Strony

wtorek, 2 maja 2017

CYKL WYDAWCY - B.D.T.A

Cykl muzyczny "Wydawcy",  źródło: materiały prasowe

Obrazy pożerające dźwięki, przerażająca cielesność doświadczenia koncertowego, intensywność wymuszająca naturalne reakcje obronne przeczące pojawiającej się równolegle ponadcielesnej rozkoszy - oto awers showcase'u BDTA. Rewersem jest poczucie niedostatków wieczora. I wcale nie mam tu na myśli poziomu poszczególnych występów, ani nawet niemiłej niespodzianki jaką była awaria sprzętowa Roberta Skrzyńskiego (Micromelancolie), która uniemożliwiła zaprezentowaniu się na scenie duetu Urok.


Jest tak, bo ciągle wspominam festiwal Biedopad [tu link do relacji z wydarzenia] z 2015 roku, który był kuratorowany przez Michała Turowskiego, szefa BDTA. Ambitny program festiwalu onieśmielał - na jednej scenie prezentowały się najciekawsze zjawiska muzyczne tamtego roku - a trzydniowy festiwal i tak nie był w stanie zaprezentować najlepszych artystów związanych z Biedotą i krajowym niezalem. Przedłużeniem festiwalu był krótkotrwały cykl Biedopad Prezentuje, który prezentował zarówno wyjadaczy (Bartek Kujawski, Wacław Zimpel, Stephen Paul Taylor), jak i debiutantów (Mazut, Emma Zunz). Jednodniowa impreza, w ramach Cyklu "Wydawcy" nie był w stanie nawet częściowo pozyskać esencji tego, jaka wytwórnia BDTA jest i jak się przeobrażała w czasie. Takich ambicji zdaje się nie mieć sam Turowski - niezal-gra to żaden kawałek chleba, a od napinki, parafrazując Rzabkę, można nabawić się tu tylko odcisków. Zresztą Michał, jak zwykle, redukuje wagę swego dzieła do hobby, które robi się z kolegami i dla kolegów.

Zamiast Uroku zaprezentował się Gazawat, czyli główny projekt Turowskiego, który oprócz hiperaktywności ujawniającej się w obszernej jak na tak młody projekt dyskografii jest doceniany także poza niezalem, czego dowodem jest znakomita adaptacja płyty "Wampir" w ramach słuchowiska "Marchwicki" wyemitowanej swego czasu w radiowej Trójce. Szkoda, że Urok nie wystąpił - subtelna kampowość tego projektu była jedną z przyczyn, dla której postanowiłem pojawić się na tym cyklu. Gazawat jest zgoła inny - jest poważny, a przede wszystkim bardzo pokorny. Skupia uwagę przede wszystkim na historii, której towarzyszy. Gazawat to projekt-sposób opowiadania historii, audiobookowy, wycofany, nienarzucający ego artysty, wydobywający prawdziwe historie i tragiczne losy, konfrontujący "nagie życie", którego zapis dostępny jest bliżej niż w dark webie. Projekt ten jest demokratyczny - przez repetycje szorstkich dronów wypełniających nie tylko ten konkretny występ, ale przenikający każdy z albumów artysty, korzystający ze środków, które może podjąć każdy, ze źródeł, które są powszechnie dostępne. Jest demokratyczny w bardziej przewrotny sposób - zachęca do wejścia w świat zwichrowany, dzieci żołnierzy, pokurczonych trupich figur, spadłych na ulice, polityki tłumaczonej karabinowymi kulami - świat to taki, który odbywa się równolegle obok nas albo który może nas bezpośrednio dotyczyć. Występ Michała Turowskiego był najmniej nachalny pod względem dynamiki dźwięków i bardzo cichy na tle innych artystów, a prezentowany materiał pochodził ze wczesnych nagrań projektu i dotyczył wojen w Czeczeni. Całościowo projekt jest przy tym bardzo uczciwy - Michał nigdy nie krył, że semantyka (znalezionych/ukradzionych) obrazów, słów, gestów jest kluczowa dla rozumienia, odczuwania i przeżywania jego muzyki. Miałem przyjemność rozmawiać z nim o tym, w jednym z pierwszych wywiadów, których szef BDTA udzielił mi po wzroście popularności jego działalności jako artysty-muzyka [link do wywiadu].



Nie zapominajmy jednak, kto w BDTA był pierwszy w wykorzystywaniu znalezionych sampli do tworzenia swoistego storytellingu. Projekt Centralia Pawła Starca, który z kolei wystąpił na początku wydarzenia zadebiutował u Biedoty epką Discipline [moja recenzja]. Poza tym Paweł Starzec występuje z Michałem Turowskim w Mazucie (rytmiczny power violence). Starzec opowiadał z kolei o wojnie w Jugosławii - setup oparty o kostki Behringera, tanie syntezatory promieniował punkowo zorientowanym lo-fi, ścianą zaszumionych warstw przeciągłych dronów wyrwanych ze squatowych soundsystemów, aż do karabinowych uderzeń elektronicznych werbli, co budzi zarówno skojarzenia z DJ Loserem, Souvenir de Tangerem oraz pierwocinami elektronicznego industrialu i EBM-u. Jednak to, co przykuwało uwagę najmocniej to wizuale, które również opierały się na materiałach znalezionych w archiwach serwerów niewiadomego właściciela i umiejscowienia. Pomieszanie obrazów okropności czystek etnicznych oraz materiałów promocyjnych przemysłu turystycznego byłej Jugosławii, jakkolwiek zawarte w słowie brzmią banalnie, na żywo raziły kontrastami, a wyczucie miksowania zastanego obrazu będącego komplementarnym wobec muzycznej narracji, muzykę po prostu pożarła.



Bez wizuali obył się za to Daniel Brożek, występujący jako Czarny Latawiec. Jego występ był niezwykle zróżnicowany pod względem wykorzystanych materii, więc wybaczcie, że dokonam tutaj selekcji tych momentów seta, na których samo wspomnienie rozświetla się neon wygięty w napis WOW. Zwyczajowa dla artysty ściana nienawistnego dźwięku, ferment zderzających się ze sobą sampli to główny idiom tego występu, który rad wykorzystywał field recording oraz przesterowane szumy mające udział w finale, gdzie subbasowa stopa skutecznie wyczerpała możliwości sprzętowe Laboratorium CSW, przekształcając ichniejszy soundsystem w LRAD, który z kolei  przekształcał w ucho ciała członków audytorium. Transmutacja ta dokonała się zapewne wcześniej, zanim nieregularności perkusyjnych kawalkad poddały się totalitarnej sile regularnej, antytechnoidalnej stopy - w moim przypadku gdy Czarny Latawiec zaskakiwał perkusyjnymi właściwościami drobno ciętych spółgłosek - ni to pochodzących od syntezatora mowy, ni to wyrwanych od białkowej słabości ludzkich gardeł. Żonglerka pierwotnością muzycznej kreacji spotęgowana była przez kontrasty długich, znowuż trudnych do określenia, czy to synteza, czy to rozkład dźwięków podobnych do ludzkiego zawodzenia - ni to lamenty pogrzebowe, jak wyjęte z archiwów Canary Records, ni to (emulowane) alikwoty tuwińskich mistrzów, ni to, bez grama szydery, Deep Forest, ni to dziedzictwo natchnionego goa trance i ambient techno ze środka kolejnych części serii "Ambient Soundscapes". Ni to, lecz nic to, bo jedną z konstatacji występu Czarnego Latawca jest to, że artysta przez zapewnianie doświadczenia koncertowego wykracza nim poza "zwykłe" doświadczanie muzyki. Choć sam jestem domatorem i świat poznają słuchając rzeczy na słuchawkach, w samochodzie i siedząc w fotelu to takie występy jak ten przekonują mnie, że zdecydowanie warto wychodzić z domu.



Wilhelm Bras, ty chory pojebie! Rozwinę jednak tę myśl posługując się paralelą z tegorocznymi Przesterowanymi Szczurami, które odbyły się w tm samym miejscu w ramach tego samego cyklu. Choć większość występów z PS [moja relacja] bardzo mi przypadła do gustu, to jednak żaden z nich, może oprócz MAAAA nie posiadał właściwości balistycznych jakie zaprezentował na scenie Paweł Kulczyński, który podobnie jak wspomniany wcześniej Daniel Brożek oprócz tego, że związany jest z BDTA jest częścią stajni Mik Musik. Paweł Kulczyński znany jest z wykorzystania na nagraniach i na scenie własnoręcznie przygotowanych syntezatorów oraz niebezpiecznej oprawy swoich występów. Nie inaczej było i w trakcie tego występu, który zaczął się niespodziewanie, bez zapowiedzi od zgaszenia świateł, puszczenia w ruch wytwornicy dymu oraz włączeniu białego stroboskopu, który uruchamiał się w momentach szczytowych ataków występu - epilepsja czy odklejenie siatkówki oka gwarantowane. Nie bez powodu wspomniałem nojzowy fest parę słów wcześniej, a to dlatego że Wilhelm Bras, przynajmniej w wymiarze koncertowym, bardzo przypomina mi cut-up harsh noise'owy geniusz Facialmessa z jego wybuchami wściekłości, zagęszczaniem nierepetywnych sekwencji i szokiem wywoływanym zmianami akcji, zupełnym pominięciem takich szczegółów jak (nad)używanie kompresora, czy limitera. Zasadniczo jednak Wilhelm Bras nojzowy nie jest - estetyka błędu może być mu wmawiana, o ile radykalizm kształtowanych przez niego materii dźwiękowych wyprzedza wyobrażenia i zdolności odczuwania. Jego syntezatory żyją życiem brzęczących owadów o pijanej trajektorii lotu, rozrastają się w przestrzeni jak pleśń po powierzchni zapomnianej zupy, jednak bez niepotrzebnej, a nawet programowej obskury. Przyrodnicze porównania się tu nie kończą, bo Kulczyński to sceniczne zwierzę, wykorzystujący w swym frenetycznym tańcu maksymalnie ograniczoną przestrzeń wyznaczoną przez rozstaw syntezatorów. I wstyd, wielki wstyd, że nikomu nie chciało się poderwać dupy do totalnego występu Wilhelma Bras - bo choć jest to chory pojeb, to jednocześnie wielkie dobro narodowe - niemniej o jakości światowej. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz