Strony

poniedziałek, 28 listopada 2016

"To nie wypada" / Bartek Kujawski - Daily Bread

Bartek Kujawski, Daily Bread, źródło: materiały promocyjne

I. Jeśli układanie katalogu labelu jest pewnego rodzaju sztuką to rok 2016 dla Mik.Musik.!. zamyka się klamrą kompozycyjną którą wyznaczają dwa wydawnictwa Bartka Kujawskiego. A kto jest słaby, niech jada jarzyny z początku roku wedle Bartka Nowickiego z bloga 1uchem/1okiem była murowanym kandydatem na płytę roku. Ta nieco pochopna opinia wydawana na początku roku nie tylko nie przewidziała, że do końca grudnia ukażą się inne płyty, ale przede wszystkim nie wzięła pod uwagę, że Kujawski może zaskoczyć słuchaczy jeszcze raz. Żeby była jasność - jestem wielkim fanem A kto słaby... i wydaje mi się, że zrozumieniu Daily Bread sprzyja poznanie poprzedniego dokonania łodzianina. Zabiegi wywoływania audialnego dyskomfortu i nieustającej konfuzji zostały na Daily Bread względem poprzedniczki znacząco udoskonalone. Kujawski, parafrazując niego samego za metodę obiera aby mieć w dupie wulgarne minimale (choć jednocześnie z lubością eksplorując dronowe konstrukcje) i przystępuje do nie byle jakiej akcji.

II. Duży zakres tolerancji dla kreacji artystycznej zawsze wydawał mi się moim osobistym przymiotem, a rozszerzanie tego zakresu uznawałem za powinność osoby myślącej. Euforycznie niepoprawny Daily Bread przy plądrofoniczno-mikstape'owym zacięciu i kuglarskiej pysze to atencyjny i wymagający zlepek niedorzeczności, patchworkowa fantazja na tematy zarówno wstydliwe, komiczne oraz poważne. Masa tropów na Daily Bread staje się pulpą, która do tej pory mocniej kojarzyła się z autystycznymi kreacjami youtubowych celebrytów i anonów, którzy, jeśli ktoś zauważył, posługują się dźwiękowo-muzyczną paletą nastawioną na nieustanne napierdalanie dynamicznymi zmianami dla samej zmiany - kurwa, współczesny polski rząd jak żywo. Już pomijam typowe dla kompilacji Vine'ów earrape'y, airhorny, wszechobecny efekt distortion, które, jak ktoś zauważył, sprawiają, że nieświadomie nojz staje się częścią internetowej kultury. Daily Bread wydaje się świadomie czerpać z tej przekory i stawania okoniem do oczekiwań nawet wobec fanów Wypas muzyczna Grupa. W postironicznej erze śmieszków wyrażonych prędzej zgrabnym emoji niż skurczem mięśni twarzy Kujawski zestawia ze sobą przeżywające renesans gatunki, które zawsze istniały poza nawiasem dobrego smaku, jak wszystkie odmiany muzyki dance, przez hard bass (hard bass i hard tech w erze memicznej to temat osobny tekst) skończywszy na podniosłych organowo-dzwonowych motywach, field recordingach, melodiach midi i kwaśnych syntezatorach z samego centrum klubowych estetyk lat '90.

III. Obśmiać by tu można wszystko, bo archetypiczna muzyczna powaga, jak w nawiedzonych chórach przesyconych dodatkowo efektem chorus w Perpetual Failure jest podatna na atak, choć z drugiej strony powaga ta jest wyraźnie przerysowana, a strach i trwoga jest porównywalna ze Scoobie Doo. Znane z A kto słaby... dropy zwiastujące nieuchronną wixę wyrwane z tanecznego kontekstu  i wrzucone w progresywne formy po raz kolejny przedstawiają sugestywną siłę wywołującą ciarki i bynajmniej nie chodzi tu o cringe fest. Zresztą nie chcę tu za nikogo wydobywać z tej płyty momentów olśnień i zdziwień. Utwory Kujawskiego są nich pełne, samodzielna eksploracja nieskrępowanej kreatywności sprawia zaś wielką frajdę. Przypomnę tylko o polifonii rozkoszy, którą przenika mnie za każdym razem gdy słyszę przetworzone vocoderem wokale w Losing Confidence. Charakterny, a zabawowy klimat przypomina nieco Disco 3000 Sun Ra albo pastiszowe podejście do popu przez Franka Zappę, niemniej wszelkie podobieństwa do faktycznych zajść są przypadkowe, a wielość skojarzeń będzie uprawniona. Słuchając tej płyty ciągle dawałem się zaskakiwać i choć zabrzmi to jak okoliczność obciążająca mnie jako recenzenta to powiem, że często przyłapywałem się na myśli, że "to nie wypada". Ale przecież Daily Bread jest, istnieje, mleko się rozlało i ja go doświadczam. Rozlewa się zaś pięknie, swoiście, osobno, oryginalnie, genialnie.

Nie wiem, czy płyta ta znajdzie się w zestawieniach rocznych. Wiem natomiast, że jest to płyta na lata. Nieznajomość tej płyty zaś dyskwalifikuje każdego, kto nazywa się fanem polskiej muzyki. A ja idę słuchać dalej, bo to nie koniec tej przygody.

Bartek Kujawski
"Daily Bread"
BDTA/Mik.Musik.!.
28 listopada 2016





CZYTAJ TAKŻE RECENZJE:
Bartek Kujawski, A kto słaby niech jada jarzyny
Wojciech Kucharczyk, BRAK
RSS B0YS, M0NKYY BL00D 

 

czwartek, 24 listopada 2016

Bogusz Rupniewski / Zweiheitsmusik


Bogusz Rupniewski, Zweiheitmusik,


Oto przed wami jedna z najciekawszych, o ile nie najciekawsza płyta płyta z muzyką improwizowaną, która ukazała się tego roku. Oto Zweiheitsmusik duetu Bogusz Rupniewski.

Smyczkowe duo tworzą wiolonczelistka Małgorzata Bogusz (Wiedeń) oraz skrzypek Michał Rupniewski (Wrocław). Ci związani z Łodzią muzycy są aktywni w zespołach Dźwięk-Bud, Hybrida Conclusio oraz projektach Muzyka Litzmannstadt Getto oraz FREEvolous Improvisations. Tytuł tego albumu to Zweiheistmusik i jest neologizmem, który da się przetłumaczyć jako muzykę podwójności. Nazwa projektu zaś sugeruje jakobyśmy mieli do czynienia z jedną osobą. 

Na osi dwoistości i jedności odbywa się eksplorowanie możliwości brzmieniowych instrumentów. Od technik standardowych po te zupełnie rozszerzone udaje się instrumentalistom wydobyć wielość kolorów, faktur i kształtów z analogowych instrumentów, które bogactwo możliwości przejawiają niezależnie od potrzeb amplifikowania wszystkiego wśród wielu innych, znanych improwizatorów. Co ważne, poszczególne utwory nie są li tylko kuglarskim popisem, a same improwizacje wyradzają się w kompozycje, których się słucha, także, a może nawet przede wszystkim, emocjonalnie. 

Od chrobotów, stukotów, eferemycznych szarpań, wydobywania hałaśliwych alikwotów, po ambientalny wręcz minimalizm Zweiheitsmusik zachwyca, czemu sprzyja produkcja albumu wydobywająca wszystkie detale, przede wszystkim w momentach gdy dźwięki wyłaniają się znikąd w ciszy. Skrzypce i wiolonczela czasem brzmią tu bardzo elektronicznie jak u Davida Tudora (utwór 1), momentami niemal tak ostro jak u Zeitkratzera (Sen), czasem zaś instrumenty zdają się być dętymi drewnianymi. Dada dziecięcej ręki nieumiejętnej w trzymaniu smyczka miksuje się tu ze strojeniem góralskiej kapeli oraz wytwornością smutnej kameralistyki Miasto Nie Spało (Pasakal ia). Każda pomyłka, każdy dysonans momentalnie staje się konsonansem, doskonale zaś słychać, że dwoistości osób Bogusz Rupniewski istnieje niesamowita jedność porozumienia. 

Ta intymna Kammermusik, przygoda tak wielka, że lepiej o niej myśleć, niż mówić jest w stanie łączyć tak odległe zdawałoby się tradycje jak muzyka klasyczna, muzykę kapeli Byrtków czy muzyczne performensy Judy Dunaway grającej na balonach solo. Poza tym jest muzyka bardzo organiczna, żywa, reagująca na swoje wewnętrzne uwarunkowania, nierozróżnialna i niemożliwa to opisania przez poszukiwanie źródeł dźwięku jakimi są poszczególne instrumenty.




niedziela, 20 listopada 2016

Urok - Nagawor

Urok, Nagawor, źródło: mozdok.bandcamp.com


Myślenie magiczne, systemy parapsychologiczne, teorie spiskowe, wiara czerpiąca bardziej z przekonania o prawdziwości i obiektywności stanów emocjonalnych niż z scentralizowanych systemów religijnych to ersatz racjonalnego myślenia. Racjonalne myślenie zaś jest ersatzem dla tych, którzy mają zbyt wiele cynicznego podejścia do nieusystematyzowanych systemów myślowych, których finalna artykulacja wielce nienaukowym językiem jawi się jakoby była zwierzęcym zawodzeniem. Lecz być może to w głęboko zakorzenionych prawdach niemających empirycznego potwierdzenia w rzeczywistości tkwi prawda o nas samych, o naszych lękach, potrzebach i aspiracjach. Jeśli jednak szukacie tej prawdy w pełnym magicznych tropów Nagaworze, to raczej jej nie odnajdziecie.

Płyta projektu Urok, czyli Roberta Skrzyńskiego (Micromelancolie) oraz Michała Turowskiego (Gazawat, Mazut, CEO w BDTA) na poziomie semantycznym, czy wizualnym odwołuje się do amalgamatu tropów. Rewelacyjna jest czarno-biała okładka, Eros-Tanatos, życie-śmierć, dzień i noc, manichejska kosmologia, tak piękna, tak prosta, tak pociągająca, tak groźna. Po jednej strony panny-śmierci, kuszącej powłoką, by utopić nieszczęśnika, jest krzyż świętego Andrzeja, który w podrygach nadinterpretacyjnego szału odnosi się do idei panslawizmu, Wielkiej Slavii tudzież Lechii, które przeniknięte są myśleniem magicznym, a nawet spiskowym. Po drugiej stronie jest zaś uśmiechnięte słoneczko, jakby chodziło tu o jebaną dyskotekę Pana Jacka. Tytuły utworów to nazwy uroków i klątw, których być może bały się nasze babki, a które wywoływały uśmiech pobłażania u naszych matek. Sample z ezoterycznymi tekstami mogły być brane poważnie pod uwagę przez nasze matki w momentach duchologicznej niepewności (sporą część Duchologii polskiej zajmuje właśnie ten temat) przez ich córki traktowane były jako brednie. Samorozwojowe przemowy motywacyjne zaś, które tak bardzo motywowały do spełniania marzeń już teraz traktowane są z należytym brakiem szacunku. New Age, miesza się na Nagaworze  z pospolitą magią czasów przedindustrialnych i sekciarskim MLM. 

Skrzyński i Turowski wskazują kierunek poszukiwań, dowodzą prawdy, że niezależnie od czasów poszukiwania nadprzyrodzonych i pozaracjonalnych wyjaśnień rzeczy są udziałem wielu i wielu się im poddaje. Dźwiękowo-muzyczne kreacje duetu dosyć dosłownie czerpią z retrofuturystycznej zabawy nie pozostawiając jednak za sobą osobistych artystycznych kreacji. Charakterystyczne chroboty Micromelancolie wybrzmiewają na dark-ambientowych tłach, znanych z projektu Gazawat. Ponadto obaj członkowie duetu znani są z zamiłowania do wokalnych sampli nadających im pracom dodatkowej głębi - tutaj wykorzystywane są zarówno przez perkusyjne właściwości słowa, jak i ich semantykę. Tropy vaporwavowe nie są wulgaryzowane, bardziej podkreślane są wyobrażone brzmienia ambientowego New Age'u i elektronicznego ambientu zerżniętego w dużej części z późnego Tangerine Dream, który lśni kolorami Aniołów Nieba. W żonglerce nawiązań nie chodzi jednak Urokowi o nic więcej jak o post-nowoczesne kuglarstwo i nieustanne puszczanie oka. Jest w tym więcej wytwarzania nieokreślonej atmosfery niesamowitości w stylu Musick to play in the dark Coila szczególnie zaś podobne do części drugiej (ach te narowiste syntezatory w Nawieji, które są kompozycyjnym środkiem albumu), być może także jadowitość Sugarmorphoses Psychic TV, a także odnajdziecie tu soft porn-loungowe szeptania Fabio w After Dark (swoją drogą to ostatnie jest szczytowym osiągnięciem cywilizacji europejskiej).

Urok jest uroczy, łapie skojarzenia, niczym kotek łapiący podlotki, wkłada do swojej klatki i patrzy na to, jak się ze sobą w klatce parzą, nie oczekując rozwiązania, ani nie mając celu eksperymentu. Nagawor jest popisem świadomości, choć nie puentuje, ba, bawi się nawet swą niedookreśloną, mgławicową formą, podążając za anielskim głosem mentora z Liediei, który mówi "I'm more than physical body, because I'm more than physical matter".


UROK
"Nagawor"
Mozdok
MOZD 003 CD
22 lipca 2016







poniedziałek, 14 listopada 2016

Hiroshi Hasegawa / Rez Epo - Tidal Disruptions

Hiroshi Hasegawa / Rez Epo - Tidal Disruptions, źródło: własne.

Dzień pierwszy

Drogi Pamiętniczku!
Doprawdy mój umysł jest cudownym mechanizmem, który potrafi przetworzyć i rafinować z najbardziej podłych empirycznych doświadczeń, skojarzeń i faktów pomysł i myśl, która nie doczeka się praktycznej realizacji, wszak ruszam dupę tylko wtedy, gdy każe mi coś zrobić żona lub przełożony. Otóż byłem całkiem niedawno w zakopiańskiej dyskotece Morskie Oko, która oprócz oczywistości jaką jest bycia skurwieliną życia nocnego to posiada przynajmniej trzy sale, na których puszczana jest różna muzyka, wedle preferencji gości. Na nic się jednak zdaje akustyczna separacja sal (jakieś kurwa pleksi z gówna), bo dokładne doświadczenie słuchowe fenomenalnie dobranej przez prezenterów dyskotek (ulepione na podobieństwo i obraz gości utwory z baboli z woskowiny usznej będącej wymowną metaforą ogólnego braku poszanowania dla uznania doświadczenia audialnego za całkiem fajne) może być niezakłócone tylko i wyłącznie przez siedzenie w domu i słuchanie odpowiednio posh housowej, disco polowej lub euro dancowej listy przebojów. Innymi słowy, muzyka zlewa się ze sobą, podłoga lepi się od piwa, dodatkowo w toaletach także od moczu, a ja w przypływie iluminacji myślę sobie, że doświadczam właśnie wyjątkowej instalacji muzycznej, która nie dość, że jest ekonomicznie samofinansująca, to jeszcze dochodowa, co więcej zaś obywająca się bez publicznego mecenatu. Po instalacji można swobodne przemieszczać się, a przez ruch i położenie ciała zmienia się sposób doświadczania dźwięków. Superpozycja fal dźwiękowych w Morskim Oku powoduje przede wszystkim odruchy wymiotne i chęć zakończenia żywota ludzkości, a wyjście z klubu to moment, kiedy zaczynasz doceniać, sytuację geopolityczną i skutki globalnego ocieplenia. Czy kpię, zapytasz Pamiętniczku? Oczywiście, ale to dopiero początek.

Okładka kasety duetu Rez Epo i Hirosji Hasegawy jest makietą ilustrującą muzykę zawartą na nośniku. Interferencje wielości fal dźwięków potraktowane deleyem przenikają się wzajemnie wydobywając nowe przestrzenie. Intensywna ściana dźwięków wyklucza, aby Tidal Disruptions mogło być dobrze doświadczane słuchane na normalnym poziomie głośności. Z drugiej strony słuchanie tych dźwięków na poziomie dającym wczuć się w niuanse jest trudne, zważywszy nawet na osobisty wysoki poziom adaptacji patologicznej na napierdalanie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu (być może od czasów How not to play guitars and other instruments duetu Miegoń/Witkowski, czy A kto jest słaby, niech jada Bartka Kujawskiego) słuchając Tidal Disrutions mam wrażenie cielesnej przestrzenności dźwięku, a może dźwiękowej rekonstrukcji kształtu, faktury, koloru obiektu o bardziej zdecydowanej fizyczności niż dźwięk. Takie wrażenie wzmaga pozbawienie utworów zajmujących obie strony kasety właściwości narracyjnych, a dynamika utworów nie istnieje, o ile odrzucimy, że nieustannie chłoszczący audialny wiatr jest w mikrokosmosie Tidal Disrutpions stanem neutralnego bezruchu. 

Dzień drugi

Drogi Pamiętniczku!
Nie byłbym sobą gdybym i dziś trochę nie pomarudził. Strasznie przeszkadza mi, gdy ktoś mówi o doświadczeniu "psychodelicznym", "narkotycznym", "kosmicznym" w odniesieniu do muzyki krańców świata, muzyki etnicznej ludów ziemi. Wyraża się w tym niechęć do podjęcia wysiłku i sprawdzenia nie tylko zasad muzycznych stojących za niesamowitą muzyką Innego, ale także za poznaniem systemu wartości, religii, społecznych hierarchii i politycznych uwarunkowań i całej cywilizacji, której wytworem jest kultura muzyczna. Dla przekonanych o swojej wyższości Brytyjczyków pierwsze zetknięcie ze złożoną muzyką hinduską było kakofonicznym potwierdzeniem wyższości europejskiej kultury nad całą resztą. Dla współczesnych, uchowanych na chlebie pieczonego z równości i szacunku dla innych i apriorycznego przekonania, że może jesteśmy różni, ale że w tej wielości jest możliwe zachowanie człowieczej jedności doświadczenie to będzie "psychodeliczne". Jedno i drugie podejście łączy ważna rzecz - a jest nią ignorancja i niechęć wiedzy. A może będąc nieco bardziej sprawiedliwym powinienem pochylić się nad pierwszymi wrażeniami o psychodeliczności - być może z intuicji ignorantów można wynieść jakąś prawdę. Może dla nas żyjących tu i teraz, nasza perspektywa, której ciężko jest się wyzbyć sprawia, że kultura i w jaki sposób ona wpływa na cudze myślenie jest to nas, nomen omen, nie do pomyślenia, dlatego wydaje się, że jest to inny stan świadomości.

Wersja kinowa filmu Obcy - ósmy pasażer Nostromo pod względem projektowania dźwiękowo - muzycznego znacząco przypomina serię gier Dark Souls. Wytwory te różnią się od innych przez to, że starają ograniczać się dźwiękowo-muzyczny soundtrackowy muzak na rzecz ciszy zakłócanej li tylko przez dźwięki otoczenia a muzyka pojawia się w czółówce i tylko niektórych momentach walki z bossem. Najgłośniejszym momentem filmu Obcy jest przejście zwiadowców przez księżyc Acheron. Księżyc ten porywany jest wiatrem, wybuchem gejzerów i nieustannym szumem. Podobieństwa środowiska dźwiękowego Acheronu do Tidal Disruptions są rażące, przy czym to ostatnie wydaje się być pornograficznie multiplikować i amplifikować niedostępną atmosferę odległego i nieprzyjaznego kosmosu. Dlatego muzyka ta jest kosmiczna, jest wyobrażeniem niedostępnego, wyobrażeniem, które nie mogąc posiłkować się pierwowzorem, może być czymkolwiek tylko artysta zapragnie. Jest to także muzyka psychodeliczna, ale nie odwołuje się do żadnych znanych sposobów odurzania się, lecz odwołuje się do stanów świadomości wywoływanych sztucznie przez zewnętrzne okoliczności. I po raz kolejny są to okoliczności wyobrażone, a więc i stany psychodeliczne mogą być tu kreowane w sposób dowolny. Co by jednak nie mówić - bad trip to raczej udział każdego posiedzenia z Tidal Disruptions, a na zjazd nie ma żadnego panaceum.

Dzień trzeci

Drogi Pamiętniczku!
Materia muzyczna zawarta na Tidal Disruptions onieśmiela. Jest nieczłowiecza, groźna, zlepiona z molekułów, które słyszałem na Strange Gods Johna Lake'a. Bezlitosna, twarda i niemal trójwymiarowa mogłaby doskonale spisywać się na systemach kwadrofonicznych. Tu nie ma ściany dźwięków, lecz bryła dźwięków wypełniająca horyzont, wraz z każdym powtórzeniem opóźnionego dźwięku wbijająca się w głowę. Rekomenduję tę kasetę bardzo, lecz słuchacie jej na własną odpowiedzialność.

Hiroshi Hasegawa / Rez Epo 
"Tidal Disruptions"
[CHSN019]
Chaosynod
21 października 2016






INNE RECENZJE:

MIEGOŃ/WITKOWSKI, HOW NOT TO PLAY GUITARS AND OTHER INSTRUMENTS
BARTEK KUJAWSKI, A KTO JEST SŁABY, NIECH JADA JARZYNY
JOHN LAKE, STRANGE GODS 



wtorek, 8 listopada 2016

GRZYBOWE MELODIE - Mikroporosty

mikroporosty - s/t, źródło: audilesnow.bandcamp.com



"Lemingi są chyba najradośniejszym, co można zobaczyć w tej krainie" powiedział pewien XIX-wieczny badacz o zmarzlinach europejskiej i zachodnioazjatyckiej tundry. Osobliwa to opinia, lecz nie mniej osobliwe było życie niegdysiejszych mieszkańców tych obszarów. Nieńcy, Saamowie, Samojedzi, Chantowie, Kurkowie i inni udając się na trudną północ, tą bezlitosną Arktykę zostawili na ciepłych południach swoich słabszych braci. Podczas gdy słabi bracia dzięki łagodności okoliczności przyrody byli w stanie uprawiać ziemię, wznosić stałe zabudowania, dzielić i rządzić, tworzyć skomplikowane hierarchie, gromadzić zbytki i dokonywać zbrojnych napadów na inne grupy wówczas ich bracia, którzy udali się na północ zdecydowali o innej strategii. Zamiast adaptować nieadaptowalną zmarzlinę na swoje podobieństwo sami upodobnili się do krainy. Przemieszczali się tam, gdzie właśnie udawały się ich stada. Przystawali w wędrówce wówczas, gdy wiatr nie pozwalał iść. Nie rąbali w ziemi znaków swej bytności, lecz z jej znaków nauczyli się czytać co robić by przeżyć, jak zarządzić nieustannym stanem kryzysowym i nie dać się zastraszyć bezimiennym warunkom zewnętrznego świata.

Mikroporosty to Micromelancolié, czyli Robert Skrzyński oraz Mchy i Porosty, czyli Bartosz Zaskórski. Znając dotychczasowe dokonania Skrzyńskiego oraz Zaskórskiego nie sposób nie doszukiwać się elementów, które artyści wnieśli do tego wspólnego nagrania. Zaskórski w ubiegłym roku zasłynął jednym z najlepszych słuchowisk, jakie miałem okazję słyszeć kiedykolwiek, jakimi były Wsie, gdzie nieodmiennie statyczne i lo-fi tła zapadały się w melancholii pod ciężarem beznamiętnego voice actingu Konrada Materka (Rez Epo/Chaosynod). W tym roku zaś Wsie znalazły swojego duchowego kontynuatora w postaci nagrania I wtedy okazało się, że umarłem. Wokalne opowieści, wykłady o grzybach, sample z programów kulinarnych, naukowych i popularnonaukowych wydają się być zatem wkładem Zaskórskiego w Mikroporosty. Hiperaktywny Skrzyński w tym roku kalendarzowym wydał zdaje się tylko jeden solowy materiał dla Czaszka Records pt. Leaving Hades, pozostałe zaś w duetach z Strom Noir, Antoniną Nowacką oraz Michałem Turowskim w ramach projektu UROK. Trudno jest mi określić wspólny idiom nagrań Roberta, niemniej nadal pamiętam doskonałe wrażenie jakie wywołały u mnie jego ostatnie solowe nagrania, takie jak Low Cakes i Contour Lines, które zachwycały inwersją w stosowaniu wokalnych sampli bezlitośnie przetwarzanych, tak aby nadać im wartości rytmiczne, czerpiące wprost z It's gonna rain Steve'a Reicha, na tle których odbywały się inne dźwiękowe cuda.

Mikroporosty mocno kojarzy się z nieustanną prowizorką improwizacji, która jest stałą metodą, lawirowaniem między żywiołami dwóch niebywale twórczych i charakterystycznych osobowości w oślepiającej bieli sonicznego, beznamiętnego i obojętnego bezruchu. Na materiale wydanym przez Audile Snow odbywa się kulawy taniec, który dla sytego południowca żądnego nieustającego fajerwerku będzie jawił się jako pokurczony i niewyraźny. Eksploatacja dźwiękowego niebycia przebijanego szpikulcem efemerycznych dźwięków towarzyszy słuchaczowi ciągle, powracające motywy, choćby przez powinowactwo wokalnych sampli, daje wrażenie ciągłości materiału. Ta improwizacja, nie jest logiczna jeśli weźmie się pod uwagę swoje wewnętrzne warunki i zdaje się być wywoływaniem duchów i szamańskim rytuałem. Wartałoby jednak wyjść z siebie i wejść świat zjaw, wyszukać w tej improwizacji aptekarskiej precyzji, takiej samej jak w Phonemes Davida Tudora - skojarzenie do podświadomie prowadzi zaś do jego kolegi Johna Cage'a, wybitnego, amerykańskiego mykologa.

W opowieściach europejskich podróżników, którzy starali się przesunąć granice ludzkiego poznania przez samotne przemierzanie niedostępnych lodowych krain wyłania się bogaty dźwiękowy obraz - od nieustannych chrobotów zamarzniętego śniegu pocieranego przez narty, przez nieustannie wyjący wiatr, którego wszechobecność staje się z czasem ignorowana tak jak ignoruje się dźwięki przelewającej się w ciele krwi i świszczącego po oskrzelach powietrza. Ta nieustępliwość przerywana jest przez huk pękającej kry, zderzających się lodowych gór, osypujących się lodowych nawisów. Mikroporosty w statyce zimnego bezruchu ze swoimi niektórymi dźwiękami wydają się być jakby drobnymi czarnymi postaciami, który przycupnęły oczekując na poprawę warunków, czasem wywracając kompozycję w ten sposób, że podobnie jak w zamieci ciężko jest rozeznać, gdzie znajduje się gór, a gdzie dół. Zbliża to całe doświadczenie do przebywania w komorze deprywacji sensorycznej, zachęca do odrzucenia podziału na świat zewnętrzny i wewnętrzny, na przeszłość i przyszłość. Co do przeszłości - Mikroporosty w dozowaniu oszczędnych sampli, w zrywanej co chwilę ambientalności zbliżają się niebezpiecznie do swojskiego vaporwave'u, przypominającego muzyczne kreacje Krainy Grzybów TV, odwołujące się do easy listeningu programów popularnonaukowych i muzyki tła epoki duchologicznej.  Zresztą słuchając Mikroporostów miałem wrażenie, jakbym czytał National Geographic z czasów, gdy jeszcze nie położył na nim swoim skalanych pieniądzem łap Rupert Murdoch. Jakbym wgłębiał się z melancholię, która towarzyszyła kwiecistym opisom niebywałych ludów i cudów ziemi, istniał w świecie wyobrażonym, zatracając przy tym punkty odniesienia, oślepiony i onieśmielony tym, jak z prostoty elementów można wykoncypować pustkę tak pełną piękna i strachów.

PS
Dla wszystkich szmaciarzy, którzy mają jakieś wątpliwości, czy warto płacić za muzykę, której się słucha, niech zachętą w przypadku Mikroporostów będzie to, że wydanie fizyczne, na karcie microSD wzbogacone jest o klipy do każdego z utworów. Klipy te są dokładnie takie jak muzyka. Moim ulubionym jest klip na podstawie lets playa z gry Lemmings. Wszak pamiętajmy, że "lemingi są chyba najradośniejszym, co można zobaczyć w tej krainie".





piątek, 4 listopada 2016

3 x wrong dials

3 x wrong dials. Od lewej: Future Perfect in the Past, wyd. Audile Snow, Unnecessasyry but True, wyd. Pointless Geometry, Życie smutne też jest wesołe, wyd. Dym.


wrong dials czyli Mateusz Rosiński to DJ, producent i promotor z Gorzowa Wielkopolskiego, który dał się już niejednokrotnie poznać tworząc inne projekty. Jako aktywny muzyk, organizator koncertów i założyciel niezależnych wydawnictw płytowych Please Feed My Records i obecnie Dym Records skutecznie promuje lokalną scenę. Rosiński jest również współtwórcą i jednym z filarów działalności klubu CKN Centrala w Gorzowie Wielkopolskim. Projekt wrong dials oscyluje wokół nieszablonowych brzmień i nie jest ukierunkowany na konkretny styl czy gatunek.



1. Unnecessery but True, 18 lipca 2016, Pointless Geometry

Naczelną zasadą tego wydawnictwa jest postępujące erodowanie, a porowata struktura to powód do mistycznych uniesień. "Post-" w kontekście kasety wydanej przez Pointless Geometry to nie tylko przedimek wyrażający werbalną niemoc w stosunku do teraźniejszych mutacji rzeczy zaprzeszłych, ale także niską kaloryczność nagrania, gotowanego na płynnym popiele, a nie na krowim mleku z czerwonego kartonu. Z drugiej strony suche glitche i chroboty starają się być zatłuszczone przez tłuste basy, przy czym tłuszcz ten jełczeje. Ja pozostaje zaś jak niepyszny, niemogący poradzić sobie z wyrażeniem  wrażeń z tego syntetyzowanego świata nieznajomego. Bo skoro już słowo "post" padło - to jest tu i post-footwork (Holy Nothing, Pop Song), post deep house (Good Wrong Way), a przede wszystkim twórcze testowanie pętli dźwięków stojących na granicy estetycznego chcenia/niechenia, modulowania dźwięków i wydobywania z nich jednorazowych rozbłysków geniuszu. Sample lecąc w czasie, grając wobec siebie nawarstwiając się i rozwarstwiając, unikając dłużyzn długich dźwięków i banałów dronów i eksperymentują z wrażliwością odbiorcy, wywołując niechciane afekty, intrygując a irytując w nieprzeniknioności, którą potęgują pojedyncze kliki ciszy wyjawiające się w momentach gdy kulejące, synkopowane sample i industrialne uderzenia nagle ustępują przed samymi sobą zostawiając pustą źrenicę i uczucie nieustannego zdziwienia




2. Future Perfect in the Past, 26 sierpnia 2016, Audile Snow

Hasło tego wydawnictwa to niezdecydowanie. Eklektyzm stylów łączony jest przez brutalne doświadczenia, industrialne uderzenia, basową szorstkość, przytłaczającą płynność. Począwszy od (post)hip-hopowego Radio Neighbor z perkusyjną frazą sampla "never" po tech-deep-house'owe Fuzzy Dreams Mateusz Rosiński nie ucieka od odpowiedzialności i nie bawi się w kotka i myszkę,  jak w Unnecessery but True gdzie wizja była zdehumanizowana, bardzo osobna i wielce oryginalna. Future Perfect in the Past prezentując wizję pełną dosłowności, a może nawet skrzętnie dozowanego naiwnego liryzmu wyrażającego się w dronowo-ambientowych samplach a'la Basinski (White Ninja), który może przerodzić się w (post)drum 'n bass (Lost Tracks). Nieoczywista atmosfera bezcielesnego i bezkształtnego Nessecarry but True konfrontowana tu jest z industrialowych chłodem i nojzowymi momentami dronami, tempami zbliżonymi od bicia ludzkich serc, nawet jeśli te serca są już zupełnie czarne.





3. Życie smutne też jest wesołe, 16 października 2016, Dym Records

Życie smutne też jest wesołe z jednej strony atakuje ekshibicjonistycznym wyznaniem, że materiał ten powstał w stanach depresji i trwogi przetykanych przebłyskami radości. Nie jestem pewien, na ile te okoliczności wpływają na odbiór tego wydawałoby się tak osobistego materiału, wiem natomiast, że jest to rzecz odmienna od dwóch pozostałych. Utwory-kolosy zbudowane są przede wszystkim na bazie wpływów Disintegration Loops. Wielkie, czarne cielska tych utworów, które wyrażają cierpienie sunące powoli po niebie jak zeppeliny apokalipsy targane są nojzowym wiatrem,a ich kształt niemożliwy jest to zdefiniowania przez lołfajowe mgły, tym bardziej szczelnie otulające horyzont, o ile słucha się kasetowego wydania Życia... . Intensywna jednorodność nagrań znajdujących się na tym wydawnictwie jest naruszana przez oszczędne dozowanie field recordingu, plądrofonicznego brudu jak w fenomenalnym B2, a kończy równie dobrą, co niezwykle prostą pętlą z B3, w której przez ciężką melancholię loopa przebija stonowane światło.