Strony

poniedziałek, 11 grudnia 2017

'PRETTY FUCKIN' FAR AWAY FROM OKAY'



Impreza w krakowskim Warsztacie w ramach wspólnej trasy Kollaps/Operant/Brighter Death Now jest obecnie najchętniej fetowaną porażką ostatniego czasu. Dezorientacja z powodu utraty zbiorowych zasobów publiczności na imprezę, która miała być wydarzeniem roku i powrotem legendy poskutkowała masochistycznymi komentarzami usprawiedliwiającymi gig, który w normalnych warunkach powinien być pamiętany przede wszystkim w kategoriach skandalu. Wybaczcie, że nie będę próbował agregować zbiorowej jaźni, bo tak się składa, że nie czuję się jej wyrazicielem - zresztą do wyrażania ogólnych sądów populacji nikt mnie nie upoważnił.

Gig był paskudny, to fakt, lecz czy „paskudność” nie jest konstytutywna dla wszystkich gatunków wysuwających na pierwszy plan szumy i hałasy, które mają naruszać mieszczańskie poczucia piękna w sztuce, czerpiąca z katarktycznej mocy dźwięków o nieokreślonych składowych harmonicznych i społecznie niechcianych? Czy natężenie dźwięków mających wymierny wpływ na zdrowie i szokujące performensy obejmujące autodestrukcyjne zachowania i agresję wobec publiczności nie są kluczowe dla tej właśnie tradycji artystycznej?

Jak ważną częścią tej tradycji jest Cold Meat Industry chyba udowadniać nie trzeba, a istotności  wpływu Rogera Karmanika, twórcy i personifikacji wytwórni na estetykę dark ambient, power electronics i death industrial mało kto podważa. Być może w działalności takich labeli jak Cold Meat, Tesco Organisation czy Slaughter Productions łączyły najbardziej znaczące typy czyste undergroudnowych muzyk nojzowych przełomu lat '80 i '90 jakimi były black metal i wszystko to, co czerpało z japońskiego nojzu, a także podług innych klasyfikacji to, co łączyło tradycję muzyki, mającej świadomość dokonań interdyscyplinarnych "akademickich awangard" XX wieku, oraz rozkosz destruktywnego antyintelektualizmu idącego z dadaistycznego hałasowania[1]. Tak się zatem składa, że działalność Karmanika jako wydawcy stanowiła krok w stronę estetyzacji hałasu, jaki znamy obecnie, odchodząc od ortodoksji "paskudności" w stronę bardziej wyszukanych, choć ciągle radykalnych, form.

Nie bez powodu w powyższym ustępie wspominam o metalu, a także nie bez powodu słowo "awangarda" wpisałem w cudzysłów. O metalu piszę, bo wiedzę o Cold Meat Industry mogła zostać w znacznym stopniu upowszechniona w kraju przez pismo, którego największą część łam poświęca się metalowi właśnie. W dosyć ważnym na rynku muzycznej prasy drukowanej Noise (sic!) w numerze z marca 2015 roku pojawił się obszerny artykuł o Karmaniku oraz o jego labelu [2]. Być może to spowodowało, że w Warsztacie 9 grudnia pojawiło się względnie wielu metalowców i nawet mogło się im to wszystko podobać, wszak molekuły występów wszystkich zespołów z tego wieczoru zbliżały się swym smakiem do nojzu metalowej grupy Thaw. Pojawiły się także relacje metalowców z tego wydarzenia, jedno zaś chciałem podać z nazwy, bo wydaje mi się być zupełnie interesujące.

Relacja z peja audycji Metalurgia posiada to, czego już w zasadzie nie ma w necie - jest to autentyczne zdumienie z zetknięcia "nowym" i choć ogólne spostrzeżenia z imprezy są zupełnie trzeźwe, a intuicje autora nie zawodziły, tak niektóre podszyte ignorancją wtręty burzyły potencjalnie błyskotliwy tekst. Nie ma co się obrażać, że ktoś się dzielić relacjami z nojzowych gigów, gdy na takie zazwyczaj się nie chadza, powinno się obrażać na pomieszanie pojęć, operowanie stereotypami, a także paternalizm wobec stylu oraz jego apologetów. Baza i wyjście tej relacji było uczciwe - koncerty Kollaps i BDN z featem kolegi z Deutsch Nepal wyrażały się brakiem szacunku wobec publiki, kolegów z innych zespołów, którym zniszczono sprzęt i jedynym usprawiedliwieniem dla niedyspozycji wykonawców wywołanej alkoholem była programowa chęć wywołania uczucia zażenowania - bo takie uczucie towarzyszyło mi w trakcie występów, a kac moralny aż do momentu pisania tego tekstu. Kollaps miał kilka momentów, to fakt, samookaleczenie się wokalisty wprowadzało trochę pożądanej konsternacji, ale poza tym była to próżna nuda z rockistowskimi gestami wyższości nieproporcjonalne do jakości generycznego transu. BDN z aktami przemocy wobec sprzętu, siebie i publiczności było bezcelowe, a dorabianie temu gęby, że przecie "entropia, gniew i zniszczenie" jest rzeczą karykaturalną, a wydłużającą się w nieskończoność, pozbawioną dramaturgii, ospała, zmęczona trasą, która była jak się zdaje dla Karmanika i reszty pretekstem do taniego zapicia, wyzutą z wywoływania zarówno nienawiści jak i empatii imbą, której nie da się w żaden sposób przewartościować, ani nadać transgresywnej głębi "galerii sztuki", nojzu jako nieustannego performensu, świata jako cierpienia i rozczarowania itp. itd. Ja też byłem rozczarowany, lecz z przyczyn bardziej przyziemnych - straconego bezpowrotnie czasu i mniejszej ilości wachy w baku.

I w istocie pozostałoby we mnie poczucie straconego czasu, gdyby nie duet Operant, który zagrał solidną techno industrialną sztukę, nawet pomimo problemów technicznych. Od zachowań scenicznych, także tych agresywnych, po realizację odpowiedniej teatralizacji występu, przez akuratne dozowanie wrażeń, począwszy od ciężkich aleatorycznie interferujących szorstkich faktur, przetworzonych krzyków, sprzężeń blach i oczywistych, wręcz archetypowych,  industrialnych dźwięków metalu trącego o metal oraz sprzężeń mikrofonu, do szczytu EDM-owej, tanecznej eksplozji utrzymującej się do samego końca występu widoczne były uskutecznione starania ukontentowania siebie i publiczności.

Słowem zakończenia odniosę się jeszcze do pogardy, z jaką Metalurgia odnosi się do pojęcia "awangardy". Nadużywanie tego pojęcia, do rzeczy nomen omen niepojętych jest nietrafione, gdyż samo pojęcie stało się już dawno pustym znaczącym. Nie ma zatem potrzeby zaliczanie do jednej kategorii tak odległych od siebie zjawiska jak dodekafonii Schönberga i harsh noise'u; koncertów w trakcie Sacrum Profanum, ale również imprez odbywających się w Warsztacie[3], choć mogą mieć one wspólną, szczerze poszukującą publikę. Metalurgia próbując dopierdolić kiepskiemu gigowi strzela na oślep tam, gdzie takie imprezy potencjalnie i w stereotypowym wyobrażeniu mogłyby znaleźć poklask, jak galerie sztuki, czy inne instytucje kultury stawiające na imprezy o silnym wymiarze performatywnym, interdyscyplinarnym i koncepcyjnym, czego nawet nie skomentuję dalej, przypomnę tylko, że jedna z najlepszych nojzowych imprez w kraju, jaką są Przesterowane Szczury odbywa się w murach dotowanego z publicznych pieniędzy Centrum Sztuki Współczesnej w Zamku Ujazdowskim.

Ci którzy lubują się w sztuce hałasu nie są głuchymi prymitywami, którzy każde głośne napierdalanie przyjmują z otwartymi ramionami. Chujowy nojz to nie oksymoron, bo chujowe nojzy istnieją i występują na żywo, a oto był kliniczny przykład chujowizny. Tak nie miało być i tak być nie powinno.




[1] Powyższe klasyfikacje wziąłem z artykułów Radka Sirko:
"Noise, czyli redefinicja współczesnej muzyki i praktyki słuchania"
"Muzyka na granicy ekspresji. Ekspresja na granicy muzyki"
[2] Noise Magazine, nr 1(3) marzec 2015, Paweł Frelik, "Cold Meat Industry - upadłe imperium"
[3] W którym odbywają się świetne imprezy noiseowe, jak koncerty w ramach trasy Dave'a Philipsa
CZYTAJ TAKŻE RELACJĘ:
PRZESTEROWANE SZCZURY 2017

środa, 29 listopada 2017

Melatony st / Yasuhito Fujinami, "Lotus"

Od lewej: Melatony, st, źródło: pawlaczperski.bandcamp.com, Yasuhito Fujinami, "Lotus", źródło: yasuhitofujinami.bandcamp.com


1.Niechże wstępem mojej recenzji będzie przypomnienie jednego z najciekawszych tekstów z zakresu krytyki kultury, jaki powstał w tym roku. [Być może zaś tekst ten uważam za warty uwagi, bo dotyczy dziedziny, w której nie wykazuję zbędnego znawstwa]. Mowa tu o krytyce zawartej w  Triumf. Wieś. Dionizje Bartosza Zaskórskiego (Mchy i Porosty), która podkreśla afirmatywny wymiar sztuki Marka Rachwalika, jednocześnie zaś tekst ów jest również wielce afirmatywny. Nie uważam jednak maniery Bartosza za pozerstwo, bo udowadniał on już niejednokrotnie, że nieoczywiste poczucie humoru (choć nie eskapizm) jest mu bardzo bliskie oraz to, że daleko mu do poruszania cierpiętniczych motywów w swojej własnej twórczości. Tak czy inaczej próba ujęcia najnowszych albumów Huberta Zemlera oraz Yasuhito Fujinami powstawała pod wpływem przemożnego wpływu eseju Zaskórskiego.

[To jest ten moment, w którym zrobię to czego nie chciałem robić, więc robię to w twardym nawiasie kwadratowym, który przypomina betonowy bunkier, poza który ta wieść się nie rozejdzie, że robię jakieś podsumowanie roku - brutażowa płyta Mchów i Porostów należy do jednych z ulubieńszych w mijającym roku]



Zaskórski w swoim tekście przeciwstawia afirmację Rachwalika negacji, która dominuje w twórczości wielości innych artystów. Gdzie jednak na osi między afirmacja-negacja, znajduje się melancholia? Można by stwierdzić, że znajduje się dokładnie na samym środku, nieznacznie balansując w obie strony na raz; ciągle zbyt niewinna by popaść w gorycz i cynizm negacji, zbyt jednak niepewna i rozchwiana by iść w stronę światła. Bywa śmieszna w swym niezdecydowaniu i zbyt mało popularna, bo nieszczególnie radykalna. Melancholia jest zawłaszczona głównie przez nastoletni kicz, najczęściej wyrażana przez młodociane osobniki wchodzący w dorosłość; mylona jest zresztą często z egzaltacją, metaforycznie widziana w pieszczotach trądzikowych twarzy, obgryzionych szkolnymi troskami paznokci; gargantuicznych przeżyć szalonych miłości, które tylko w owym czasie trwają wiecznie. Gorzej melancholii w starszej twarzy - czym twarz bardziej gorzknieje i wietrzeje, tym mniej należy się jej sympatii, o współczuciu nie wspomniawszy. Melancholia w tym czasie dziwaczeje, wyradza się w gorsze, czasem nieodwracalne stany chorobowe. Z czasem melancholia fermentuje w ersatz tajonego szaleństwa, a czasem prowadzi w samo sedno najgorszego.

2. Mainstreamowe minimal music robione ongiś przez czworokąt Reich, Riley, La Monte Young, Glass stało się w naszym kraju za sprawą ostatnich lat bardzo popularne. I nic bardziej zadziwiającego, wszak jest to najbardziej przystępna niedzielnemu słuchaczowi historyczna awangarda, niezwykle zapraszająca, to niemal ekumeniczny pomost między hardcorową publicznością, która jest zepsuta erudycją w osłuchaniu wszystkiego i  wszystkich, a normikami od "zapraszamy do Trójki" wysłuchiwanej przede wszystkim, by dowiedzieć się o utrudnieniach na A4. Hubert Zemler miał ważny udział w revivalu tychże metod i brzmień, biorąc udział w lepszych projektach i nagraniach z tego nurtu, by wspomnieć tylko o  świetnych nagrania zespołu Zebry a Mit czy też ubiegłorocznej solowej płycie Pupation of Dissonance, której należy się miejsce w topie 2016 roku.

W ramach projektu Melatony Zemler wchodzi w inny nurt minimalizmu, który wyziera ze obszernych muzotek i archiwów library music, które w ostatnich latach za sprawą takich wytwórni jak Finders Keepers czy krajowego GAD Records dostępują szczytów zainteresowań w ich przewartościowaniu. Zemler nie zatrzymuje się jednak na tym, lecz drąży dalej, tam, gdzie pojawiają się apologeci stylu muzyki wycofanej, pozbawionej ego, towarzyszącej, muzyki-mebla, tworzonej według wskazań Erika Satie, wśród zachwycających w ostatnim czasie nagrań Ter czy Józefa i Zofii. Muzyka to wymagająca wysiłku przede wszystkim od kompozytora, wykonawcy i producenta (w przypadku Melatony jest to jedna i ta sama osoba), jest to muzyka-artefakt, elegancja zaklęta w pudełko z taśmą, która zachwyci gości w swej nieobecności, która doprawi sterylność pięknego wnętrza wyszukanymi dźwiękami-efemerydami.

Lecz nie tylko to, co powyżej, bo tylko to, co powyżej byłoby krzywdzącym niedopowiedzeniem. Być może album ten mógłby zakończyć się po pierwszym uderzeniu w utworze Pomorze. Poza perkusyjnym atakiem i pogłosem idącym za nim mogłoby się zupełnie nic nie wydarzyć, wybrzmiewanie końcowe mogłoby nie mieć nigdy końca, pełnia tego prostego dźwięku i tego reverbu, który jakkolwiek prymitywnie nadużywany przez innych artystów, tak na tej kasecie osiąga mistrzostwo wyszukania. I nie stałoby się zapewne nic, gdyby nagle album się urwał i na tym się właśnie skończył, bo oto nastąpiło doświadczenie zarówno pełni, jak i głębi. Lecz nie dzieje się tak, pojawia się szczątkowa, dziecięcą jakby dłonią wystukiwana synkopa wibrafonu (?), wyjawia się także szorstki, choć nienachalny dron, po nim długie oniryczne dźwięki. Akuzmatyczny wymiar tej płyty jest bardzo ważny; choć można by próbować dociekać, jakie instrumenty grają, czy są to instrumenty akustyczne, czy elektroniczne, czy emulowane komputerowo to nie ma znaczenia dla istoty tego albumu.

Istotą, jak się zdaje, jest autentyczna troska Zemlera o postawienie się pośrodku; między repetycją, a łamaniem repetycji przez mikroskopijne zmiany; o stworzenie albumu całościowego i zamkniętego oraz o skomponowanie takich utworów, które pojedynczo są zamknięty światami, i  tak aby poszczególne ścieżki, pasma, echa i uderzenia wydestylowane z utworu ciągle były samodzielnymi obiektami westchnień. Oczywiście nie tylko nastrój sielanki wyziera spośród utworów Huberta. Samań jest energetyczną wariacją na temat wysokoprzetworzonego world music, akustycznego krautrocka Popol Vuh, a nawet natchnionego funk-reggae Cymande. Dowcień kontrastuje nieco z resztą albumu, przez syntezator w smaku lo-fi, niejednoznaczną atmosferą quasi-bliskowschodniej muzyki, grozy, a także bezpiecznie dawkowanego absurdu. Albumowego dzieła dopełnia pulsująca melancholia Świerszczania ze zgrzytem wcale nienojzowej blachy, syntezatorowym ambientem Palcolora, idący w stronę idylli wyszytej roztrzęsieniem, jak u Tima Heckera.

Melatony
"Melatony"
Pawlacz Perski ppt42
21 listopada 2017





3. Zaskoczyć może zestawienie solowego projektu Melatony z programowym radykalizmem, który przez większą część swojej dyskografii przejawiał Yasuhito Fujinami. Przed swoją ostatnią dotychczasową płyta - omawianym tu Lotusem - nagrał splita z K2, który zupełnie nie zapowiadał stylu, który Fujinami podejmie na swojej najnowszej płycie. To co znalazło się na materiale zrobionym z K2 jest bardzo dla harsh noise'u typowe, w swojej typowości zaś wulgarne i pornograficzne - po prostu znakomite. Lotus jest bardzo bliski postępującej estetyzacji harsh noise'u wyrażanej przez twórczość takich artystów Kevin Drumm, Ben Frost czy Purgist (zresztą prowadzone przez Sergeja Hannolainena Triangle Records odnajduje wcale nie tak zgniły i bardzo ożywczy kompromis między hi-fi, dbałością o kompozycję, a całym inwentarzem metod gatunkowego noise'u).

Hubert Zemler dba o to, aby koniec jednego utworu był taki sam, jak początek następnego, zaś koniec albumu Melatony współgra z początkiem Lotusa, który zaskakuje miękkimi ambientowymi pasażami. Szumy w otwierającym płytę Fragment of Memory nigdy nie przebijają się ponad synth- i dark-wave syntezatorów i tak w zasadzie jest do końca albumu, który jest gdzieniegdzie podskórnie tkany industrialnym hałasem, field recordingami i przesterami czając się na czekającego w napięciu słuchacza. Oczekiwanie to dotyczy wybuchów wściekłości immanentnych dla noise'u, jednak tutaj są one zagłuszone przez pogłosy i wokale. W wokalach tych, a raczej w nagranej mowie, ukryta jest tajemnica i wielostopniowe rozumienie i przeżywanie wynikające z nierozumienia słów, lecz wyobrażania sobie ich znaczenia, na podstawie ich tembru, siły, szybkości etc. Francuskie monologi, wzmagają poczucie atmosfery sennego i deszczowego french touchu, a dialog w języku japońskim między kobietą, a mężczyzną w centralnym dla płyty, a jednocześnie najlepszym utworze Dream Ritual, jest być może najbardziej wzruszającym, melancholijnym, groźnym i niepokojącym momentem tegorocznej muzyki w ogóle. Szczególnie w momencie gdy szlochanie kobiety mija, a zanim pojawia się syntezatorowe, minorowe arpeggio i nawały dźwięków, jakby tłuczonego w oddali szkła. Lotus jest dark ambientem życia codziennego, pustych ulic, dramatycznych wymian zdań, szeptania sobie do własnego ucha najskrytszych tajemnic, bólu wyrażającego się nie w gorejących na zewnątrz ranach, bolących, nagich ropieniach, ale zadr na psychice i niepokoju dusz, wzruszeniu odbierającego mowę i samotności odbierającej życia.

Pod względem użytych środków jest to być może jedna z bardziej świadomych nojzowych płyt ostatnich lat, gatunkowo co prawda nieortodoksyjna, lecz szukająca szokujących metod, tam gdzie powinno ich być najmniej, czyli nie w nieustannym atakowaniu dźwiękiem, lecz w pożądaniu nieoczywistych kontrastów.

Yasuhito Fujinami
"Lotus"

SSSM - sssm-120
20 października 2017




czwartek, 23 listopada 2017

BEZSZELESTNOŚĆ - Palcolor, "Wróg"



Zastanawiam się poważnie nad fenomenem Emila Macherzyńskiego, którego głównym solowym projektem jest Palcolor. Jego kolejne wydawnictwa pojawiają i jakby momentalnie znikają, gdy zaś gra na żywo, to zagra jakąś sztukę, a poza tym scenicznie nie istnieje. Nie byłoby w tym nic szczególnego - tak funkcjonuje duża cześć prezentowanych na blogu artystów, którzy z uporem godnym lepszych spraw brną, by prezentować swoją twórczość. A może tu nie ma żadnego fenomenu, a może tylko przydaję Emilowi zasług, których nie ma? Wszakże co Macherzyński takiego zrobił? Grał w Złotej Jesieni, z Joanna Świderską współtworzy wydawnictwo Jasień, był duchem poruszycielem sporej części niezalowych targów, które w jakiś sposób konsolidowały scenę niezależną w Polsce, a z czasem stały się fenomenem, który bezszelestnie właśnie wygasa tudzież przeobraża się. Emil był częścią środowiska Eufemii, która stanowiła dla wielu kluczowe miejsce trwania spontanicznej i szczerej twórczości. I wiele więcej można by tu jeszcze wymieniać - lecz czy to jeszcze jakaś zasługa?

Kolejne Emilowe wydawnictwa pojawiają się i znikają - a może nie są warte zachodu? Problem polega na tym, że zupełnie nie, choćby z uwagi na to, że Palcolor, pod którego szyldem Emil wydaje, nie tylko tworzy spójnie brzmiące płyty, ale także uparcie drąży jeden estetyczny idiom w trakcie całej swojej dyskografii. Fascynuje go najtisowe IDM biorące swój początek w V/A Artificial Inteligence i w późniejszych apologetach stylu - z przejrzystą i sterylną produkcją, atmosferą wyrafinowania zapraszającego zarówno dyletantów jak i poszukiwaczy wrażeń. Twórczość ta pozbawiona jest zbytniego konceptualizowania i intelektualizowania - choć to pierwsze pojawia się tu i ówdzie, jednak na zasadzie zbioru skojarzeń - duchologicznego science fiction, powidoków luksusu czasu komuny (fly polish airlines, buy polski fiat) oraz lurkowania po osobliwościach internetu, lecz bez memiarskiej ortodoksji. Być może Emil Macherzyński jest w swoim retro szyku tak osobliwy, bo zupełnie nie interesuje go robienie rzeczy stosunkowo modnych - synthwave'u z french touchem (choć u Emila french touch się podskórnie wydobywa), wszelkiego rodzaju pogrobowców New Age'owego vaporwave'u zanurzonego w estetyce lo-fi VHS, czy pełnego apreggiatora elektronicznego ambientu. Paradoksem zaś jest to, że nie poszukiwania już, lecz ściśle określone pole estetyczne podjęte przez Emila wydaje się być bardziej "dziadkowskie" od tych wszystkich próżnie wymienionych przeze mnie antynomii, które historycznie mają dłuższą tradycję. A to dlatego, że to, w czym Macherzyński czuje się dobrze, nie zostało jeszcze wystarczająco mocno przewartościowane i poddane reinterpretacji w magii wyobrażeń.

Piszę ten tekst, jakbym pisał coś w rodzaju epitafium, bo przypadek Palcolora rozprawia się z mitem jakoby wydanie zbiorczego materiału dźwiękowego było ważną cezurą w artystycznym życiu. Tak jakby z każdą wydaną płytą artysta musiał wkładać wysiłek w wymyślanie się na nowo i eksplorować nowe formy i style. Do tej pory chciałem napisać o Palcolorze kilkukrotnie - i tyleż razy mi się nie udało, bo kasowałem niemal gotowe teksty. Były one na swój sposób niewystarczające, być może dlatego, że kolejne płyty Emila traktowałem jako kamienie milowe, podczas gdy są one konsekwencją rozwoju. Owszem pojawiały się w jego solowej dyskografii skoki w bok, ale nie były one radykalnie odmienne od wyraźnie zarysowanego typu czystego. Odmieńcy to choćby Mikroorganizmy czy słuchane przeze mnie ciągle z wielką przyjemnością nagrane na żywo ambientowe, evergreenowe Arecibo, którego echa wyraźnie wybrzmiewają w openerze do pełnego bulgotów i intrygujących pogłosów 1987 otwierającego najnowsze dzieło Emila, czyli płytę Wróg. Bardzo to podobna rzecz do Afrikanische Volker Mirta. Płyta ta nie kontynuuje drogi obranej przez Emila na ostatnich jego dokonaniach, które skłaniały się w stronę techno - przykładem jest doskonały Muranów Workshop oraz inne okołobrutażowe impresje, które pojawiały się z różną regularnością na soundcloudzie muzyka . Na Wrogu jest mniej tanecznie, a zatem jak jest? Dotychczas muzyka Palcolora była w dużej mierze afirmatywna, na swój osobliwy sposób radosna. We Wrogu zaś czai się podskórny niepokój. Poszczególne zrytmizowane figury, zaczątki melodii, ambientowe smugi brzmią jakby były ze sobą spasowane w programowo niedoskonały sposób, tonacje zmieniają się pod wpływem niespodziewanego ledwo wyczuwalnego pitchu, a umiejętne stosowanie reverbów i deleyów potęgującą napięcie wynikające z mikroskopijnych odstępstw od rytmu  i tonacji - patrz Bias Trap, w który dodatkowe napięcie potęgowane jest przez skontrastowane naturalistyczne brzmienia perkusji z rozchwianymi syntezatorami.

Prima Terra kolejny utwór na playliście w swej powolnej dostojności, zbliża się do muzaków z archiwów GAD Records, będąc jednocześnie utworem bardzo chwytliwym, zapamiętliwym, po to by rozpaść się  w połowie w posępnym dronie, by później eksplodować z energią rzutkiego werbla - drop to był niespodziewany, rozkosznie niepasujący do feelingu budowanego przez pierwszą część utworu, by później zatoczyć rondo względem swego początku. Następny Kush Komfort moim zdaniem nie pasuje do tego, co powiem już teraz, świetnego albumu. Utwór idzie w stronę posępnego bengiera, no i nie byłoby w tym nic złego, pobawić i potuptać też należy, niemniej lepiej jest wczuć się w długie dźwięki syntezatora Pyongyangu, który jest utworem bardziej koherentnym i bodaj szczytowym momentem albumu. Choć tu też pojawia się regularna stopa, to jest ona dodatkiem do dubowych ambientów i wielości ich warstw niźli szkieletem usprawiedliwiającym całość, by bezgłośnie przerodzić się w bezszelestne zamknięcie w szumowej miniaturze Retkinia Północ.

* * *

Wkrótce przed tym, jak miałem przyjemność zaznajomić się z tym albumem, który śmiało mogę określić jednym z najlepszych jakie słyszałem w tym roku, odbyłem krótką wymianę zdań z Palcolorem w jego własnej osobie. Emil wyraził wówczas obawę, że Wróg nie wzbudzi żadnej reakcji, że nie pojawi się żadna wzmianka, ani recenzja, ani nic co idzie za tym. Emil zapytany przeze mnie, czy nawet jeśli napiszę coś na Kulturze Staroci o tej płycie, to czy myśli, że coś to zmieni odpowiedział:
-Pewnie nie.

Palcolor
"Wróg"
Kosmodrone DRONE 1701 CD

1 grudnia 2017




środa, 15 listopada 2017

PŁYTY-MIEJSCA

Od lewej: V/A, "Pępek Świata", V/A, "Dźwiękowa historia Łodzi, V/A, "Plan Sprzymierzonych - Szczecin Muzycznie Niezależny vol. 2". Zdjęcie w tle: Łukasz z Bałut, sorry, że nie zapytałem czy mogę miejmiejsce.com/cos-jeszcze/baluty-lukasza-z-balut-pazdziernik-2017/

Penalizacja nomadyzmu miała sprzyjać zwiększeniu kontroli ciał biologicznych ciałom politycznym. W momencie, w którym kontrola mogła odbywać w sposób inny niż meldunek okazało się, że nowe rodzaje nomadyzmu mogą podatność ciał urabiać w inny sposób. Jednakże wbrew hasłom powszechnej mobilności i elastyczności, osiadłość, chęć bycia "u siebie" między "swoimi" stała się głęboko tajonym pragnieniem, które mogło wkrótce przerodzić się w stany anomii, a nawet traumy. Jaka by mityczna "Warszawa" nie była pojemna i jakiego by wszechawansu nie zapewniała, nie jest w stanie zagwarantować bezpieczeństwa przynależności, która urabiana jest w pierwotnym kontakcie z "pozawarszawskimi" przestrzeniami życia, oraz z późniejszą socjalizacją, akceptacją siebie w przestrzeni oraz przestrzeni poza nami. Oczywiście peryferie to nie tylko sielanka wsi spokojnej - częściej to frustracja niezaspokojonych potrzeb i przekonania, że mityczny wyjazd do najbliższego miasta wojewódzkiego, z miasta wojewódzkiego zaś do stołecznego, ze stołecznego zaś do Berlina bądź Londynu, który z czasem odwleka się coraz bardziej, te potrzeby zrealizuje.

Frustracji miejsca poddaje się Marszałek Pizdudski w otwierającej składankę  Plac Sprzymierzonych - Szczecin Muzycznie Niezależnych, prezentujących scenę undergroundową stolicy zachodniopomorskiego. Bo dzisiejszy wpis poświęcony jest płytom o miejscach właśnie - gdzie wbrew rozlicznym, a przecież logicznym argumentom wciąż żyją i kreują ludzie. Marszałek Pizdudski to egzemplifikacja wkurwu, a frazy pomstujące na Szczecin w piosence Ugrzązłem w Szczecinie mogłyby być wyśpiewane gdziekolwiek indziej. O historii piosenki o Szczecinie wiem tylko z absurdalnych fraz wspaniałych Pustostanów, z piosenki, a jakże Szczecin. O ile tam Maciek Salamon śpiewa o tym, że urodził się w Szczecinie, tak Pizdudski w rytm prymitywnego rytmu opowiada już o dorosłym doświadczeniu Szczecina, w który wali gównem i szczyną. Gdzie centrum jest w dupie, a Szczecin w świadomości rodaków jest znany z tego, że jeden z bohaterów serialu Klan pochodzi z tego miejsca, które na kartach scenariusza jawi się jako koniec świata. Pizdudski w piosence tej łączy starcze pierdolenie, o tym, że kiedyś to było lepiej, z  jednoczesnym narzekaniem, że dzisiaj to jest strasznie chujowo, wykrzykując frazy o Wielkim Pomorzu, który jest również nazwą projektu, w którym bierze wcielający się w Marszałka Piotr Markowski. Piosenka ta wyraża typ czysty frustracji, stawiając tego one man banda jako jej personifikację - wraz z nieodłącznym trybalizmem, prymitywizmem, bluzganiem, a także chorobliwym sentymentalizmem, doprawiony garścią kloacznego kabaretonu. Ale taki właśnie jest Pizdudski - niezbyt wyszukany, wulgarny, organicznie prymitywny w swoim ryku, a swoim graniu wręcz suprematystyczny, zredukowany do minimum. Jeśli tak się Szczecin ze mną wita, to ja się chętnie, choć na chwilę, rozgoszczę.

Pizdudski to operetka w kolorze minimal-punk, a zgoła inny jest projekt Dźwiękowa historia Łodzi, którego konceptem zawiaduje wydawca, pedagog, muzyk, działacz społeczny, a także czarodziej Suavas Lewy. Płyta powstała dzięki dosyć szerokiemu wsparciu instytucjonalnemu i ma wyraźny wymiar afirmatywny względem miasta Łodzi, w przeciwieństwie do pesymizmu Szczecinian. Narratorzy, a jednocześnie podopieczni Fundacji "Szansa dla Niewidomych", zaangażowani w Dźwiękową historię Łodzi, brali udział w spacerach dźwiękowych do ważnych dla historii miasta miejsc i dzielili się dźwiękowymi wrażeniami z tych wypraw. Płyta ma charakter słuchowiska, tudzież reportażu. Koncept, na którym opierają się nagrania mają charakter zapraszający do dzielenia się odczuciami osób z dysfunkcjami wzroku, promienieje dobrocią, lecz całość pozbawiona jest próżnego paternalizmu organizatorów. Program płyty jest już zarysowany w utworze Niezliczone trzyszczą źródła w których narratorzy stwierdzają, że Łódź, wbrew powszechnej opinii, jest miastem ukrytego piękna, śpiewu ptaków i spokoju płynącej wody - choć tuż pod powierzchnią jest tam także historia niesprawiedliwości społecznej i oporu, dającego jednak nadzieję na poprawę losu. Utwór ten składa też obietnicę, której nie do końca spełnia. Otóż osoba słuchająca płyty powstałej na podstawie spacerów dźwiękowych jest w istocie również niewidząca, więc po pierwszym utworze przepełnionym soundscapem oczekiwałbym od płyty więcej field recordingów wraz nagranymi wrażeniami osób biorących udział w nagraniu, które stymulowałyby wyobraźnię audialną. Zamiast tego płycie towarzyszy przejrzysta muzyka skomponowana przez Lewego odwołująca się mocno do mainstreamowego, easy listeningowego minimal music spod znaku muzaków Reicha i Glassa, muzyki ilustracyjnej Zygmunta Koniecznego, a ze współczesnych odwołań choćby do quasi-ludowych instrumentali Maksymiliana Gwincińskiego. I o ile muzyka ta brzmiałaby bardzo stockowo samodzielnie, tak w reportażu/słuchowisku brzmi ona całkiem nieźle, np. gdy industrialne dźwięki mechanicznych krosien zostały wkomponowane w tapetę dźwiękową w utworze Z łódeczki Łódź, jednak już muzyka w Tramwajach, choć zapowiada intrygującą muzykę konkretną dźwięków tramwaju to zostaje zrujnowana przez infantylny, ostry bit i najtisowy klawisz niemający nic wspólnego z urokiem retromanicznych wykwitów współczesności. Centrum płyty Dźwiękowa historia Łodzi, a jednocześnie jeden z ciekawszych jej momentów jest objaśnianie beneficjentom fundacji obrazów Strzemińskiego na utworze, a jakże, Strzemiński. Osoby z dysfunkcją wzroku oglądają obrazy konstruktywisty i suprematysty, a później opowiadają o wrażeniach z obrazów na nośniku audio - o zachwyt nad przewrotnością tu nietrudno. Należy natomiast docenić ten utwór, z innego powodu i odkryć emocje poszczególnych osób, które wyrażają bardzo konkretne opinie i poglądy, nawet się spierają o sens takiej twórczości i nie dają sobie wejść na głowę z tym, co tłumaczy cierpliwe pani przewodnik. Dynamika wypowiedzi nie zostaje tutaj zagłuszona muzyką i jest to utwór pełen napięcia, wyzwala z obojętności, stawia wobec dyskomfortu konfrontacji - oto prawdziwe życie. Długo wyczekiwane dysonanse, nie tylko w opiniach, ale także w muzyce, pojawiają się przy okazji utworu Litzmannstadt Getto, w którym osoby z niepełnosprawnością słuchają o historii wszystkich wykluczonych poza zbiór człowieczeństwa w nazistowskim reżimie - nie tylko wszak chodzi tu o kwestie narodowościowe i etnicze, ale również o winę niezawinioną, jaką była niepełnosprawność, za którą karą również była śmierć. Podsumowując tę płytę stwierdzam - o ile zazwyczaj proces twórczy interesuje mnie najmniej, tak tutaj należy podkreślić, że idea oraz praca w realizację tej idei staje się nie mniej ważna od samej płyty. Płyta zaś jest nierówna; gorzej byłoby gdyby zaś nie powstała wcale.



Także z publicznych pieniędzy powstała płyta wydana w formie ślicznego artbooka, czyli składanka Pępek świata wydana z okazji 700-lecia Lublina przez Fundację Kaizera Söze, która choć wypuszcza zaledwie parę płyt rocznie, to są to niemal zawsze są to płyty warte uwagi, a wyjątkowo często są to płyty zwyczajnie wybitne. Tytuł albumu jest tylko pozornie buńczuczny i pretensjonalny, wszak axis mundi mieści się w tysiącach miejsc na całym świecie - wszędzie tam gdzie tożsamość i miłość tożsamości jest ciągle żywa i namiętna. Nazwa tego projektu wydawniczego także ma swoje historyczne uzasadnienie, a to przez historię o rabinie Jakubie Icchaku Horowicu, który był lublińskim ekwiwalentem wyroczni pytyjskiej. Zjeżdżali do niego o poradę pobożni żydzi, zaś on sam uznał miasto za omphalosa. 

Zaproszeni do projektu artyści zostali postawieni przed celem następującym - mieli przygotować utwory inspirowane wydarzeniami lub osobami związanymi z Lublinem. A muzyka dopisana do historii zadziwia dźwiękowym radykalizmem - trwodze towarzyszącej odwadze tytułowej bohaterki z utworu Henryka Pustowójtowna  w głoszeniu i realizowaniu przekonań i w końcu karze za wierność swoim postanowieniom, jaką jest poniewierka poświęca zaangażowanie Antonina Nowacka, która zachwyca za każdym razem, gdy pojawia się w jakiejkolwiek konfiguracji i w jakimkolwiek featuringu. Sile nagiego głosu sprzeciwia się naga przemoc nojzowych wystrzałów, łagodzona jest zaś przez następny z kolei Widzący, o wspomnianym już Horowicu, autorstwa Krzysztofa Topolskiego, który tworząc zręby transowego bębnienia wytwarza rytmiczne napięcia nie pozwalające usiedzieć na miejscu. Później następuje improwizacyjne wzmożenie tria Bąkała/Mac/Al Ani, które za cel bierze sobie nieortodyksyjne wykorzystanie typowego instrumentarium. Skrzypcowe popisy Patryka Zakrockiego przedstawiające grozę tornada z 1931 roku, które nawiedziło Lublin brzmi tak, jakby spokojnie mogło znaleźć się na płycie Iannisa Xenakisa Persepolis na krążku z remiksami. Kamil Szuszkiewicz zaś robi najlepsze minimale - pamiętajmy, że to on zapoczątkował wzmożenie wśród rodzimych apologetów tego stylu wraz z kasetą Istina wydanej w nieodżałowanej wytwórni Wounded Knife - dogrywając do niskiej jakości field recordingu nierozróżnialną od niego elektronikę i niemal niesłyszalną trąbkę w utworze Pierścionek Janiny. Emiter, który odpowiada także za mastering całego krążka, miał zadanie pisać o mazaczach - grabarzach, którzy świadomie mieli roznosić w XVIII-wiecznym Lublinie dżumę, po to aby się wzbogacić. Emiter poszedł w spektralną elektronikę; podobnież zrobił Maciej Połynko w utworze Ten, który bombę złapał glitchując nieco utwór w stylu Ryoji Ikedy, zaś od estetyki tej nie odpędzi się zamykający płytę Sebastian Mac z Siłą ognia. Płyta tworzy logiczną całość i zdecydowanie nie jest zrobiona pod publiczkę albo/i tak, aby grantodawca się nie czepiał - co niestety w przypadku pieniędzy publicznych wydawanych na kulturę jest raczej normą.



Z problemem robienia rzeczy pod publiczkę nie musieli mieć problemu niezależni od publicznego finansowania Szczecinianie, ze wspomnianą na samym początku płytą Plac Sprzymierzonych - Szczecin Muzycznie Niezależnych. Po muzyce z tej składanki faktycznie można wnosić, że w Szczecinie, parafrazując Pizduskiego, trochę jednak szczyną i gównem w Szczecinie jebie. Na numerze projektu ./noise pt. Małe zwierzątka tańcują po nocy w Puszczy Bukowej jeszcze tego tak nie słychać, można tu na czym ucho zawiesić, nie powiem, ten spektralizm jest miły, elektroniczne świergoty dobrze symulują małe zwierzątka, jest spoko - podobnie jak dark ambient Soil Trotha na Utricularia Livida. Ponad medianę zdecydowanie wybija się Duch, z utworem Fragment - jest to trip w krainę sztuki naiwnej, muzyki outsiderskiej w najlepszym rozumieniu tego pojęcia. Automat perkusyjny został ustawiony, by grał nierówno jak Lars Ulrich, wokal pojawia się na początku kilka razy, by zniknąć i nie pojawić się w ogóle. Nic tu do siebie nie pasuje, nie przystaje, wszystko kuleje i boli - Jezu, jakie to piękne. Całkiem przyzwoity jest także industrialny noisecore Gray/Browna, przywodzący na myśl czeskiego klasyka Svatego Vincenta . Co do reszty, nie mam w tym zakresie nic do powiedzenia. Szkoda tylko, że Vysokie Celo, które robi naprawdę świetną muzykę poszło w jakiś pretensjonalny spoken word. 
 


CZYTAJ TAKŻE RECENZJE:
1. Wydawnictwo Nasze Nagrania:
Mutant Goat, Yonder
V/A, "Śpiewnik władczyń i władców Polski"
2. Wydawnictwo Fundacja Kaizera Söze:
Marcin Dymiter - Życie i śmierć Janiny Węgrzynowskiej
Olgierd Dokalski - Mirza Tarak

niedziela, 12 listopada 2017

WODA


Wspominałem już kilkukrotnie na blogu o nowym projekcie wydawniczym Adama Witkowskiego o nazwie thisisnotarecord. Label skupia ten się przede wszystkim na self-publishingu, więc zważywszy na żywotne i zróżnicowane pasje muzyczne Adama, nietrudno będzie o wypełnianie kolejnych pozycji w katalogu nowymi nagraniami - ja osobiście czekam na kolejnego longa ukochanego Andrzeja Baphometa. Jestem spokojny o względne zróżnicowanie tych wydawnictw - wynika to z Adamowej genetycznej niemożności wpasowania się ze swoimi muzycznymi zainteresowaniami w gatunkowe i stylistyczne idiomy. Otwierająca thisisnotarecord płyta duetu WODA zdecydowanie potwierdza.

WODA to Adam Witkowski oraz Krzysztof Topolski, który podobnie jak ex-gitarzysta Samorządowców może pochwalić się nieustającą aktywnością i sporą dyskografią zróżnicowanej muzyki. Pierwsza rzecz, na którą zwraca się uwagę przeglądając samą piękną okładkę wraz z jej standardowymi creditsami, jest to, że Adam Witkowski widnienie w jednym wierszu nie tylko, jak ten, który obsługuje instrumenty, ale także odpowiada za projekt wydania CD. Zatem, i to niezupełnie słowem dygresji, wraz z thisisnotarecord pojawia się nadzieja na label nie tylko ciekawy muzycznie, lecz także wizualnie. Koherentność dźwięku, słowa i cover artu jest doświadczana na tym albumie, prezentując całość, choć prawdziwie improwizowaną to jednocześnie bardzo zdyscyplinowaną.

Minorowe, w sensie odczuć i emocji, odcienie towarzyszą płycie począwszy od otwierającego całość zgrzytającego lód brzeszczotem dźwięku, który okazuje się być samodzielnie skonstruowaną aplifikowaną rababą, która zresztą była głównym instrumentem na płytach Witkowskiego Ra Ba Ba Ba oraz X/XI.2016. Już samo intro w postaci Za To Ka wskazuje na rzadką, a konieczną cechą muzyk improwizowanych jaką jest powściągliwość jeśli chodzi o długość nagrań. Hałaśliwa natura instrumentu naturalnie daje wielkie możliwości robienia przykrych uchu rzeczy, lecz wulgarny potencjał rababy jest wygaszany w surowym dronie. Wystarczyło jednak te 1,5 minuty, rwany krzyk strun męczonych przez wduszanie w nie włókien smyczka by dokonać najlepszego interludium do post-industrialnego rozkładu jaki jest ten album, pełnego zimnych soundscape'ów, jakie może zapewnić zarówno niskiej jakości field recording, jak generator białego szumu.

Ciernisko napędzane jest drivem perkusyjnej figury, który wybrzmiewa w pierwszym planie, lecz przekształca się w czasie. Monotonia Arszynowego dudnienia ukrywa skazy, rwanego oderwanymi od instrumentów nagich dźwięków, zniekształconych zatroskaną dalą. Moim pierwszym skojarzeniem Cierniska są wczesne nagrania Sonic Youth, gdzie za mocną sekcją rytmiczną dochodziło do boleśnie wytracających wapń z kości ekscesów - kościec stawał się wtedy miękki, a ciało bardziej narażone na kolejne kanonady tajonego mistrzostwa i wyuczonego intuicjonizmu. Zresztą wystarczy posłuchać Hydrozabawki - by tak dekonstruować umiejętność poprawnego grania na instrumentach należy najpierw te instrumenty dobrze poznać. Dialogowanie instrumentalistów w Hydrozabawce cechuje twórcze napięcie, zlewanie i rozlewanie się osobowości, nieustanne tremola, parafrazowanie dystynkcji surf rocka (w końcu surfować można niemal wyłącznie na wodzie) i powinowatego z nim black metalu. Topolski i Witkowski napierają na siebie i rozprężają się względem siebie, klastry dźwięków zaś kryją się poza momentami względnego wytchnienia.

Warto docenić strukturę tego albumu, gdzie muzyczne improwizacje przetykane są akuzmatycznymi miniaturami. Wspomniane powyżej Ciernisko i Hydrozabawka są w jednej kategorii, Za To Ka, U mm ORR oraz Oblężenie Sopotu zaś w tej drugiej. Operują one plamami, niemniej zbyt nerwowymi by uznać je za swego rodzaju ambient, prędzej  to organoleptyczny spektralizm, zbiory surowych i niechętnych dźwięków, mających krótki sustain, które muszą wybrzmiewać swoją szorstkością, nieregularnością, a odpychają  niczym zniekształcony ciągiem niefortunnych doświadczeń stary człowiek. Konsensualny wobec tej klasyfikacji jest finalny Plug in the water - jak na tyle pomysłów nieszczególnie długi numer, gdzie wzmagające nawały urywają się w pół kontrapunktowane przez szumowe lo-fi bądź bardzo skromnie stosowane syntezatory. To także rzecz dominująca we współczesnym nojzie - hi-endowe brzmienia współwystępują wraz z dźwiękowymi niedoskonałościami. Podobny zabieg został także zastosowany w tym roku na Alarmie Kurwsów, z porażającym zresztą skutkiem.

Niezwykle doceniam figuratywność muzyki Wody - zdolność podtrzymywania świata wytworzonego, który bliski jest doświadczeniu pozamuzycznej codzienności. Medianą debiutu Wody nieprzystępność i gruboskórność skrywająca niewypowiedziane bóle.

CZYTAJ TAKŻE:
wywiad PŁYTA O PODŚWIADOMOŚCI I ZAKAMARKACH PAMIĘCI - wywiad z Adamem Witkowskim
recenzja Nagrobki, Stan Prac 
recenzja Nagrobki, Granit 
recenzja Wolność, s/t 
recenzja Michał Miegoń, Adam Witkowski , How not to play guitars and other instruments


wtorek, 7 listopada 2017

NIE-NAGRYWAJ! - BNNT, "Multiverse"

BNNT, "Multiverse", źródło: instantclassic.bandcamp.com

Ostatni post stał się popularny nie z uwagi na całokształt, lecz z uwagi na jedno z początkowych zdań, w których dokonałem dosyć kategorycznego stwierdzenia jakoby ostatnia płyta BNNT nie była najlepszym projektem muzycznym Konrada Smoleńskiego w 2017 roku, a spory udział szumu wokół albumu to nic innego, jak ino hype. W trakcie swoich osobistych rozważań nad tym, dlaczego Multiverse wcale nie jest tak dobrą płytą, za jaką powszechnie uchodzi, okazało się, że takich płyt wymieniłbym jeszcze trochę. Co więcej, ta i tych parę innych płyt uświadamia prawdę następującą - standard słuchania oparty na rewolucyjnym w swoim czasie pomyśle, że muzyka powinna być, lub wręcz musi, zostać zarejestrowana, przetworzona, a następnie wydana na powszechnie dostępnym nośniku właśnie się kończy.

Lecz nie tylko to się skończyło, bo w trakcie pisania zarówno tego, jak i poprzedniego tekstu gruchnęła wiadomość - wytwórnia, która stanowiła niezwykle ważny punkt odniesienia dla polskiej sceny muzycznej, jaką była BDTA, kończy swoją działalność. Za jeden z powodów, jakie podaje Michał Turowski, twórca wytwórni, jest czynnik ekonomiczny. Masa ludzi słucha muzyki, lecz już mało kto muzykę kupuje. A praca wytwórcza jest ciężka, pochłaniająca czas, zaangażowanie i flotę. Wojtek Kucharczyk z legendarnego Mik.Musik.!. już jakiś czas temu zapowiedział, że nie będzie wydawał tak często, jak do tej pory - słowa z trudem dotrzymuje, uruchamiając raz za razem albo robienie płyt/kaset na żądanie, równocześnie zaś powoli mikowi artyści przechodzą do net-labelu bloga Trzy Szóstki. Owszem powstają nowe labele o bardzo zróżnicowanych estetykach - wspomniany Turowski otworzył Mozdok, który skupia się głównie na self-publishingu, podobnież stało się z Adamem Witkowskim, który założył thisisnotarecord. 2017 rok to pojawienie się znakomitego Outlines Pawła Paide Dunajko, eksplorującego footwork, juke i minimalistyczne odmiany tychże oraz konceptualna Antenna Non Grata, czy słodkie dziwactwa enjoy life. Jednak poza tymi przypadkami wydawcy i artyści przeważnie skarżą się - płyty i kasety nie sprzedają się tak dobrze jak kiedyś, żywe zaangażowanie słuchaczy spada, jedyną nadzieją są sprzedaże zogranice, a jedyną radością może być rosnąca liczba odsłuchań na strimie, a jedyną formą, gdzie muzyk może faktycznie zarobić bywają występy na żywo. W tym układzie mały wydawca, który jednocześnie nie jest obrotnym menadżerem, bookerem i kuratorem w jednym staje się zbędny.

Nie chodzi nawet o to, że mam jakiś straszny ból dupy, gdy słyszę Multiverse BNNT. Z relacji wielu naocznych świadków BNNT koncertując z nowym materiałem daje do wiwatu - zapewnia rozkosznie głośne i gęste doświadczenia zagłębiania się w katarktyczne inferno, nawet jeśli utwory tylko udają, że są wyszukane, bo tu ciągle chodzi o nieoczekiwane wyskakiwanie z paki żuka, terroryzowanie lokalnej społeczności noisem, a później odjazd, jakby nigdy nic. Chociaż cieszy mnie, gdy ktoś opowiada o koncertowych doświadczeniach, to czy nie powinno być też tak, że podobne doświadczenie powinno być oddawane za pośrednictwem płyty, która nie będzie tylko pamiątką dla uczestników koncertów, ale w miarę wiernym, choć ciągle jednak, ersatzem, przedłużeniem, uzupełnieniem intencji twórczych? BNNT, z uwagi na to, że ciągle jest z istoty i natury niewyszukaną muzyką pod względem kompozycyjnym, a także egzemplifikacją twórczego rozpierdolu powinna nadrabiać w innych rejonach niż robi to na tej płycie. Nie wydaje mi się zatem, aby walorem Multiverse była doskonała realizacja i przejrzysta produkcja obnażająca każdą ścieżkę, aby doskonale wybrzmiewało każde uderzenie tantryczno-szamańskich bębnów w The last illiterate, które idąc głośniej i głośniej wraz z krautowymi syntezatorowymi plamami i sinusoidami i stoner metalową gitarową barytonową brzmi niczym jakiś mutant world music, domykając się w swym patosie zarzynaniem blachy przez Gustafssona - na koniecznym, psiakrew, pogłosie, który spłyca doświadczenie dzikich alikwotów. Mój obraz tej płyty będzie naturalnie związany z uprzednimi oczekiwaniami i wyobrażeniami, które wykluczałyby jakiekolwiek powinowactwo muzyki duetu z pulsującym bluesem Sleepu i innych epigonów stoner metalu, jak w Sickness begins when one starts to think. Fala wznosząca pojawia się dopiero za Consider a single wave relieved the pressure on the system, które z kolei momentami przywołuje z pamięci post noise rockowe zawodzenia (lecz, boże broń, nie zawody) Łukasza Ciszaka w The Locked Room. Bodaj najmilszym, bo niespodziewanym zwrotem jest technoidalny, bardzo Brutażowy God is nothing more than an acoustic hallucination - numer ten w przeciwieństwie do poprzednich przywraca wiarę w repetycję, jako rzecz angażującą, a nie nudzącą. A o Brutażu w tym miejscu wspominam nie bez powodu, wszak mastermind przedsięwzięcia, Jacek Plewicki, wydając płyty w swojej oficynie myśli o nich tylko i wyłącznie przez pryzmat doświadczenia koncertowego  - tak naprawdę cele wydawania płyt i grania koncertów są wobec siebie zbieżne. Płyta zaś zamiast grande finale zapewnia wybledzone i efemeryczne free imrpov If The Universe is Expanding, are we drifting apart too - jedyna nadzieja dla poszukujących w twórczości BNNT szumowych potencjałów. 

(A skoro już o jakichś dygresjach mowa - podobne rozczarowanie jak do BNNT mam do duetu debiutu TSVEY [Połoz-Kujawski], bo choć koncerty dają zajebiste, to płyta ta jest w najgorszym przypadku zupełnie niepotrzebna)

Jak więc starałem się wykazać nie jest to płyta na miarę BNNT, a gdybym nie szczędził złośliwości napisałbym, że płyta, jak na metal, nawet fajnie brzmi i buja. I wiem, wiem, że agresywne gitary napędzane przesterem i fuzzem znajdują poczesne miejsce w katalogu Instant Classic, bo oficyna wydawała m.in. Kethę, Belzebonga, Dead Goats, Thaw, Stubsów (tym ostatnim również lepiej szło granie koncertów niż nagrywanie płyt), jednak drugim filarem Instant Classic jest granie bardziej eksperymentalne, czy wprost noisowe (jedną z lepszych płyt katalogu jest grind-noise-free improv kolaboracja Merzbowa i Balázs Pándiego). Płyta BNNT brzmi jak dziecko kompromisu skrojonego w taki sposób, żeby Quietus był ukontentowany i żeby głęboko rockistowski krajowy słuchacz, który w ubiegłym roku tak strasznie jarał się, że Lotto takie fajne, też mógł odetchnąć z ulgą. Dlatego  może i nie mam bólu dupy i na szczęście, wbrew tej płycie, sypiam spokojnie. Tylko czasem żal mi dupę ściska, bo wiem, że ta płyta w jakichś innych okolicznościach mogłaby robić znacznie lepiej. 




BNNT
Multiverse
10 października
Instant Classic 

poniedziałek, 6 listopada 2017

KONCEPTY - Mazut "Ping-Pong Amplified", Various, "Radio Noises"


Mazut, Smoleński, "Ping-Pong Amplified", Various, "Radio Noises"

Najlepszą tegoroczną płytą z udziałem Konrada Smoleńskiego wcale nie jest nowe BNNT (może napiszę kiedyś, czemu płyta Multiverse nie podoba mi się aż tak bardzo) , tylko Ping-Pong Amplified, do którego został zaangażowany duet Mazut. Do rejestracji materiału doszło na zamkniętej imprezie, która miała być reminiscencją performensu dźwiękowego, w trakcie którego Konrad Smoleński grał turniej w ping ponga z rektorem Akademii Sztuk Pięknych na zamplifikowanym stole. Podczas imprezy, w trakcie której był zarejestrowany niniejszy materiał Mazut miał grać improwizowanego seta do podłączonego do przetworników piezo stołu, który był dostępny dla każdego z gości tej imprezy. W opisie do Ping-Pong Amplified Smoleński wyjaśnia koncept ping ponga, jako jedynego sportu, który może być powszechnie uznany za akuratną dziedzinę sportu, jeśli chodzi o art world - bariery wejścia do tego sportu są żadne, bo nie wymagają nie wiadomo jakiego przygotowania fizycznego, w trakcie grania można palić, a jakikolwiek ruch jest w zasadzie ograniczony. Poza tym przestrzeń stołu jest nacechowana symboliką - stół ping pongowy to rywalizacja w zasadzie bezszelestna, życzliwa i choć rzecz jasna bywa emocjonująca, to jednak niemal nigdy nie kończy się gniewną konfrontacją. "Bezprzymiotnikowy" stół jest miejscem spotkań, wspólnych posiłków i rozmów. Te wyraźne koncepcyjno-symboliczne wskazania znalazły zaskakująco dobrą realizację na nagraniu Mazutu i zdecydowanie koncept nie usprawiedliwia żadnej twórczej mizerii - jak to niestety z konceptami czasem bywa. Nie ma co ukrywać - obecność Mazutu na tej imprezie miała charakter muzakowy, duet Turowski-Starzec dogrywali tam rzeczy do kotleta, w dodatku w taki sposób, by kruche dźwięki uderzeń piłeczki o stół ping-pongowy były jakkolwiek słyszalne. Wpłynęło to znacząco na charakter muzyki, która znacznie różni się od bogatej biblioteki nagrań Mazutu. Zamiast teutońskiego, brudnego, szumowego techno łamanego przez EBM, nadpobudliwością w budowaniu perkusyjnych kanonad, które były idiomem wczesnych nagrań duetu, tak jakby dopiero co powstały zaawansowane bit-maszyny, Mazut zmniejszył ilość BPM, zamiast nojzowego szlamu wprowadził nieco więcej dubowych przestrzeni, postawił na polirytmiczny groove, a czasem aleatoryczny funk, postawił czasem na bardziej acidowe synthy, jednak nagranie jawi się ciągle jako przejrzyste i jasne. Nie zapominajmy jednak o ironicznym airhornie, retromemiczności tegoż, a może nawet już jego kampowości. Stosowana gdzieniegdzie powietrzna trąbka zaskakująco nie odstawała od całości bardzo dobrego materiału. Także koncept się udał.



Za to na właściwości szumowe postawiła jedna z lepszych konceptualnych płyt, jednej z ciekawiej zapowiadających się krajowych wytwórni, która już w swoich dokumentach fundacyjnych postawiła na konceptualizm. Antenna Non Grata, bo o tym labelu mowa, to nowa inicjatywa kuratorowana przez Marcina Olejniczaka oraz Tomasza Misiaka. Label ten zrodził się z fascynacji wszelakimi antenami i ich modyfikacjami jako pełnoprawnymi źródłami dźwięku. ANG kieruje swoje zainteresowania w stronę dźwięków radia, telewizora, thereminu, drutu, przewodów koncentrycznych... Z jednej strony tak ścisłe i aprioryczne określenie poszukiwań dźwiękowych rodzi obawy o wyczerpanie się konceptu, z drugiej jednak strony jest to tak rzadko spotykane by zuchwale, a jednocześnie odważnie określać i zawężać pola swoich eksploracji. Z tego też względu będę z uwagą śledził poczynania tego projektu.

Pierwsza płyta w katalogu wytwórni to, a jakże by inaczej, album koncepcyjny i kompilacyjny zarazem, którego tytuł wyjaśnia bardzo wiele - Radio Noises. Przed artystami zaproszonymi do udziału tej płycie postawiono zadanie dotyczące wykorzystania radia w muzyce. Historyczna rola tego wynalazku nie wymaga przypomnienia i nie chodzi tu li tylko o muzykę sensu stricto. Nazistowska rewolucja, a także scentralizowana propaganda w innych krajach, nie mogłaby się obyć i trwać bez powszechnego dostępu do radioodbiorników. Radio sprzyjało rewolucji dźwiękowej, która odwróciła proporcje w udziale między doświadczeniem wizualnym, a audialnym. Tanie radioodbiorniki zmieniły standardy komunikacyjne, spowodowały stworzenie nowych gałęzi gospodarki związanej z mediami i rozrywką. Emancypowały dźwięki od swego pierwotnego źródła, a przez swoje niedoskonałości stały się narzędziem estetycznych rozważań i kreacji. Lew Termen pod wpływem obserwacji zmiany dźwięku jaki towarzyszył zbliżaniu obiektu do anteny radiowej podjął prace nad pierwszymi elektronicznymi instrumentami bezdotykowymi, z thereminem na czele, co bezpowrotnie zmieniło historię muzyki. Słuchowisko Wojna światów z 1938 transmitowane w CBS Radio rzekomo wywołało masową panikę, a do dziś wyobraźnię łowców teorii spiskowych rozpalają stacje numeryczne. Imaginary Landscape No. 4 Johna Cage'a na 12 radioodbiorników eksplorowało szumowe właściwości wynalazku. Itd. itd. 

Zdaje się zatem, że Radio Noises odnosi się do zaprzeszłych rozważań dotyczących wykorzystania muzycznego radioodbiorników, które ustępuje narzędziom bardziej multimedialnym i zdecydowanie wygodniejszym w użytkowaniu. W związku z tym, że standardem w radiofonii jest przechodzenie na sygnał cyfrowy może okazać się, że stare odbiorniki staną się bezużyteczne jako pośredniki, po to by zostać li tylko źródłami noisowego dźwięku. Muszę przyznać, że pokusa robienia charczącego hnw mogła być silna, lecz artyści stanęli na wysokości zadania i zaprezentowali bardzo różnorodne podejście do tematu - zatem na pochwałę zasługuje także kuratorska swoboda, z jaką potraktowano artystów zaproszonych do projektu. Sytuację powagi konceptu rozluźnia intro Syczą i brzęczą artysty GW 94, wszak niewiele płyt wita się soczysta "kurwą" rzuconą od samego progu. Po "kurwie" jest już tylko nieustępliwy basowo-buczący dron sunący po dostojnej sinusoidzie zdobiony menażerią właściwą dla radioodbiornikowych syfów, pisków, trzasków, klików, żużżałek i kodów w alfabecie Morse'a.

A skoro radio, to i słuchowisko - najlepiej zaś słuchowisko plądrofoniczne, a dodatku zaś metafizyczne, bo odnoszące się pionierskich czasów dla masowej produkcji odbiorników i rozwoju tegoż przemysłu w Polsce duetu Dariusz Brzostek i Joanna Walewska pt. Ania R-613, Jej Sny i Podróże (526,5 - 1606,5 kHz) wraz z surowymi bulgotami i sykami tytułowego instrumentu. Mirtowe impresja Radio Edit jest zupełnie odmienna, a właściwa Mirtowi - wysokiej jakości dźwiękowa magma nieustępliwie sunie zabierając ze sobą elektroniczne pasaże, fragmenty nagrań terenowych oraz widmowych głosów. Osobliwy na tle całości jest Micromelancolie, idący od rwanego szumami ambientu, bo nadal oparty na długich dźwiękach nieregularny cut 'n clicks/łamany przez chopped and screwed - wrze w tej muzyce od sprzeczności, że aż miło. Z tym albumem przypomina się także projekt Synthopia z utworem Sonaris, który nie zrobił zasłużonego szumu grając znakomity duchologiczny muzak w stylu Croatian Amor - niestety, lecz "piosenkowa" jeśli chodzi o długość utworu, forma nie przysłużyła odkrycia geniuszu, który widać dopiero na albumie B Tape Preis. Mothertape w Nawykach posługuje się prostacką wręcz metodą przepuszczania radiowego bełkotu przez echa i dileje, co daje zaskakująco dobry efekt dezorientacji, a Gaap Kvlt nie wychodzi poza dark ambientowy idiom. Uroruro stwarza poczucie przestrzenności w Noł Nejm Czwarta grając z jednej strony niski subbas, z drugiej wysoki syk, między którymi w końcówce utworu pojawia się zniekształcony głos - jest to dla mnie mistrzostwo, jeśli chodzi o minimalizm. Grande finale Radio Noise Duo, czyli projektu kuratorów albumu czyli Tomasza Misiaka i Marcina Olejniczaka powraca do dźwiękowej surówki, którą zapewnia radio - długie, szorstkie dźwięki zbliżają się raz do piekła power electronics, raz zaś do statyki HNW. Z uwagi na to, że album Radio Noises nie występuje jeszcze na żadnych streamingowych portalach podrzucam zatem utwór Radio Noise Duo ze składanki dla Harsh Noise Movement.

Finalnie zaś album uważam za bardzo udany zarówno koncepcyjnie, jak i estetycznie. 



wtorek, 24 października 2017

AND MUCH MORE - Field recordings and much more from Marrakesh, Morocco


Sawt/Sur, "Field recordings and much more from Marrakesh, Morocco", źródło: bdta.bandcamp.com

Z uwagą przeczytałem to, co na temat tego albumu miał do powiedzenia Bartek Chaciński na blogu Polifonia. Jego rozważania dotyczące Field recordings and much more from Marrakesh, Morocco projektu Sawt/Sur stworzonego przez Rafała Kołackiego, Elę Schulz oraz Łukasza Jędrzejczaka zawierają się w stwierdzeniu, że trio robiąc za publiczne pieniądze, w ramach programu Kultura polska na świecie materiał wizualno-muzyczno-dźwiękowy o mieście, w którym większość mieszkańców to muzułmanie wykazuje się przekorą, wszak publiczny grosz, to także polityczny grosz, a ideowe pryncypia polityczne sprzyjają obecnie praktykowaniu islamofobii. Za przekorą zaś idzie odwaga, bo po takim geście grantodawcy mogą zastanowić się nad tym czy nie odciąć osoby odpowiedzialne za niniejszą płytę od finansowania projektów w przyszłości - przy założeniu, rzecz jasna, że władza polityczna się nie zmieni.

Jak czytamy na stronie programu Kultura polska na świecie, dotyczy on wymiernie policzalnego konkretu, jakim jest dofinansowanie kwaterunku oraz transportu dla ludzi kultury, którzy chcą brać, czy to czynnie, czy biernie, udział w wydarzeniach mających miejsce na całym świecie  Z ciekawości rzuciłem okiem na listę z posiedzenia komisji, która rozpatrywała wnioski o złożone w ramach tego programu. Wniosek złożony przez Rafała Kołackiego o tytule Notatki z Maroka znacząco wyróżnia się na tle aplikacji - stoi wręcz okoniem wobec wniosków, które były złożone przez inne osoby. W większości przypadków wnioskodawcom zależało na tym zaprezentować swoją twórczość za granicą albo też oglądać twórczość na imprezach odbywających się na całym świecie. W przypadku Kołackiego/Schulz/Jędrzejczaka, nie chodziło o kulturę w sensie twórczości artystycznej, lecz kulturę sensu largo - ich podróż do Maroka, w celu odwiedzenia innego kraju, innej kultury, zanurzenia się w niej, a następnie zebrania materiału dźwiękowo-wizualnego, przechwycenia go w celu dalszej prezentacji.

Brzmi niewinnie, nieprawdaż? Lecz nawet niewinność stała się polityczna.

Twórcy tego albumu - tutaj szczerze polecam wydanie fizyczne, ze zdjęciami w formie i formacie pocztówki, skromnym, acz zgrabnie zaprojektowanym booklecie i wytłoczonym po bożemu CD - za swój cel mają ukazanie rzeczy, takimi jakimi są, nie wdając się w jakiekolwiek antropologiczne opracowania zebranego materiału. Spacery w lokalnej sonosferze, zarejestrowane na poszczególnych utworach pozbawione są tytułów, co sprzyja dezorientacji. Nie jest ona jednak bezcelowa - konfrontuje ona słuchacza z pierwszymi skojarzeniami, rezerwuarem wiedzy, uprzedzeń i innych jednostkowych determinantów. Drugim poziomem doświadczenia tego albumu jest chęć poznania czegoś więcej - poznania miejsc, nagrań muzycznych, pozyskanych najpewniej z brakiem zachowania norm prawnych dotyczących praw autorskich i pokrewnych, ale za to w ogóle pozyskanych na potrzeby nie wiecznej chwały autorów, lecz na rzecz społeczności słuchających. Drugiego poziomu nie doświadczy się wcale, odnośników autorzy oszczędzili sobie publikując Field recordings and much more from Marrakesh, Marocco. Test Utajonych Skojarzeń jakim może być ta płyta może być (nie)wystarczającym walorem kulturoznawczym tej płyty.

Jeśli zatem miałbym odkrywać przed wami, jak ja odkryłem się w tej płycie to znalazłem w niej przerażenie. Nie było to dosłowne przerażenie, z jakim skonfrontował mnie Kołacki w field recordings Hijra. The Noise from the Jungle [moja recenzja], czy pornograficzny lęk z lojfajowego techno Souvenira de Tanger, lecz ten utajony lęk przed utratą w narodowej zbiorowości, w której żyję apriorycznej ciekawości świata, życzliwości dla innego, refleksji poprzedzonej krzywdzące sądy, chęci poszerzania horyzontów, radości z poznawania wielości tego świata. Byłoby to stetryczałe pieprzenie o tym, że "kiedyś było lepij", gdyby wcale nie, bo to niedawno było, gdy National Geographic nie zostało jeszcze przejęte przez Murdocha i gdyby na czele polskiej edycji pisma nie stała celebrytka. To był ten nieodległy czas, gdy z uniwersum znaczeń nie wyciekły niepostrzeżenie słowa, takie jak tolerancja, wolność słowa, społeczeństwo obywatelskie. Field recordings and much more... zdaje się beztrosko być w czasie i miejscu, gdzie Młodzież Wszechpolska protestująca przeciw wejściu do Unii Europejskiej zdawała się być kuriozalną aberracją, a nie mainstreamem zbiorowych chuci.

Chciałbym pozostawić tę gorycz za sobą, czuję jednak, że eskapizm coraz mniej omawianej tu płyty tę gorycz wzmaga. Dźwięki przemawiające za siebie, akuzmatyczne, nagie, pozostawione sobie bez komentarza, ruch uliczny, grajkowie, muzaki i muzyki, piękny widok kryje złe prawdy - coś nieodwracalnie pierdolnęło, wszystkie dzieci wszystkich krajów świata nie żądają pokoju, lecz uciekają przed świecką apokalipsą, bo innej już nikt nie czeka.

Przepraszam zatem, że nie opanowałem swojej prywatnej trwogi pisząc o tej płycie. Będąc tu, abdykując od opisu podstawiłem się pod nią sam, a ona podstawiła się mi.





wtorek, 26 września 2017

KRÓTKIE TRWANIE- DMNSZ, "OUIJA"

DMNSZ, OUIJA, źródło: pointless-geometry.bandcamp.com
Popatrzcie zatem na katalog wytwórni Pointless Geometry - nie ma gdzie szpili wbić, wytwórnia stworzyła monolitycznie i nieodmienne dobry katalog, świetne opracowanie graficzne kaset, wychodzenie z odważnymi inicjatywami, np. wydawanie materiałów audio-video na kasetach VHS, jak niedawna rozszerzona wersja ciągle znakomitych Wsi, czyli projektu Bartosza Zaskórkiego (Mchy i Porosty) oraz Konrada Materka (Chaosynod, Rez Epo). Poza tym świetna jest jakość  techniczna kaset wydawnictwa, co nie jest zawsze standardem. No i najnowsza płyta DMNSZ, czyli Demonszy, czyli Patryka Daszkiewicza, a także trzecia część grupy sumpf. 

Zwidy ujawniające się po kolei na tej płycie to albo pokofeinowy zjazd albo nieustanne telepanie ciała przy przedawkowaniu. Albo zmęczenie podsycane kolejnymi energetykami. Albo euforia zamulana alkoholem. Coś co potencjalnie mogłoby nastrajać do zaśnięcia, złożenia głowy na łonie Abrahama. Coś co rytmem pętli mogłoby dawać ukojenie gorzko się od ciebie dystansuje. Przesz ku temu, ciągnie cię, a jedyną nadzieją, jest trwanie, bo to muzyka do długiego niezmiennego trwania - w czasie niewiele się tu zmienia - zmienia się tak, jak bezludzki krajobraz, od świtu do zmierzchu - niemal naturalnie, jakby bez ludzkiej ręki. A ty obserwujesz swoje bycie w dźwięku - to zmiana następuje w słuchaczu, bo dźwiękowi jest wszystko jedno. Muzyka odpychająca - muzyka przyciągająca. Muzyka zapraszająca - muzyka zamykająca drzwi tuż przed nosem. Muzyka naga, prosta - muzyka tajemnica.

Zdaje się, że Daszkiewicz jako jeden z niewielu w kraju rozumie możliwości minimalizmu, który nie jest jednocześnie minimalizmem kwartetu Reich-Glass-Riley-Le Monte Young. Daszkiewicz celuje w to co robił William Basinski, co słychać w nieustających pętlach, specjalizuje się w skupieniu uwagi na pojedynczości fenomenów akustycznych, jak Alvin Lucier czy Morton Feldman. Jednocześnie podskórna kostropatość wszystkich ścieżek zbliża artefakty, nazywane roboczo utworami na OUIJI  niebezpiecznie do ANW (jak w numerze L) z jego bezwzględnym trwaniem. Jednocześnie trwanie to jest krótkie - po danej liczbie powtórzeń utwór niespodziewanie kończy swój bieg, niedosycając muzakowe oczekiwania, które zazwyczaj stosowane są wobec minimal music.

Ilość ścieżek każdego utworu mieści się na palcach jednej ręki lub brzmi tak jakby była zrobiona na prostym kasetowych czterośladzie. Zamiast wirtuozerskich kawalkad DMNSZ gwarantuje wsłuchiwanie się w mikrodetale. To jest bodaj jeden z największych walorów tego materiału - zachęta do wsłuchiwanie się w prostotę dronów, ambientów, szorstkich pasaży przechodzących w akwarelowo-pastelowe pętle, Boże broń nie popadająca w łatwizny gatunku. Dźwięki technologicznego lo-fi są na OUIJI obecne, ale Daszkiewicz nie nadużywa tej estetyki w ramach retromelancholii. Tym bardziej, że czasem bywa precyzyjne hi-fi, gdy robi subbasy podobne do Andego Stotta (utwory Y oraz E).

Ej, a czy wiecie, że to jedna z najlepszych płyt kończącego się powoli roku?

DMNSZ
OUIJA
Pointless Geometry
3 lipca 2017
 



sobota, 23 września 2017

NAJZIMNIEJSZA Z ZIMNYCH FAL - Piernikowski - "No Fun"/Przemysław Witkowski "Taniec i akwizycja"


Przemysław Witkowski, "Taniec i akwizycja", Robert Piernikowski, "No Fun", źródło - własne.

1. Ulica wbita była klinem między brzeg rzeki, a rząd kamienic, pustostanów w zasadzie, ledwo co napoczętych budynków, z których gdzieniegdzie sterczała zbrojeniowa stal (osiedle pojebane jest). Ulica, co ja zresztą nobilituję tę ścieżynę, która coraz bardziej rwana z asfaltu przeradzała się w piarżysko, wspinała się do góry, powoli ociężale, by ukośnić się, 20% wzniesienia się z tego zrobiło, a ja czułem wchodząc w górę, po klinie wbitym w między coraz wyższy brzeg rzeki, a rząd spalonych na żółto elewacji i nagiej cegły jakbym miał zaraz się stoczyć w gruzowisko, które upadło na dół, tam gdzie byłem przed chwilą. U góry była metalowa brama zaczynała się od ściany budynku, kończyła zaś przy samym brzegu rzeki. Za bramą było już bardziej sterylnie (widok ulicy cieszy mnie), a ja chciałem się tam znaleźć. Lecz w momencie gdy sięgałem po klamkę z naprzeciwka podszedł o ten, w dresie, niebieskim i czerwonym. Zamknął przede mną bramkę (pod klamką był klucz, ten go przekręcił) i zaczął do mnie. Zanim podjąłem ucieczkę, zdążyłem zrobić portret pamięciowy, nie czekaj, całą fizys zapamiętać tego. Twarz zdradzała nieuleczalny alkoholowy zespół płodowy (twarde pięści i cieknące łzy) a rozdęta była od gniewu; gniewna rozdętość powodowała, że głowa tego była okrągła, uszy schowały się gdzieś z tyłu, a włosy niemal zupełnie wypadły. Rozdętość spowodowała także siatkę sinoszarych i różowych rozstępów po całej głowie, aż po grubą szyję - rozstępy zdawały się wpełzać na krótkie ręce, krótkie nogi i gęsty beczkowaty korpus. Gdyby tego było mało, twarz pokrywały ospowe blizny. Ten nie zdążył nic powiedzieć, nie wiem czy był nawet zdolny, bo zacząłem uciekać w tym kierunku, z którego przyszedłem. Tego intencje rozpoznałem dobrze, instynkt zwierzyny łownej mnie nie zawiódł. Moja ucieczka była niedbała i ospała, on maszyneria zrobiona do wpierdolu. Rzucił się na plecy, moje plecy, objął mnie ramionami za szyję i nogami za uda. W ostatnim geście, zanim spadliśmy na ziemię, zdążyłem jeszcze obrócić się o 180 stopni - przygniotłem zatem tego, wgniotłem go dokumentnie do gruzowiska na dole stromego klina. Ważę konkretnie, to i ten, myślałem, że go zniszczyłem na amen. Oswobodziłem się z niego, zresztą jego członki lekko ode mnie się odkleiły, zobaczyłem, że pewnie jeszcze dycha, tylko jest ten trochę przyćmiony, przygnieciony. Lekkim krokiem postanowiłem zejść z powrotem, lecz ten, jak ta bestia, wstał i na mnie znowu. Dobrze, że było blisko do stacji metra zrobionej za unijne pieniądze, wparowałem za szybę peronu, a ten za mną. Było tu sporo ludu, chciałem się wtopić, znalazłem mężczyznę po 50-tce, był wysoki, miał chude nogi, wielki orli nos, wielki brzuch, silne ramiona. Schowałem się za mężczyznę, a ten tylko patrzył przez szybę, zawołał kolegę (przyszli chłopacy, a ja martwię się). EEEEE - pewnie tak mówił szukając mnie w tłumie, a ja przytulony do robola zdążyłem tylko zrzucić z siebie sen - ten sen (pojebane sny wczoraj), który został wywołany przez słuchaną do poduszki No Fun (cisza obudziła mnie)

2. Mam dwie tajemnice - pierwsza z nich to, ta, że pisałem wiersze na konkursy, bo domy kultury powiatowych miasteczek płacą najlepsze wierszówki. Pisałem także dlatego, bo chciałem mieć na nagrobku pod nazwiskiem i datami granicznymi adnotację "anarchista i poeta". Przestałem pisać, bo skończyłem z licealnymi mrzonkami, bo odbiór nagród prawie zawsze wiązał się z obowiązkiem stawienia się na gali, a ja nie lubię wychodzić z domu. Miałem także dość dosyć zblazowanego towarzystwa oraz tego, że nie raz i nie dwa musiałem odmawiać paniom w wieku poprodukcyjnym. Odtąd nie ceniłem poezji, wychodząc z założenia, że chujowy fandom potrafi zohydzić wszystko. Drugą tajemnicą jest to, że nigdy nie nauczyłem się pisać o rapsach. Próbowałem to robić, bo szukałem wymiernych korzyści (rap blink-blink, bragga o hajsach z nieba robiły na mnie spore wrażenie), szukałem wrażeń, próbowałem odkrywać nieznane lądy, chciałem robić to dla frajdy etc. Okazało się jednak, że nie potrafię przekroczyć granic wejścia szczerze zaangażowanego słuchacza, więc jedyne, co potrafiłbym transkrybować to Najebawszy Smarki Smarka, którego obsesyjnie słucham już od zbyt wielu lat. Z osobistej niechęci do poezji (znanego mi poetyckiego fandomu) oraz samorozczarowaniu jakiego zaznałem, nie mogąc pojąć rapsów, zwróciłem się w stronę muzyki instrumentalnej, a ponad semantykę słowa zacząłem doceniać spekulacje na temat semantyki dźwięków - moderowanej przez ledwie tchnienia tytułów, plądrofonicznych cytatów, autocytatów, kolaboracji, okładek, wkładek - istnienie tych co powyżej, bądź też ich świadome nieistnienie - bardziej konteksty, zależności, sieci niźli teksty mnie interesują. Doprowadziło to do szczerze pielęgnowanej nienawiści do blurbów (przez tę nienawiść nie dostąpię królestwa niebieskiego, to pewne) tak samo jak do muzyki samookreślającej (samoozaorującej) się mianem poezji śpiewanej, która prawie nigdy nie jest ani dobrą poezją, ani dobrą muzyką. Wolałem, gdy dźwięki milczały, wybrzmiewały same sobą, dawały wolność interpretacji, dowolność odkodowania znaczeń. To sprawiało, że stawałem się szczęśliwy i namiętnie zainteresowany. No Fun odmieniło moje potrzeby i zatwardziałość w momencie, gdy otworzyłem bookleta z tekstami.

3. Tak jak ołtarz i tron są fundamentem królestwa, tak poezja i muzyką są dziedzinami nierozdzielnymi. Słowo dźwięczące z muzyką i w muzyce, nie jest już tym samym słowem, jeśli byłoby w separacji od muzyki - dźwięki muzyczne są próżną formą bez dźwięczących w niej słów. Dźwięk i słowo wzajemnie się wspierają i wznoszą się w wzajemnie do góry, nawet jeśli osobno są ułomne to razem bliżej im do Ideału. To co powyżej można by uznać za typowe pierdolenie starożytników - lecz w każdym pierdoleniu znajdzie się czasem jeśli nie prawda, to może nawet racja. Dobra piosenka czerpie z tych nauk, choć ja się na piosenkach nie znam zbyt wiele, tak mi się przeto zdaje, że porzucając petryfikację podziałów dobry tekst piosenki, nie jest dobrym tekstem sam w sobie i dobrze istnieje tylko z muzyką, którą do niego pasuje. Odseparowane od siebie te rzeczy kuleją, razem się wzmagają, gdy zaś jedna góruje nad drugą lub gdy chcą się prześcigać w wysztukowaniu najczęściej powstaje z tego jakieś pretensjonalne gówno (robimy swoje gówno... gówno), Hammondy, dzwony, czemu cieniu odjeee(eeeee)żdżasz, no i chuj, no i cześć. Na No Fun funeralno-gitowska artykulacja Piernikoskiego może dystansować od rozumienia błyskotliwych fraz tekstów, pozostawiając posmak dyskomfortu idącego wprost z instynktu, który mówi - tu jest groźnie, tu być masz prawo, jeśli tylko masz siłę. Moja córka usłyszawszy Antari M-10 stwierdziła, że jest "ten pan śpiewa groźnie", mimo zapewnień artysty, że dziecko "patrzy się w ogień, sie nie boi". Gdy odrzucić doświadczenie audialne płyty, booklet z tekstami jest zaskakująco podobny do tomu wierszy Przemysława Witkowskiego Taniec i akwizycja - swoją drogą poecie zawdzięczamy jeden z najbardziej wzruszających aktów ostatnich lat jakim jest materiał Michała Turowskiego 1992/1993 - pod linkiem wyjaśnione jest o co dokładnie chodzi


4. “ Na Taniec i akwizycja znajdziecie kilkadziesiąt krótkich, precyzyjnych utworów poetyckich, które rzadko bronią się pojedynczo, ale jako tom dają do myślenia" - tak o wierszach Witkowskiego pisał blog Kurzojady. Tutaj też pojawia się paralela z No Fun, które jest kinematograficzne jako album, choć jednocześnie mając nad Witkowskim tę przewagę, że utwory z albumu stanowią niebywałe earwormowe (n)evergreeny - co jednak może wynikać z tego, że płyta z muzyką może mieć naturalną przewagę, w postaci medium jakim jest dźwięk. Niemniej No Fun zdaje się być probierzem typu czystego idealnego albumu, spójnego świata dźwięków wywołujących bardzo konkretne omamy wzrokowe. Spoistość wątków, słów-kluczy używanych przez obu artystów nie pozostawia wątpliwości - to jest to samo uniwersum przeniknięte na wskroś zimnofalową trwogą. Piernikowski "zapala znicze, wciąga dym", u Witkowskiego "kobieta wraca z targowiska/w plastikowej torbie niesie/masło chleb znicze". Piernikowski martwi się o ludzi ze swojego bloku i wszystkich innych ludzi - Witkowski jest bardziej bezwzględny, przypomina, że to wszystko "niepotrzebne życia". Zimna fala ("to przecież takie zimne, obce życie), jako gatunek muzyczny kojarzy mi się z lapidarnością Piernikowsko-Bąkowskiego (oj Robert się Penerstwa nie wystrzeżesz i nie rób tego, bo robisz to dobrze) oraz, jak to po raz kolejny ujęły Kurzojady, "Przemysław Witkowski jest poetą najwyraźniej nielubiącym wierszy złożonych z więcej niż sześciu-siedmiu wersów". Piernikoski posługuje się częstą repetycją, podbijając słowem rytm podkładów, Witkowski jest bardziej precyzyjny, nie nadużywa biało-czerwonej oprawy tomu na powtórzenia - transmutując język poezji w cold wave. No Fun oraz Taniec... przywołują na myśl wczesną twórczość Variete, Made in Poland, Madame, Kineo Ra tekstowo także 1984. Diagnoza świata zastanego jest wyraźna - rezygnacja i przemijanie wprawiają w ruch ten cały jebany biznes. Co zdecydowanie różni Roberta od Przemysława to perspektywa - Robert jest maskulinistyczny, w jego świecie istnieją tylko "chłopaki" i "białasy", ewentualnie ludzie, którzy "leżą jak groby". Jest w tym prosty subiektywizm, chłopka-roztropka, który "zbiera na bluzę najka/na Jordany" - widać tęsknoty za najkami wyrażone przez Smarki Smarka ponad 10 lat temu są ciągle palącym problemem - oprócz pokacowych zwidów, braku perspektyw, drożyzny, codziennej przemocy, życiu na krawędzi,  które stało się koniecznością zbyt wielu, a nie wyborem desperatów. Przemysław jest wrażliwym społecznie obserwatorem, poetyckim odpowiednikiem chorego na duszy pracownika socjalnego, który odwiedza najpodlejsze miejsca ludzkiego i zwierzęcego bytowania - być może przypominającego sobie z goryczą te czasy, gdy zaczynał pracę w MOPSie, gdy myślał, że zmieni świat i zbuduje szklane domy. W swej obowiązkowości wyzbywa się samego siebie (Boziu, mam reminiscencje z projektem Wsie), nie mówiąc nigdy w pierwszej osobie (oprócz jednej z niewielu słabości, gdzie Witkowski pisze "Rozdałem karabiny/weszliśmy do biura") - podczas gdy Piernikowski mówi w niemal zawsze w pierwszej osobie. To jest ta jednia o której mówiłem wcześniej - potykający się o okruchy marzeń o lepszym świecie pracownik terenowy MOPSu i zniszczony cywilizacją gitowiec spotykają się. Nikt nie wie co z tego spotkania wyniknie. Może nic, może coś. Lepszego horroru nikt by nie wymyślił.

5. Muzycznie Piernikowski odcina się nieco od tropów, które eksplorował z 1988 na Oriencie w ramach duetu Syny. Stawia na proste, stosunkowo mało zniekształcone popularnym lo-fi, synthy imitujące chóry, damskie wokale i sekcję smyczków, kojarzące się z czołówkami tanich serii filmów grozy i tych o zjawiskach paranormalnych, wywołujące jednak skutek inny od retromanicznego zadowolenia idąc w stronę rozkoszy odnajdywanej w melancholii. Wielość kontrastów odnajduje się we flagowym numerze Trwamy, gdzie długim dźwiękom syntezatorów towarzyszą bębny raz programowane tak, jakby maszyny perkusyjne dopiero wynaleziono, w związku z czym należało jak najbardziej zagęścić kawalkady uderzeń, jak w EBMie, by przejść do czegoś w rodzaju organoleptycznego footworku z agresywnie zacinającym elektronicznym hi-hatem. Funeralny Koniec lata zwiastuje koniec, gdy pomruki wolnych temp pogłębionych, jak groby, pogłosem przypominają Kineo Ra i Variete, podobnież jest w monstrualnym Jutro będzie inaczej. Płyta ta ma dwa grande finale, które wobec problemów poruszanych na płycie nie są ani wielkie, ani też nie finalne - sprawy są otwarte, postępowanie trwa nadal. Martwię się to koślawo-kulawa wariacja na temat piosenki, śpiewanej tak źle, że aż przechodzą ciarki i to nie wstydu, lecz beznadziei i to nie beznadziei z samej piosenki, ale chujni wkoło. Instrumentalne Outro brzmi ni to jak intro do Drukqs Aphex Twina, ni to jak muzakowa propozycji o roboczym tytule Classic music classics played on crooked synthesizer by haunted soul.

Piernikowski
No Fun
Latarnia Records
LA010
27 kwietnia 2017 

Przemysław Witkowski
Taniec i akwizycja
Wydawnictwo Warstwy
2017