Strony

środa, 10 maja 2017

TO NIE JEST YASS, Nagrobki, "Granit"


Nagrobki, "Granit", źródło: własne.


CZYTAJ TAKŻE NA KULTURZE STAROCI:
Wywiad z Adamem Witkowskim  
Recenzję płyty Nagrobków "Stan Prac"
Recenzję płyty Wolności 
Recenzję płyty Adam Witkowski + Michał Miegoń, How not to play guitars and other instruments"
Big bit nie jest taki zły - wybór piosenek

Bo jak muzyka 
To dżez
Dżez 
W dobrym tonie jest
Ale smooth 
Nie tam jakaś awangarda
Marek Niedźwiecki
W sobotę przed południem
Lionel Ritchie 
Basia Trzetrzelewska
Ambitny pop
Ni w pizdę ni w oko
Ambitny pop i dżez, wiesz.
Marszałek Pizdudski One Man Band, Łonna Bi, 2015

Gdy jazz stał się symbolem stabilizacji i bezruchu intelektualnego klasy średniej, przyszedł podobno yass, który wyjebał drzwi, wkurwił paru frajerów, a z czasem nagrał kilka zupełnie grzecznych jazzowych płyt, po czym zniknął, by następnie dać się ozłocić, zbrązowieć, opisać, opracować, a nawet i zmonetyzować. Gdy z paru źródeł dowiedziałem się, że Nagrobki restytuują yass w Polsce, podniosłem wysoko brwi, bo na szyderstwo nie miałem w tamtym momencie żadnych możliwości. Okazało się, że szydzić nie ma z czego, bo mówienie o duecie Witkowski-Salamon jako o yassowcach to przestrzelenie z zachwytami i koleżeńska nadinterpretacja. Bo Nagrobkom jak już coś bliżej do schyłkowego, krajowego big-bitu i jego ech i antyech wybrzmiewających w muzyce młodzieżowej aż do lat '90 - choć jednocześnie uspokajam, że podobieństw z retromanicznymi popierdywaniami Ani Rusowicz na "Granicie" nie znajdę.

Udział w sesji nagraniowej Mikołaja Trzaski i Ola Walickiego, muzyków zasłużonych dla yassu, nie należy uznawać za okoliczność łagodzącą w pleceniu andronów o Nagrobkowej yassowości. Ten kto tak twierdzi, nie uznaje jednak, że "Granit" podążając drogą postępu wyznaczoną przez poprzedni "Stan Prac" to album producencki, jak na polską muzykę niezależną bardzo imponujący pod względem featuringów. Paralela z późnym big bitem, który często zatrudniał znakomitych jazzmanów do wykonania aranży, skomponowania piosenek, poprowadzenia orkiestry albo po prostu do dogrania solówki jest aż nazbyt widoczna. Czesław Bartkowski, czy Zbigniew Namysłowski wspierali Czesława Niemena. Tak jak Olo Walicki jest "honorowym" członkiem Nagrobków, tak Włodzimierz Nahorny był członkiem "honorowym" członkiem Breakoutu. Przykładów by można było mnożyć, nie zapominajmy jednak, że Nagrobki to przede wszystkim duet, który bez Trzaski, bunia, Ziętka, Walickiego, Pawlaka zostawia nagich Salamona i Witkowskiego. Gitarę, perksuję i śpiew. I syntezatory, dobre jak chleb.

Otwierający album "Co z nami będzie" zaczyna się od "rycerskich" chórów Trubadurów i Skaldów, by przejść do wyjebanego jak sto dwa, kulawego big bit funku w stylu EPki Maciej Kossowskiego "Z Cyganami w świat" albo "Malowanego dymu" Skaldów po raz drugi, czy absurdalnego ciężaru Niebiesko-Czarnych z EPki "Here We Go Again" Reminiscencje synth big bit punka w wykonaniu 19 wiosen wyłażą z z dziur "To był tylko cień" (chyba moja ulubiona piosenka z płyty), który zaczyna się jakby zaraz miało zaraz zagrać Ride, leci dalej, jakby wstali z grobu Pudelsi z "Psychopopem" - choć do łódzkiej formacji wspomnianej na początku zdania Nagrobkom daleko lirycznie, o czym będę szkalował poniżej. Zaskakująco jest mało na tej płycie szlagierowych evergreenów, którymi szczelnie wypełniony był "Stan Prac" - przebojowość, poza "Nie chcę myśleć o śmierci" i "Co z nami będzie" została amputowana na rzecz patosu w kolorze dark. W "Matce jedynej" ambientowo zorientowane zewy ech i dileyów są w istocie tłem dla klarnetowych popisów (tu Adam udowadnia, że w końcu nauczył się grać na swojej perkusji, podbierając maniery perkusyjne od Krzysztofa Topolskiego, z którym gra w Wolności). Nie sposób nie wspomnieć o eksperymentalnych momentach płyty, jak o niemal w całości improwizowanym "Testamencie moim", swingu, który towarzyszy quasi-free jazzowemu interludium w "Co z nami będzie". Osobliwością jest "Nekropolo (2017)" z uderzeniami elektronicznego metronomu. Gdy filolog E.A. Sonnenschein odpowiadał na pytanie czym jest rytm następującymi słowy:
Rytm jest tą właściwością ciągu zdarzeń zachodzących w czasie, która w umyśle obserwatora wywołuje wrażenie proporcji między czasami trwania różnych zdarzeń bądź grup zdarzeń, z jakich ciąg się składa
nie przewidział zapewne jak brutalnie rozprawią się z jego słowy Nagrobki stawiając ponad wyobraźnię rytmu elektronicznego mordercę, Metronom, który wymierza sprawiedliwość wcześniej pobudzonej wyobraźni niczym Sędzia Dread. Gdyby ten metronom milczał, być może początek byłby bardziej ludowy, poddany rytmowi wspierających się nawzajem muzyków, podporządkowany właściwościom słowa. Co by jednak nie gadać, to fajny numer, czarny panie daj mi siłę, żeby zdzierżyć to słodkie perkusyjne przejście, te tomy pod lekką ręką Adama nie bębnią, one śpiewają.

Co do śpiewu - bardzo doceniam to, że Nagrobki zdzierają sobie gardła w refrenach, że brawurowo aranżują wokale i wokalizy, że wykorzystują techniki od darcia mordy do ględzenia pod nosem. To będzie brzmiało jak szkalunek (on będzie za chwilę, cierpliwości), ale jak ja uwielbiam manierę wokalną Maćka Salamona, to ja nawet nie. Gdy Maciek zapytuje w "Testamencie moim" Adama, Po-wiedz A-dam, gdzie by-łeś wczo-raj oczami wyobraźni widzę jak przy każdej dukanej sylabie porusza rytmicznie głową tak, jak gibają się dzieci w podstawówce wykrzykując na widok wchodzącej do klasy Pani, DZIEŃ-DO-BRY-PRO-SZĘ-PA-NI. No nie wytrzymie. Z drugiej strony za skomplikowaniem warstwy dźwiękowej brak rozwoju lirycznego jawi się jako wstecznictwo. Gdy usłyszałem, że komuś się zaloopowała jakaś myśl, to moja na moją twarz wstąpił gorzki heavy distortion. Naturszczykostwo tekstów piosenek, ich naiwność prostych rytmów i rymów - w tym nie widzę ujmy, wszak "Stan Prac" lirycznie prosty, zachwycał (Nie mam ci dzisiaj nic do powiedzenia, ani dzień dobry ani do widzenia - mistrzostwo, czyż nie?). Mimo oczywistego wykurwu refrenu "Testament mój" (toż to cysty big bit:  sylaba, werbel, akord, hi hat - wszystko na raz) krzywię się słysząc o tym, że chcę-być-skre-mo-wa-ny-a-nie-po-ch-wa-ny - zupełnie tak jakbym słyszał chło-pak-dziew-czy-na-nor-ma-lna-ro-dzina, choć już nie Antifa - łowcy hifa - to ostatnie hasło zaskakuje niespodziewaną synkopowaną frazą, której Nagrobkom brakuje. A o czym Nagrobki śpiewają? Chciałbym znaleźć na to odpowiedź, dużo jednak jest tu wątków autotematycznych, bądź okrągłych eufemizmów. Znalazł się nawet autocytat z piosenki "Chujowa piosenka" Pustostanów (efemeryda Kurws + Maciek Salamon), za który bardzo dziękuję. I w tym także wyraża sie bigbitowość Nagrobków - kanciasta fraza Franciszka Walickiego, piszącego teksty jako Jacek Grań jest nierozłącznym elementem dojrzałej fazy tego gatunku.

Nie zrozumcie, że Nagrobki przyjmuję gorzko, a cierpko - to ciągle znakomita płyta, więc zakończę ją jeszcze jednym spostrzeżeniem. Ostatni utwór na "Stanie Prac" był monumentalny "Dla Grzesia", ze znakomitą liryczną trawestacją? subwersją? utworu Marka Grechuty "Będziesz moją panią", okazał się być także bardziej powinowaty z następną płytą duetu, niż z płytą swego pochodzenia. Chcąc zachować logiczny ciąg rozważań i zdobywając się brawurową predykcję spoglądam na ostatni utwór na "Granicie", jakim jest "Nie będzie już nic". Jezusie Nazareński - te syntezatory brzmią tak, jakby to sam Romuald Lipka zostawił najlepsze fragmenty odrzutów z sesji nagraniowych Urszuli Kasprzak, czy Izabeli Trojanowskiej, po czym oddał je Cool Kids of Death - coś czuję, że parę osób redakcji czy to Porcysa, czy to Screenagers na samą myśl takiego crossa bezwiednie by ejakulowało. I ja ejakulowałem, choć nastąpiło to wcześniej, najpóźniej zaś na syntezatorach w piosence "To był tylko cień" - minorowa melodia naciera tam na nerwowe tremola - ni to italo disco, ni to wczesne Pere Ubu. Widać padło Nagrobkom na podświadomość, gdy grali w Zakopanem w klubie Granit (sic!), na tle ścianki ledowej, gdzie mogli poczuć się Ewa Kuklińska na okładce "Boutique Disco". Powróciwszy jednak do ostatniego kawałka na ostatniej płycie [wytłuszczenie K.S.] chciałbym wierzyć, że syntezatory będą miały swój większy udział w kolejnym longu Nagrobków - o ile ten nastąpi. Powróciwszy zaś to początku recenzji - może dokona się w przypadku Nagrobków taka transformacja, jaką przeszedł cytowany Marszałek Pizduski (btw, Marszałek grał big bit w retromanicznych Pomorzanach) od surowego bluesa na rzecz syntezatorowego post-punka.

A zresztą i tak chuj - bo co z nimi będzie, pokaże czas.  Elo.

Cytaty i parafrazy, o ile nie wskazano inaczej, pochodzą z tekstów z albumu "Granit"

Nagrobki
"Granit"
BDTA CXL
22 kwietnia 2017





czwartek, 4 maja 2017

Dlaczego nie piszę podsumowań rocznych cz. II- NEFBLAM, "tangle an den tagen"

Nefblam, "tangle and den tagen", źródło: własne.

Odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule udzieliłem w niniejszym poście, perorował więc na ten sam temat nie będę już więcej. Powiem tylko, że projekt Nefblam poznałem dzięki blogowi CLIP, który choć ma wielkie ambicje i dużo fajnej treści, to jednak niezasłużenie niewielkie zasięgi. "Tangle an den tagen" artystki kryjącej się pod pseudonimem Nefblam ukazała się w 2016 roku i ma duże szanse na to, że nie tylko nie będzie się o niej pamiętać, jako o kasecie legendzie, ale że nie będzie się o niej pamiętać w ogóle.

Profil twórczy Nefblam kręci się wokół estetyk hauntologicznego lo-fi, nawiedzonego dziecięctwa, które powraca wraz z kolejnymi reedycjami soundtracków, choćby jednej z najlepszych płyt Finders Keepers Records jakimi są "The Moomins". Nefblam wpisuje się także w idiom Krainy Grzybów, która zważywszy na popularne medium jakim jest kanał na YouTubie z powodzeniem reaktywuje rzecz zaprzeszłą, istniejącą poza internetowym mainstreamem, jaką jest net-art.

Artystka i omawiana tu płyta w swojej estetyzacji technologicznej obskury stoi okoniem wobec zbyt wielu, czerpiąc z nich jednocześnie bardzo wiele składowych. Posunięty do granic technicznych możliwości lo-fi, przynajmniej na piśmie, mógłby zostać przyjęty z otwartymi ramionami przez muzyczną ekstremę - lecz nie jest gdyż, "tangle and den tagen", jako niewielki wycinek z imponującej i ciągle rosnącej dyskografii projektu, jest prawie niewidoczny, topiący się w fonosferze dnia codziennego. Choć album "tangle and den tagen" prezentuje formy piosenkowe (w purpurowym tulipanie malusieńkie mam mieszkanie), jest ciągle zbyt mało przystępny dla niedzielnego słuchacza. Może zatem die-hard ambientowcy powiedzą, "o to-to fajny ambient"? Otóż nie, przestery wkradają się w smutne pasma melodii zbyt często, by mówić w ogóle o tej muzyce jako o ambiencie.

Ilość dźwięków niemuzycznych na tej płycie - duchologicznej, przypominającej zvapowaryzowany soundtrack "Krecika", pracę szkolą wyklejoną lepką bibułą i klejem, koniecznie w tubce, nie w sztyfcie, nagrania, brzmiące niczym wynik terapii dla osób z niepełnosprawnościami umysłowymi, kołysanek zbyt upiornych, by dały zasnąć i zbyt miękkich, by dały dobrą jawę - jest porównywalna do doświadczenia, jakie zapewniała mi bez wątpienia jedna z lepszych płyt 2016 roku jaką była "♫" Sebastian Buczka i Tomasza Kowalskiego, intymny zapis improwizacji, domowego field recordingu, a finalnie - zachęta do wsłuchania się do szumu niezapisanej taśmy lub jej zapełnienia, wedle własnego uznania. Nefblam jest mniej demokratyczna w swym radykalizmie, być może jest jej bliżej do innego nagrania Buczka jakim było "Wabienie dziewic". Szum przesuwającej się po brudnych głowicach zwietrzałej taśmy, zerdzewiałe styki urządzeń wzmacniających, nagrywających, odtwarzających, przygłosy zerodowanych lutów są nie mniej ważne niż wszystko inne. 


"Tangle an den tagen" rozpływa się w powietrzu i zdaje się rozpadać zanim dotrze do ucha. Więc nasłuchujcie dzielnie, może znajdziecie swego mężnego, dziecięcego ducha, tak odważnego w wyrażaniu zachwytów.

Nefblam
"tangle an den tagen"
29 maja 2016
wydawnictwo własne


wtorek, 2 maja 2017

CYKL WYDAWCY - B.D.T.A

Cykl muzyczny "Wydawcy",  źródło: materiały prasowe

Obrazy pożerające dźwięki, przerażająca cielesność doświadczenia koncertowego, intensywność wymuszająca naturalne reakcje obronne przeczące pojawiającej się równolegle ponadcielesnej rozkoszy - oto awers showcase'u BDTA. Rewersem jest poczucie niedostatków wieczora. I wcale nie mam tu na myśli poziomu poszczególnych występów, ani nawet niemiłej niespodzianki jaką była awaria sprzętowa Roberta Skrzyńskiego (Micromelancolie), która uniemożliwiła zaprezentowaniu się na scenie duetu Urok.


Jest tak, bo ciągle wspominam festiwal Biedopad [tu link do relacji z wydarzenia] z 2015 roku, który był kuratorowany przez Michała Turowskiego, szefa BDTA. Ambitny program festiwalu onieśmielał - na jednej scenie prezentowały się najciekawsze zjawiska muzyczne tamtego roku - a trzydniowy festiwal i tak nie był w stanie zaprezentować najlepszych artystów związanych z Biedotą i krajowym niezalem. Przedłużeniem festiwalu był krótkotrwały cykl Biedopad Prezentuje, który prezentował zarówno wyjadaczy (Bartek Kujawski, Wacław Zimpel, Stephen Paul Taylor), jak i debiutantów (Mazut, Emma Zunz). Jednodniowa impreza, w ramach Cyklu "Wydawcy" nie był w stanie nawet częściowo pozyskać esencji tego, jaka wytwórnia BDTA jest i jak się przeobrażała w czasie. Takich ambicji zdaje się nie mieć sam Turowski - niezal-gra to żaden kawałek chleba, a od napinki, parafrazując Rzabkę, można nabawić się tu tylko odcisków. Zresztą Michał, jak zwykle, redukuje wagę swego dzieła do hobby, które robi się z kolegami i dla kolegów.

Zamiast Uroku zaprezentował się Gazawat, czyli główny projekt Turowskiego, który oprócz hiperaktywności ujawniającej się w obszernej jak na tak młody projekt dyskografii jest doceniany także poza niezalem, czego dowodem jest znakomita adaptacja płyty "Wampir" w ramach słuchowiska "Marchwicki" wyemitowanej swego czasu w radiowej Trójce. Szkoda, że Urok nie wystąpił - subtelna kampowość tego projektu była jedną z przyczyn, dla której postanowiłem pojawić się na tym cyklu. Gazawat jest zgoła inny - jest poważny, a przede wszystkim bardzo pokorny. Skupia uwagę przede wszystkim na historii, której towarzyszy. Gazawat to projekt-sposób opowiadania historii, audiobookowy, wycofany, nienarzucający ego artysty, wydobywający prawdziwe historie i tragiczne losy, konfrontujący "nagie życie", którego zapis dostępny jest bliżej niż w dark webie. Projekt ten jest demokratyczny - przez repetycje szorstkich dronów wypełniających nie tylko ten konkretny występ, ale przenikający każdy z albumów artysty, korzystający ze środków, które może podjąć każdy, ze źródeł, które są powszechnie dostępne. Jest demokratyczny w bardziej przewrotny sposób - zachęca do wejścia w świat zwichrowany, dzieci żołnierzy, pokurczonych trupich figur, spadłych na ulice, polityki tłumaczonej karabinowymi kulami - świat to taki, który odbywa się równolegle obok nas albo który może nas bezpośrednio dotyczyć. Występ Michała Turowskiego był najmniej nachalny pod względem dynamiki dźwięków i bardzo cichy na tle innych artystów, a prezentowany materiał pochodził ze wczesnych nagrań projektu i dotyczył wojen w Czeczeni. Całościowo projekt jest przy tym bardzo uczciwy - Michał nigdy nie krył, że semantyka (znalezionych/ukradzionych) obrazów, słów, gestów jest kluczowa dla rozumienia, odczuwania i przeżywania jego muzyki. Miałem przyjemność rozmawiać z nim o tym, w jednym z pierwszych wywiadów, których szef BDTA udzielił mi po wzroście popularności jego działalności jako artysty-muzyka [link do wywiadu].



Nie zapominajmy jednak, kto w BDTA był pierwszy w wykorzystywaniu znalezionych sampli do tworzenia swoistego storytellingu. Projekt Centralia Pawła Starca, który z kolei wystąpił na początku wydarzenia zadebiutował u Biedoty epką Discipline [moja recenzja]. Poza tym Paweł Starzec występuje z Michałem Turowskim w Mazucie (rytmiczny power violence). Starzec opowiadał z kolei o wojnie w Jugosławii - setup oparty o kostki Behringera, tanie syntezatory promieniował punkowo zorientowanym lo-fi, ścianą zaszumionych warstw przeciągłych dronów wyrwanych ze squatowych soundsystemów, aż do karabinowych uderzeń elektronicznych werbli, co budzi zarówno skojarzenia z DJ Loserem, Souvenir de Tangerem oraz pierwocinami elektronicznego industrialu i EBM-u. Jednak to, co przykuwało uwagę najmocniej to wizuale, które również opierały się na materiałach znalezionych w archiwach serwerów niewiadomego właściciela i umiejscowienia. Pomieszanie obrazów okropności czystek etnicznych oraz materiałów promocyjnych przemysłu turystycznego byłej Jugosławii, jakkolwiek zawarte w słowie brzmią banalnie, na żywo raziły kontrastami, a wyczucie miksowania zastanego obrazu będącego komplementarnym wobec muzycznej narracji, muzykę po prostu pożarła.



Bez wizuali obył się za to Daniel Brożek, występujący jako Czarny Latawiec. Jego występ był niezwykle zróżnicowany pod względem wykorzystanych materii, więc wybaczcie, że dokonam tutaj selekcji tych momentów seta, na których samo wspomnienie rozświetla się neon wygięty w napis WOW. Zwyczajowa dla artysty ściana nienawistnego dźwięku, ferment zderzających się ze sobą sampli to główny idiom tego występu, który rad wykorzystywał field recording oraz przesterowane szumy mające udział w finale, gdzie subbasowa stopa skutecznie wyczerpała możliwości sprzętowe Laboratorium CSW, przekształcając ichniejszy soundsystem w LRAD, który z kolei  przekształcał w ucho ciała członków audytorium. Transmutacja ta dokonała się zapewne wcześniej, zanim nieregularności perkusyjnych kawalkad poddały się totalitarnej sile regularnej, antytechnoidalnej stopy - w moim przypadku gdy Czarny Latawiec zaskakiwał perkusyjnymi właściwościami drobno ciętych spółgłosek - ni to pochodzących od syntezatora mowy, ni to wyrwanych od białkowej słabości ludzkich gardeł. Żonglerka pierwotnością muzycznej kreacji spotęgowana była przez kontrasty długich, znowuż trudnych do określenia, czy to synteza, czy to rozkład dźwięków podobnych do ludzkiego zawodzenia - ni to lamenty pogrzebowe, jak wyjęte z archiwów Canary Records, ni to (emulowane) alikwoty tuwińskich mistrzów, ni to, bez grama szydery, Deep Forest, ni to dziedzictwo natchnionego goa trance i ambient techno ze środka kolejnych części serii "Ambient Soundscapes". Ni to, lecz nic to, bo jedną z konstatacji występu Czarnego Latawca jest to, że artysta przez zapewnianie doświadczenia koncertowego wykracza nim poza "zwykłe" doświadczanie muzyki. Choć sam jestem domatorem i świat poznają słuchając rzeczy na słuchawkach, w samochodzie i siedząc w fotelu to takie występy jak ten przekonują mnie, że zdecydowanie warto wychodzić z domu.



Wilhelm Bras, ty chory pojebie! Rozwinę jednak tę myśl posługując się paralelą z tegorocznymi Przesterowanymi Szczurami, które odbyły się w tm samym miejscu w ramach tego samego cyklu. Choć większość występów z PS [moja relacja] bardzo mi przypadła do gustu, to jednak żaden z nich, może oprócz MAAAA nie posiadał właściwości balistycznych jakie zaprezentował na scenie Paweł Kulczyński, który podobnie jak wspomniany wcześniej Daniel Brożek oprócz tego, że związany jest z BDTA jest częścią stajni Mik Musik. Paweł Kulczyński znany jest z wykorzystania na nagraniach i na scenie własnoręcznie przygotowanych syntezatorów oraz niebezpiecznej oprawy swoich występów. Nie inaczej było i w trakcie tego występu, który zaczął się niespodziewanie, bez zapowiedzi od zgaszenia świateł, puszczenia w ruch wytwornicy dymu oraz włączeniu białego stroboskopu, który uruchamiał się w momentach szczytowych ataków występu - epilepsja czy odklejenie siatkówki oka gwarantowane. Nie bez powodu wspomniałem nojzowy fest parę słów wcześniej, a to dlatego że Wilhelm Bras, przynajmniej w wymiarze koncertowym, bardzo przypomina mi cut-up harsh noise'owy geniusz Facialmessa z jego wybuchami wściekłości, zagęszczaniem nierepetywnych sekwencji i szokiem wywoływanym zmianami akcji, zupełnym pominięciem takich szczegółów jak (nad)używanie kompresora, czy limitera. Zasadniczo jednak Wilhelm Bras nojzowy nie jest - estetyka błędu może być mu wmawiana, o ile radykalizm kształtowanych przez niego materii dźwiękowych wyprzedza wyobrażenia i zdolności odczuwania. Jego syntezatory żyją życiem brzęczących owadów o pijanej trajektorii lotu, rozrastają się w przestrzeni jak pleśń po powierzchni zapomnianej zupy, jednak bez niepotrzebnej, a nawet programowej obskury. Przyrodnicze porównania się tu nie kończą, bo Kulczyński to sceniczne zwierzę, wykorzystujący w swym frenetycznym tańcu maksymalnie ograniczoną przestrzeń wyznaczoną przez rozstaw syntezatorów. I wstyd, wielki wstyd, że nikomu nie chciało się poderwać dupy do totalnego występu Wilhelma Bras - bo choć jest to chory pojeb, to jednocześnie wielkie dobro narodowe - niemniej o jakości światowej.