robi Stephen jako bardziej coś związanego ze sztuką niż z popem. Chociaż osobiście się poznaliśmy pierwszego dnia trasy, jak przyjechał do Warszawy z plecakiem i klawiszami pod pachą, to wcześniej wymieniliśmy masę maili i dużo dyskutowaliśmy o przeróżnych rzeczach. I to co robi SPT to nie jest zwykłe popierdalanie na parapecie, ale bardzo przemyślany koncept, owszem, kampowy i kiczowaty, ale przy tym szczery i wycyzelowany. I moim zdaniem dla takich postaci jak najbardziej jest miejsce w BDTA. Przykładem z tej samej półki, chociaż chyba cieplej przyjętym i przez to mniej kontrowersyjnym są Nagrobki. „Stan Prac” od strony muzycznej absolutnie nie pasuje do tej koncepcji katalogu labelu, ale jeżeli spojrzysz na szerszy kontekst, na wszystkie inne rzeczy którymi Adam i Maciek się zajmują poza graniem w kapeli to zaczynasz zauważać sens ich obecności akurat u nas. Takie mam wrażenie.

Czemu nie wydajesz Gazawatu w BDTA jak Mazutu, a w osobnym labelu?
Tak naprawdę idea osobnego labelu o nazwie Mozdok wykiełkowała stosunkowo niedawno i możliwe, że i Mazut się tam kiedyś pojawi, ale jak puściliśmy do druku „Eichwald” to ten pomysł z Mozdokiem dopiero kiełkował. Tak jak wcześniej pisałem, otworzyłem sobie jakąś szufladkę i zacząłem po pierwsze robić więcej, a po drugie są momenty że siedzenie przy syntezatorze i taśmach sprawia mi znacznie więcej przyjemności niż przegrywanie kaset i CDrów. Mozdok to jest higiena pracy po prostu. Nie chciałbym, żeby te moje hobbystyczne nagrywki zaczęły jakoś dominować nad katalogiem BDTA, dla wspomnianej higieny chciałbym to rozdzielić. Na pewno za jakiś czas ukaże się nowy Gazawat, który jest w jakichś 80% skończony, zacząłem coś tam kleić pod szyldem Jonasz Karpiński z użyciem rozmaitych taśm z pogranicza parapsychologii i szeroko pojętego „new age”, powolutku pracujemy nad wspólnym materiałem z Robertem Skrzyńskim i nie wiadomo co z tego będzie, ale może jednak coś będzie. Więc może być tak, że po wakacjach w jakichś tam odstępach czasu ukażą się moje trzy materiały, nie chcę „zaśmiecać” tym BDTA.

Czerwiec się kończy, a na horyzoncie nadal nie widać materiału Death in June, który miałeś wydać. Jest jeszcze na co czekać?
Tak naprawdę informacja a albumie Death In June w BDTA poszła tylko prywatnymi kanałami do paru znajomych, nigdy nie było żadnej oficjalnej zapowiedzi, więc nie dość że się sprułeś jak piętnastolatek na komendzie to jeszcze w ostatnim pytaniu wychodzi cały ten nepotyzm i prawdopodobnie chciałeś zrobić ten wywiad tylko dlatego, że jesteśmy kolegami! A co do meritum – prace trwają. Dzięki uprzejmości mojego przyjaciela Witka stałem się posiadaczem CDra z materiałem z pierwszego koncertu DI6 w Polsce, w warszawskim CSW. Postanowiłem zagadać do Douglasa w temacie ewentualnego wydania tych nagrań, bo długich negocjacjach w końcu się udało i faktycznie płyta miała ukazać się pierwotnie w czerwcu, ale w międzyczasie zmieniałem pracę (nawet nie tyle „zmieniałem”, co przez blisko trzy miesiące byłem bezrobotny i żyjący z oszczędności), miałem sporo prywatnych zawirowań i koniec końców ani finansowo ani psychicznie nie byłem w stanie tego skończyć przed deadlinem. Od strony ekonomicznej jest to jeden z ujmijmy to największych projektów w historii labelu i na dzień dzisiejszy jeszcze mnie nie stać na ukończenie go, ale mam nadzieję że stanie się to jeszcze w tym roku. Są chęci ze strony zarówno mojej jak i Douglasa, materiał został już profesjonalnie zmasterowany, jest już oprawa graficzna, w sumie jedyne co stoi nam na drodze to pieniądze.

Jakich płyt słuchasz słuchasz ciągle ostatnimi czasy? 

Death In Rome – Hitparade
Nic na to nie poradzę, lubię neofolk, siadam czasem w fotelu i wyobrażam sobie czeskie czołgi, które przemierzają granicę i dokonują aneksji i każdy Polak musi przymusowo jeść smazeny syr i brambory. Pewnie za dwa tygodnie mi się ten album znudzi, nie jest to absolutnie nic odkrywczego ani poszerzającego horyzonty, ale na dzień dzisiejszy bardzo niezobowiązująco sprawia mi po prostu przyjemność.



MAAAA - Abhorrence And Dismay
Bo jest to po prostu jedna z najlepszych rzeczy jakie słyszałem od dłuższego czasu. Rewelacyjny, bardzo przemyślany i świetnie skonstruowany album. O ile znałem wcześniej jakieś mniej lub bardziej wyrywkowe fragmenty twórczości Sergeia, to tym albumem mnie po prostu rozłożył na łopatki i zostałem absolutnym fanbojem, mam już nawet dwie koszulki ;-)



German Army – Diego Garcia
Jestem prawie pewien, że Janek jest w stanie odwdzięczyć się tym samym stwierdzeniem a propos BDTA, więc mogę to powiedzieć szczerze, chociaż z ciężkim sercem – nie jestem wielkim fanem Wounded Knife. Uważam, że mają najładniejszą i najbardziej spójną wizualnie linię jeżeli chodzi nie tylko o polskie labele, ale jeżeli o labele w ogóle, często kupuję coś w ciemno tylko po to, żeby to mieć, bo jest po prostu kurwa śliczne, ale duża część ich katalogu jest dla mnie zbyt skomplikowana, jest to ten rodzaj eksperymentu i improwizacji który często po prostu do mnie nie dociera, nie klepie. Ale ta kaseta jest zajebista i tyle w temacie. Bardzo przystępna jak na ten label, piękna jak zawsze i świetnie zagrana. German Army zawsze zajmowali ciepłe miejsce w moim serduszku, ale przez ten album zrobiło mi się nawet cieplej.



CZYTAJ TAKŻE RECENZJE:

MAZUT, "#1"
MAZUT, CENTRALIA, GAZAWAT - potrójna recenzja
M. H. TURNUSOWCY, "Bułgarskie wakacje"
MAAAA - "Abhorrence And Dismay"
NAGROBKI - "Stan Prac"
BARTEK KUJAWSKI - "A kto słaby niech jada jarzyny"


poniedziałek, 27 czerwca 2016

WIDT - WIDT


WIDT, "WIDT" źródło: www.alchembria.pl


Debiutanckim album, choć nie pierwsze wydawnictwo w ogóle, sióstr Antoniny Nowackiej oraz Bogumiły Piotrowskiej tworzących jako WIDT składa się z dwóch płyt. Jedna z nich to nagranie muzyczne, czyli de facto jest to samodzielne dzieło Nowackiej, która w duecie odpowiada za audio. Na drugiej płycie DVD znajduje się ta sama muzyka wraz z wizualizacjami Piotrowskiej. 

Z przyczyn praktycznych wydanie tak osobliwego albumu jest jak najbardziej zasadne. Z punktu widzenia odbioru zaś w pewien sposób nobilituje dźwięk, który pojawia się na obu krążkach, wszak nie mamy do tego wydawnictwa dołączonej osobnej płyty z wizualizacjami bez dźwięku. Muzyka zatem może towarzyszyć innym obrazom jako  ich tło lub jako uzasadnienie. W przypadku DVD z muzyką i obrazem musielibyśmy wyłączyć dźwięk, czyli naruszyć substancję nagrania, jeśli byśmy chcieli włączyć do obrazu inną ścieżkę dźwiękową. 

Obrazy i dźwięki WIDT są na tyle abstrakcyjne i eksperymentalne, że każdy bardziej sprawny estetycznie umysł wynajdzie między nimi swoją komplementarność. Ja zrazu miałem do czynienia z muzyką, ponieważ nie wiedziałem gdzie schowałem swój stary odtwarzacz DVD. I muzyka wywołała we mnie dewocyjną ekstazę. Antonina Nowacka to zjawisko, jedna z najbardziej charakterystycznych wokalistek polskiej sceny niezależnej, która wychodząc od klasycznie wyszkolonego potrafi wywołać między uszami słuchacza rewolucję rewelacji. Przekształcenia wokalne, duże ilości echa, oszczędnie dozowane syntezatory wokalne to jedno, z drugiej zaś strony czai się potęga gładkich basowych dronów, vintage'owych syntezatorów - tych samych vintage'owych, które na przełomie lat 80/90 zapowiadały przyszłość czyli teraźniejszość budują atmosferę to zdehumanizowanej grozy, to grozy jeszcze gorszej, bo pełnej człowieczej obecności. Antonina zrównuje, a może i degraduje, wokal do instrumentu, nie traktuje go z nabożną czcią, stosując polifonie odwraca się od renesansowej teorii afektów, wprowadzając zamęt i niepokój. W tej muzyce nie ma opozycji opozycji na organiczne i zsyntetyzowane, na niskie i wysokie, a monochromatyczne podziały zaszczute są przez szarzejącą i czerniącą się antynomiczną pulpę, sięgającą po atawizm stanów przedspołecznych, przed tym jak Prometeusz przyniósł tu odrobinę światła.

Wizualizacje Bogumiły, z tego co mi wiadomo, tworzone w czasie rzeczywistym, co jest dla mnie absolutnym kosmosem i są mocno powinowate z taśmą magnetowidową i wizjami narkotycznych stanów wywoływanych przez bożków generowanych na ekranach starych kolorowych kineskopów i uwalnianych za pomocą jazgrzy Williamsa. Jako, że jestem abnegatem w dziedzinie sztuk wizualnych tak i z dużą dozą dziecięcej naiwności podchodzę do obrazu z tego wydawnictwa. Obrazy generowane przez Piotrowską mają coś w sobie z zaklętych i nawiedzonych taśm, mają w sobie sporo New Age'wego sznytu, kanciastego konkretu Malewicza czy powinowactwa z Markiem Rothko. Jednak co odkryłem dosyć późno, nie sposób ich oglądać na niewielkim ekranie laptopa, a nawet na nieco większym ekranie telewizora. Wizualizacje te, nie mające nic wspólnego z klipami, najlepiej oglądałoby się na wielkim ekranie, w zupełnej ciemności, z nieodłączną muzyką Nowackiej.

Sama muzyka broni się w zupełności, i choć oszczędna w środkach to zaskakująca w umiejętności manipulowania pasmami dźwięków. Obraz zaś niezupełnie daje się dobrze odbierać w domowych warunkach, bo jest on zbyt monumentalny na niewielką przekątną domowych sprzętów RTV.

Widt
"Widt"
Zoharum
ZOHAR 124-2
20 maja 2016 



CZYTAJ TAKŻE RECENZJĘ:
 RAFAŁ KOŁACKI, "Hijra. Noise from the Jungle"

poniedziałek, 20 czerwca 2016

POTRÓJNA PENETRACJA - Mazut, Centralia, Gazawat

O tym piszę - o Mazucie, Centralii, Gazawacie. Jest tu także Emma Zunz, o której tym razem nie piszę, ale rekomenduję, bo dobre. Źródło: własne.

Zarówno w słuchaniu i pisaniu o muzyce, jak i w życiu w ogóle, chciałbym kierować się teorią sprawiedliwości Johna Rawlsa. W słuchaniu idealną sytuacją jest dla mnie gdy anonimowo otrzymuję lub kupuję white label, wydawnictwo zaledwie z nazwą, tytułami utworów, bez informacji promocyjnych, bez zgrabnych blurbów, bez listy płac. Oczywiście przedstawiona sytuacja to typ idealny, którego nie doświadczam zbyt często - niemniej wydaje mi się, że każde nieuzasadnione słowo, które towarzyszy muzyce mocno zawęża perspektywę odczuwania dźwięków. Niejednokrotnie zaś samo przeczytanie biogramu artysty zamieszczonego w materiałach promocyjnych i powielanego u recenzentów jest momentem, w którym zablokowana jest możliwość dalszego zapoznania się z dziełem.

Gdy mówimy o relacji słowa i muzyki rzadko zastanawiamy się nad takimi rzeczami jak werbalna otoczka, niekoniecznie artystyczna, dzieła. Raczej kierujemy myśli w stronę form piosenkowo-śpiewanych. Choć formy piosenkowo-śpiewane nie są moją domeną co do znawstwa, to jednak znam swoje preferencje co do ich słuchania. Dla higieny myśli prawie nie sięgam po  piosenkę poetycką - bo poezja, nawet czasem i dobra, jest usprawiedliwieniem dla miernej muzyki. Nie sięgam po muzykę aktorską, gdzie teatralizacja wokalu może być ważniejsza od tekstu i muzyki. Niemal nie mam kontaktu z muzyką kabaretową i poza klasykami w postaci Anawy, Starszych Panów czy Ewy Demarczyk, kontaktu mieć nie chcę.
Zostawmy jednak piosenki na boku, bo nie mniej ciekawe są inne, mniej oczywiste wykorzystanie słowa w muzyce. Nie tak dawno rozpływałem się tym jak słowo zostało potraktowane u Kordiana Trudnego, który w "Dobrym pedofilu" tworzy słowno-dźwiękowe kolaże wykorzystując wielość możliwości leżących w plądrofonii, samplingu, budując metanarracje z wyłączonych ze swoich pierwotnych kontekstów słów.  Utwory Kordiana są wieloznaczne, a poszczególne słowa zestawione ze sobą są tropami w wyszukiwania wielości sensów. W inną stronę kierują się zaś projekty, o których chciałem dziś napisać - Mazut, Centralia, Gazawat. Wykonawcy ci nie korzystają z poszukiwań tak bezczelnie i swobodnie jak Kordian Trudny. Zresztą funkcje słowa w poszukiwaniach projektów Pawła Starca i Michała Turowskiego są trochę inne.

"Eichwald" Mazutu, czyli duetu Starzec-Turowski jest prawie taki sam jak debiut - może oprócz tego, że znacząco lepiej brzmi, lepiej buja i lepiej smaży ucho w skwiercząco szumiącym nojzie i dosadnym electroclashu. Tam gdzie "jedynka" niedomagała, czyli w niektórych momentach gdy zrywany był taneczny trans, dwójka wręcz olśnienia. Jest to techno, momentami kojarzące się z Mono Junkiem ("Wahhabi Mision"). Choć jest tu mocno intensywnie i mroczno to jednak jest tu także masa niekoniecznie kojarzącego się z techno groove'u, w którym poszczególne uderzenia i basy skupiają się mocno i kumulują wokół regularnej stopy. Dosztukowane zostały także wszystkie nojzowe elementy, które nie podrażniają lekko, lecz, które wbijają się ostrymi szrapnelami w żywą kość ("Cargo 200").

Jednak o tej mrocznej i agresywnej stronie nie świadczy tylko bezlitosna monotonia uderzeń, ale także słowno-muzyczne skity znajdujące się na początku z każdego utworów oraz same tytuły utworów. Zazwyczaj jest tak, że wtręty z nagrań muzyczno-słownych starają się maskować miałkość samych nagrań. Erudycji artysty, wyrażającej się w cytatach, zapożyczeniach czy trawestacjach ciężko jest czasem szukać we właściwym kawałku twórczości. U Mazutu, podobnie jak u Centralii i Gazawacie, liczne cytaty, z jednej strony mogą nadawać techno-walcowi jakiś sens, wprowadzić element refleksji do momentu zabawy, a może nawet wyrażać określony światopogląd. Być może w obszernym cytowaniu nie ma radykalizmu znanego z tegorocznego "Braku" Wojciecha Kucharczyka, ale doprawdy zdziwiłem się konkretnie zasłyszawszy obszerny fragment wykładu Przemysława Witkowskiego o aborcji, który otwiera nagraną na żywo "Warszawę". Sampel ten z każdą kolejną minutą (sic!) irytował coraz bardziej, aż do gładkiego wprowadzenia w bit. Zresztą prowadzenie obszernych utworów przez Mazut ma sporo z muzyki improwizacyjnej, która rozpoczyna się zazwyczaj od delikatnego badania dźwiękowego terenu, aż do kulminacji szału, niekoniecznie zrytmizowanych szumów, atmosfery tak gęstej, że nie ma tu miejsca dla żadnych długich dźwięków, ani rozpędzonego pogłosu. Z innej zaś strony sample w Mazucie pojawiają się czasem tylko po to, by zostały zagłuszone, a być może wykpione przez hałas. Tak odebrałem nagrany na żywo "Erwachet!" znajdujący się w limitowanym wydaniu płyty "Eichwald", gdzie nagrania z pisma "Strażnica" traktujące o leczeniu chorób za pomocą modlitwy zglanowane zostały przeraźliwym piskiem sprzężenia.

W Pawle i Michale muszą tkwić naprawdę trudne emocje, skoro ich wspólnymi zainteresowaniami jest usilna próba tworzenia dźwiękowych wyobrażeń historii zbrodni, zdrady i kłamstwa, które opowiadają się poprzez niepokojące sample. A być może doszukuję się w ich twórczości/twórczościach zbyt wiele, może to tylko fascynacja, ta sama, która zachęca wesołych i pogodnych chłopaków do słuchania turpistycznego nojzu i brudnego metalu. Słuchając Mazutu i jego sampli nie mam jednak wrażenia, jakby sample miały usprawiedliwiać kiepską muzykę. Tym bardziej, że na "Eichwaldzie" słychać dosyć neutralne skity, jak te zgrane z taśm z niemieckimi szlagierami (choć być może jest tu nawiązanie do starego stereotypu, że powinno się zakazać Niemcom wspólnego śpiewu), z nagraniem błogosławieństwa udzielanego w czasie mszy w "Mit Gottes Hilfe" (tu przypomniał mi się numer Krzycz "Free your mind... destroy your soul", który korzystał w podobnego openera).



Mazut to wynik odpowiedniej relacji, a solowe projekty Pawła i Michała to z pewnością nie można rozpatrywać jako dwóch połówek Mazutu. Granie w duecie wyzwala w bohaterach dzisiejszego tekstu masę agresji i dosłowności, podczas gdy Gazawat i Centralia są znacznie bardziej introwertyczne. Pierwszy materiał Pawła, "Discipline" opierając się na bardzo prostych środkach technicznych oraz, a jakże, sugestywnych samplach, tworzył suchy, odtłuszczony obraz szarej rzeczywistości. Najnowsza taśma Centralii pt. "Prijedor" zabiera nas w podróż, której odbyć nie bardzo chcemy. Łącząc swoje fascynacje, podróże, doświadczenia i lektury dotyczące historii Bałkan z lat '90 Centralia prezentuje koncept album, którego poszczególne utwory wyznaczają miejsca na mapie Bośni naznaczone wojną, ludobójstwem, obozami zagłady. Sample budują dramaturgię utworów opartych na suchotniczym rytmie i szumach, a słuchanie samej muzyki musi być przerywane przez ukradkowe sprawdzanie znaczeń tytułów utworów na Wikipedii. Brak tu regularnej stopy, w zasadzie kategoria braku jest tu bardzo istotna, bo między bitem, a odległym szumem jest masa martwej i statycznej przestrzeni, tak samo nieludzkiej, co niedostępnej.



Michał Turowski, ze swoim projektem Gazawat, tematycznie także eksploruje temat wojny i z Pawłem Starcem wspólnie oraz osobno zagłębiają się w duchologii niemającej zbyt wiele wspólnego z przaśnymi widokówkami z Ciechocinka i Bełchatowa. Gazawat, to nie tylko dżihad po czeczeńsku, ale także tytuł tygodnika wydawanego w czasie II wojny światowej pod kontrolą Niemców, którego hasło to "Allah nad nami, Hitler z nami". Już sama ta informacja wzbudza dreszcz, a co dopiero muzyka Michała, która wykorzystuje samplowane powidoki wojen czeczeńskich. Twórczość ta zanurzona jest w modulowanym szumie, niemal pozbawiona beatu, powolna, konsekwentna. Wchodzenie w nagrania Gazawatu to proces trudny, każda kolejna sekunda z Gazawatem to jakby chwila spędzona w prasie hydraulicznej, która powoli i skrupulatnie zgniata wszystko co pod nią. Gazawat, podobnie zresztą jak Centralia jest śmiertelnie poważny, wyraża ponowne odkrywanie okrutnej prawdy i obrazów, które widziało się kiedyś bezrefleksyjnie w wieku paru lat w kineskopie, w domu swoich rodziców.



Wykorzystanie sampli przez Mazut, Centralię i Gazawat ma w sobie coś z grzebania w śmietniku rzeczy wypieranych i zapominanych. Jednak cytowane fragmenty pojawiające się często w utworach tych projektów nie ma sobie nic z próby nobilitacji własnego dzieła muzycznego i grzania się w blasku innych. Wykorzystanie fragmentów audiobooków, nagrań wykładów, rozmów, wywiadów nie ma także na celu ukazania erudycji twórców, którzy potrafią odnajdywać się w tekstach kultury - tym bardziej, że sample dotyczą w najlepszym wypadku żałosnych elementów cywilizacji, o których nikt rozsądny nie chciałby pamiętać. Więc jeśli mamy tu odnajdywanie się w tekstach kultury to jest to kultura w rozumieniu antropologicznym, w którym powszechnikiem stają się brutalne relacje władzy, a jej finalnym i najbardziej trwałym produktem są toksyczne odpady niepoddające się recyklingowi.


CZYTAJ TAKŻE RECENZJE:
CENTRALIA, "Discipline"
MAZUT, "I"
KORDIAN TRUDNY, "Dobry pedofil"
MUTANT GOAT, "Yonder"