sobota, 7 maja 2016

Mutant Goat - Yonder

Mutant Goat, "Yonder", źródło: materiały prasowe.



Będąc w liceum odbyłem lekturę "Kiedy byłem dziełem sztuki" Erica Emmanuela Schmitta. Choć wiem, że ta publiczna deklaracja chwały i szacunku mi nie przyniesie, to była tam scena, którą zaraz spróbuję zrekonstruować ze swojej pamięci. Główny bohater książki, Adam, jako niedoszły samobójca, postanowił, że odda swoje ciało ekscentrycznemu milionerowi, który będzie mógł z niego zrobić dzieło sztuki. Pamiętam z tej książki między innymi to, że artysta-milioner wydłużył naszemu koleżce przyrodzenie, a następnie oddał w celach wiadomych pewnej Chętnej Damie. Przedtem jednak Pan Milioner nakazał Adamowi, żeby się do niej nie odzywał, bo Chętna Dama nie lubi, jak się do niej mówi. Mimo, że sklecony z bioniczno-mechanicznych części Adam bardzo się Pani podobał, to nawet mimo wydłużonego przyrodzenia, okazał się dla Pani zupełnie nieatrakcyjny, po tym jak postanowił się do niej, pomimo napomnień swego twórcy, odezwać.


Wspominam o tym dlatego, bo przyjemność jaką czerpałem z lektury autorstwa człowieka, który jest lepszy od Paulo Coehlo tylko w tym, że potrafi pisać powieści z większą ilością wątków niż jeden,  jest porównywalna z przyjemnością czytania opisu wydawcy, który znajduje się na bandcampie Mutant Goata. Próba dopowiedzenia historii do improwizowanego materiału nagranego przez wokalistkę Olę Kozioł oraz grającego na wydobywającym niepokojące burdony unikalnym monochordzie, zwanym Big Stick, Andrewa Dixona  ma w sobie urok równy otwieraniu japy przez Adama w powyżej przytoczonej sytuacji podbramkowej.

Cała ta jakże banalna opowieść zawarta w opisie nagrania o post lub pre-apokalipsie, która doprowadziła ludzkość na początek cywilizacyjnego rozwoju albo też zniszczyła zupełnie ludzkość  nosi znamiona paternalizmu, którego każdy trochę bardziej świadomy słuchacz stara się wystrzegać. Czytając ten opis czułem jakby ktoś robił ze mnie debila, który mógłby przypadkiem nie zrozumieć "Yondera" w jedyny, poprawny sposób. Słuchanie muzyki to przecież także ćwiczenie z przeżywania, gimnastyka twórczego przetwarzania, a nawet implementacji dzieła do życia codziennego i to jest wartością w odbiorze dzieła, którą zabija aprioryczna recenzja, z którą chcąc nie chcąc się zmierzam.  I właśnie to przegadanie sprawiło, że długo nie udało mi się zbliżyć do Mutant Goat i wejść z  "Yonderem" w jakąś bliższą relację.

Wszak Mutant Goat to nie jest muzyka koncepcyjna, lecz improwizowana, którą można ująć tylko poprzez relację do unikalnego, jednorazowym aktu, który stałość zdobył w ramach sesji nagraniowej. Aby cieszyć się tą płytą nie trzeba jakichś zwerbalizowanych niepotrzebności. Lecz czy "Yonderem" można się cieszyć w pełni? Muzyka tu jest nierówna, co nie oznacza, że doły tych nierówności to mielizny i depresje. Wydobycie mediany wrażeń z tej płyty jest niebywale trudne, bo ilość i jakość wrażeń, wytwarzana przecież bardzo prostymi środkami jest nieprawdopodobna. Ola Kozioł wychodząc od tradycji śpiewu białego, rozwija swoją ekspresję w "śpiewokrzyku", który łączy w sobie dewocyjne uniesienia bliskie glasolalii oraz dosłownie zwierzęce wycia, zawodzenia i krzyki - gdyby ludzki głos był naturalnie zamplifikowany, tak właśnie brzmiałyby jego sprzężenia. Andrew Dixon na swoim jednostrunowcu gra długie i niskie dźwięki, wydobywając także z niego alikwoty dające wrażenie jakoby nie tylko strun, ale i instrumentów było więcej i jest w przeciwieństwie do Oli statyczny i operuje jedynie drobnymi zmianami w fakturze dronów. Jego Big Stick brzmi przy tym jak połączenie tambury z didgeridoo.

Jeśli muzyka Hildegardy z Bingen, była statyczna instrumentalnie, jednocześnie przecząc statyce chorału gregoriańskiego i w ten sposób próbując oddać niebiańskie uniesienia, tak Mutant Goat to muzyka czyśćcowa. Oddech i melodia często zmienia się w okrzyk potępionej, okrzyk zaś ten jest zupełnie zwierzęcy. Jest w tej zwierzęcej ekspresji moment przerażenia i grozy, jest on wręcz antymuzyczny, wszak muzyka jest jedną z najbardziej abstrakcyjnych sztuk i prawie nigdy nie polegała na naśladownictwie dźwięków przyrody. Skamlenie, jęczenie, rzężenie, wycie to tylko parę z dostępnych Oli sposobów wybijania się poza ponad ambientowo - dronową statykę. Mimo, że te popisy są intrygujące to są one oszczędnie dozowane - co jest wielkim walorem płyty, bo oto w oczekiwaniu na niespodziewany krzyk trzeba niejednokrotnie przebyć kilkuminutową muzyczną krainę łagodności.

Przy okazji recenzji "Mirzy Taraka" Olgierda Dokalskiego, w odniesieniu do udziału Antoniny Nowackiej (swoją drogą jest to przykład płyty, której opis jest warunkiem koniecznym do zrozumienia całości), narzekałem na brak wokalistyki w polskiej muzyce. Mutant Goat głosem Oli Kozioł potwierdza moje wcześniej wyrażone przekonanie.



Mutant Goat
"Yonder"
Nasza Nagrania
NaNa CD 008
16 lutego 2016 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz