piątek, 30 października 2015

Centralia - Discipline

źródło: bdta.bandcamp.com
Najpierw projekt Pawła Starca ładnie pokłonił się słuchaczom utworem otwierającym składankę Kaleidofon wytwórni Jasień. Teraz zaś szczuje cycem z okładki EPki wydanej nakładem wytwórni BDTA. Centralia wykopuje w ten sposób z grobu muzycznego trupa, który wydawał mi się być już dawno pogrzebany, słusznie opłakany, odżałowany i w końcu zapomniany. A tu jednak ktoś jeszcze temu trupowi robi usta-usta. Niesmaczne to i niekoniecznie podążające za trendami we współczesnych eksperymentach, ale co z tego kiej mnie żre.

czwartek, 29 października 2015

John Lake - Strange Gods - Tutorial do bengiera

źródło: mikmusikarchive.bandcamp.com/album/strange-gods

Mówi się, że kto daje i odbiera ten się w piekle poniewiera. Prawdopodobnie w uniwersum bogów Łukasza Dziedzica i religii stworzonej na użytek ich wyznawców tego powiedzenia się nie zna albo nie respektuje.

John Lake na facebooku sam nazywa się Jankiem Jeziorko co niechybnie prowadzi mnie do skojarzeń z Jańciem Wodnikiem lub jak kto woli Jańciem od Posłusznej Wody. Jak dobrze pamiętamy w filmie Jana Jakuba Kolskiego Jańcio zostaje obdarzony przez Boga darem uzdrawiania ludzi, co sprowadza nie niego i jego najbliższych same nieszczęścia. Następnie ten dar zostaje mu odebrany, co także nie jest dla niego i jego rodziny zbyt korzystne. John Lake wystawia słuchaczy tym albumem na ciężką próbę jakby sam był jakimś bożkiem [byle nie Jakubem Bożkiem, huehue]. Z początku prowadzi narrację, która w moim przypadku wywołała reakcję, że "aha, ok, słyszałem coś podobnego na Carcosie czy Sun Worshipers", czyli chłodną masę dźwiękowego lodu, muzyczne środowisko zbytnio nie sprzyjające zamieszkaniu. Nie chodzi mi jednak o to, że traktowanie materii dźwiękowej przez Dziedzica jest wtórne w stosunku po poprzednich wydawnictw, a raczej chciałem pochwalić, że od pierwszych chwil spędzonych ze "Strange Gods" wiadomo było kogo słucham. Mam wrażenie, że John Lake wypracował swój styl, a "Strange Gods" jest próbą przesunięcia oczekiwań słuchaczy w rejony, które wcześniej w jego twórczości nie były dominujące.

Na początku pisałem o powiedzeniu o odbieraniu i dawaniu. Od samego początku John Lake w "Canto I" i w pierwszej częśći "Vitun Voimalla - Power of Cunt" daje nam znajomą dramaturgię, KTÓRA NASTĘPNIE ZOSTAJE ZABRANIA I PRZYKRYTA ŚCIANĄ ORDYNARNEGO BITU, PROSTO W RYJ! I serio tak zrazu pomyślałem. Ale później uświadomiłem sobie, że to chyba nie jest przypadek, że to nie błąd w tłoczeniu, tylko, że to TAK NA SERIO. Później odkryłem o co chodzi. Chodzi o właściwości dydaktyczne krążka. "Bo widzicie dzieci" - zdaje się prawić Dziedzic "techno to nie chujowa muzyka dla chujowych ludzi, bo oto za tym bitem kryje się niebywałe bogactwo, bo wicie rozumicie - dobry bengier to nie bit, bo to umi każdy. Dobry bit to pretekst żeby się wwiercić komuś w głowę i zainfekować go brudem, zimnem, noisową szarpaniną i industrialową podłością, falującą i parującą psychodelią unoszącą się nad horyzontem." Strategia z dawaniem noisu i odbierania go technoidalną ciemną materią jest głównym sposobem na budowanie dramaturgii utworów. Oczekiwanie na bit w "Uwan - Nothing but Sound" nie ma nic wspólnego z umiejętnym odwlekaniem dropu, to jest walcowanie klienta tak przewlekle chorą intensywnością, że ten nawet nie ma siły na to, aby cokolwiek zrobić "potem", bo "potem" bit wygasa, dźwiękowa magma zalewa wszystkie otwory twarzy, tylko po to by później powracający bit rozbił powstałą przedwcześnie przedśmiertną maskę.

Agresywny bit, chłód grający po kościach, industrialna swada, nadludzka siła wdzierająca się każdym porem skóry - to rzeczy, które daje nam "Strange Gods". Płyta ta dała mi sporo wrażeń, odebrała zaś na pewien mowę. Może  zabójca z "Nayenézgani - Slayer of Strange Gods" dopełnił gdzieś swojego dzieła, ale nie zdążyć zabić mojej żarliwej wiary w to, że John Lake popełnił okrutnie dobrą płytę.

John Lake
"Strange Gods"
Mik Musik/Fundacja Kultury Audiowizualnej Strefa Szarej
31 sierpnia 2015

Kupże płytę kiej dobra -> bandcamp Mik Musik 


niedziela, 25 października 2015

Stara Rzeka - Zamknęły się oczy ziemi

źródło: instantclassic.bandcamp.com

Starorzekowa odyseja zdążyła się zakończyć już po tym jak zachwyt z jakim przyjęto "Cień chmury nad ukrytym polem" się wypalił. "Zamknęły się oczy ziemi" to jednak nie "requiem dla samego siebie", cytując klasyka, ale zupełnie normalna kolej rzeczy, którą przyjąłem ze spokojem i ulgą.

I tak jak się nie wchodzi do tej samej rzeki tak i projekt Stara Rzeka naznaczony jest eklektyzmem inspiracji oraz płynną dyscypliną w wydawaniu nowej muzyki przez Kubę Ziółka w ramach swojego solowego projektu. Pierwotnie "Cień chmury nad ukrytym polem" został wydany w dwóch zupełnie różnych wersjach przez Few Quiet People i Instant Classic, później jeszcze wydana została EPka nakładem Infinite Grayscale. Po drodze ukazał się jeszcze split Starej Rzeki z Innercity Trio i ARRM (nagrania ST z tej kasety znajdują się na najnowszej płycie). Nie lada gratką dla fanów było zaś wydanie w tym roku winyla na którym znalazły się wszystkie utwory z pierwszych wydań debiutu Starej Rzeki. No i w końcu niniejsza płyta, na której znalazły się zarówno utwory z EPki jak i ze splitu Wounded Knife. Czy jest to płyta pożegnalna? Tak. Wspominkowa? Jak najbardziej. Wtórna?

No nieszczególnie, choć ogólne oczekiwania wobec tej płyty zostały pokryte z nawiązką. Oczekiwania te wyrosły przede wszystkim ze wszystkich tropów i znaczeń, o których mówił Ziółek, jak i tych otrzymanych awansem przez słuchaczy. A jest ich aż zbyt wiele. Aby wymienić tylko niektóre są to:  kosmische musik, black metal, folk, neofolk, a nawet dziwaczny konstrukt w postaci muzyki słowiańskiej. Na dodatek nie pomagał sam Ziółek, wszak niektórzy zbyt się przejęli deczko pretensjonalnym manifestem brutalizmu magicznego. "Zamknęły się oczy ziemi" to ta dla mnie przede wszystkim probież tego jak się powinno robić world music, bo i tak traktuję tę płytę jako przedłużenie Ossjanowskiej tradycji "teatru dźwięku i ciszy". Gatunek world music, skądinąd słusznie dogorywający gdzieś na rubieżach słuchalności, upadł bo w swym buńczucznym przekonaniu chciał syntetyzować tradycje ludowe z całego świata. Jednak Stara Rzeka nie odnosi się do jakiejkolwiek konkretnej tradycji, bo jest to tradycja wymyślona, w której bardowie przemierzający Appalachy mają taki sam wkład w rozwój muzyki świata i jej wrażliwości jak eksperymentatorzy z Monachium czy Dusseldorfu. 

Na "Zamknęły się oczy ziemi" Ziółek rezygnuje z tradycji surowego, norweskiego black metalu (który w niektórych swych formach odwoływał się do "powrotu do natury", powrotu do "pierwotności") skupiając się na akustycznym brzmieniu gitary i głosie jako instrumentach pierwszego planu. Tak, głos nieprzypadkowo traktuję nie tylko jako nośnik werbalnych treści, ale jako instrument budujący oniryczną i introwertyczną atmosferę. Nie doświadczymy tu black metalowej swady, a wartość międzyszczytowa amplitudy doznań zmniejszyła się na tej płycie w stosunku do debiutu. No może oprócz otwierającego "Nie zbliżaj się do ognia", bo on faktycznie bazuje na ognistych i szorstkich gitarach elektrycznych, przypominający nieco "Późne królestwo" Alamedy 3. Dobór środków wyrazu wykazuje się większą dyscypliną niż na debiucie. Syntezatory łkają perliście, zaś mniej tu industrialowego brudu. Więcej jest za to wiejskich field recordingów jak np. świerszczy i ptaków w "W szopie, gdzie były oczy".

Choć po części niektóre z tych kompozycji pochodzi ze wcześniejszych wydawnictw "Zamknęły się oczy ziemi" wydaje się być bardziej spójny od swojej poprzedniczki. Jest również bardziej introwertyczny i wyciszony. Naładowanie oczekiwań wobec projektu Stara Rzeka oraz niewątpliwa waga jej obecności na polskiej scenie nie doprowadziły do definitywnego zakończenia istnienia Starej Rzeki. Kuba Ziółek będzie jeszcze koncertował ze swoim projektem. Będziemy mieli jeszcze przyjemność oglądać tego alchemika siedzącego przy stole ze swoimi loop stacjami i syntezatorami, ze swoimi akustycznymi gitarami, ze swoim pełnym piękna głosem, z opowieścią o świecie wymyślonym. A co najważniejsze - siła Starej Rzeki, nie ważne czy w wydaniu koncertowym czy na albumie polega na budowaniu indywidualnej więzi z każdym odbiorcą. Być może malkontenci mają rację, że patenty Starej Rzeki przedwcześnie zestarzały się, jednak jest to zdarzenie się piękne i szlachetne, ja zaś będę do nich wracał częściej niżbym się do tego przyznawał,

Stara Rzeka 
Zamknęły się oczy ziemi
Instant Classic
22 października 2015

piątek, 23 października 2015

Thaw - St. Phenome Alley

źródło: thaw.bandcamp.com/album/st-phenome-alley-2

Jako wierny fan tego zespołu nie mogłem przepuścić niniejszego materiału, którym Thaw rozpycha się łokciami nie tylko wśród black metalowych hord, ale także wdziera się w bardziej mroczne zakamarki sceny eksperymentalnej.

Thaw ma prawo się szarogęsić. Ten sosnowiecki skład zarówno swymi długograjami jak i splitami udowadnia, że mimo braku stylistycznych wolt dryfuje po znanym sobie i fanom bajorze, w którym korzuch glonów na jego powierzchni dusi życie na jego dnie, ale to wszystko gnije w sposób frustrująco piękny. 

"St. Phenome Alley" nagrany został w 2013 roku, a więc jeszcze przed wydanym w 2014 roku i słusznie chwalonym "Earth Ground". Różni się jednak od wszystkiego co do tej pory kapela nam serwowała, choćby na ciekawym numerze "Earth Grounded" ze splitu z Echoes of Yul, bardziej zaś kieruje się w stronę solowych eksploracji gitarzysty grupy Artura Rumińskiego. "St. Phenome Alley" to przede wszystkim misternie tkana ze zbiorowej improwizacji atmosfera powściąganej histerii, lołfajowej mgły i niemożebnie rozciągnięta na bolesnym basowym dronie magia. Muzyka ta to przestrzeń, która onieśmiela, olśniewa i osacza, wybucha co raz niespodziankami, które niby będące częścią całości obrazu, ale jakby z tego obrazu wychodziły. Dźwięki te mimo statyczności tworzą iluzję ruchu, który jednak nie wywołuje zmian. Jest w tym nagraniu podskórna agresja, próba dominacji nad słuchaczem, złapania go za serce po to, aby je zatrzymać na milisekundy, które może życia nie odbiorą, ale postraszą ostatecznym rozwiązaniem. Nie ma tu dosłownej i dosadnej dźwiękowej przemocy jak u Sunn O))), jest za to przejmujący passive-aggressive, który zasysa i torturuje. A później robi się tylko coraz głośniej. Bo głośność i intensywność to klucz do zrozumienia Thaw nie tylko tego koncertowego, ale także tego obecnego na nagraniach. Gdy z "n/a/k" wyłania się, a w zasadzie daje o sobie w szczątkowej formie znać, gitarowy motyw, który jest zbyt rachityczny by pozwolić sobie na rozpychanie się to nagle ustępuje wydobywającym się niskim głosom potępionych, pogodzonych już z własnym losem tak jakby już wiedziały, że piekło jest najgorszą rzeczą jakie je spotkało, a więc gorzej na szczęście już nie będzie. Albo falujący dron z początku "p/m/g", który wprawia w ruch sprężyny rezonujące werbla uzupełniany przeciągłym płaczem gitar i dziecięcymi cymbałkami, po to aby rozrywać przestrzeń syntezatorowym wiatrem i monotonnym tłuczeniem gitar i bębnów. Jest w tym moc przerażenia, chęć pokazania - my jesteśmy tu, nazywamy sie Thaw, a wy musicie słuchać. I nie ma nawet opcji dla słuchacza, że jak nie chce to może wypierdalać. Zresztą to nie jest takie łatwe - dla jednych kontakt z "St. Phenome Alley" może być hipnozą, która nie pozwala wcisnąć przycisku stop w odtwarzaczu, dla innych zaś to będzie turpistyczna przyjemność stosunku uległości wobec warstw dronów.

Kup płytę kiej taka dobra na stronie wydawcy Unquiet Records

Thaw
St. Phenome Alley
1 październik 2015
Unquiet Records

sobota, 17 października 2015

Potrawka z chrząszcza - Wilhelm Bras "Visionaries & Vagabonds"

źródło: mikmusikarchive.bandcamp.com/album/visionaries-vagabonds

1. Gdy Daniel Menche mówił o tym, że swego czasu wpuszczał owady do sprzętu rejestrującego być może nie spodziewał się, że ktoś pójdzie o krok dalej i będzie na owady robił bengiery. 

2. Chciałem nazwać tę relację z odsłuchu "Sekretne życie muzyczne cybernetycznych owadów", ale wydała się ona zbyt długa i pretensjonalna. Ale jakże dobrze oddaje to czego właśnie doświadczyłem. 

3. Płyta co prawda ukazała się już jakiś czas, posiadaczem fizycznej kopii zaś jestem od całkiem niedawna. Samą płytę znam co najmniej od kwietnia tego roku, ale jakoś nie pozwalała się ona zbytnio oswoić. Po prawdzie nie jest oswojona w ogóle. Robi co chce, jest jak krnąbrne dziecko albo jak rój pszczół. 

Prawnicy poprawcie mnie, ale zdaje się, że jedyne usankcjonowane prawem nieuzasadnione wzbogacenie osoby może nastąpić tylko w jednym przypadku - gdy się niezarojony ul zaroi i pod warunkiem, że właściciel lub posiadacz tego roju co się namyślał wyroić nie ścigał tego roju. Płyta ta mimo, że stoi u mnie na półce już jakiś czas wraca i odchodzi kiedy chce. Irytuje to strasznie, choć jednocześnie strata jaką jest niejednokrotne rzucenie tą płytą ze złością w kąt rekompensowana jest przyjemnością jej powrotu, wraz z całym bogactwem jakie może zapewnić. I właśnie w ten sposób dowiedziełem się na czym może polegać syndrom sztokholmski.

Jeśli uważasz, że samo to, że Paweł Kulczyński buduje swoje syntezatory i że są one, jak pisze na stronie wydawca, pierwotnym źródłem dźwięku, mocno wpływa na wyobraźnię to chyba nie miałeś do tej pory doczynienia z "Visionaries & Vagabonds". Trudno jest mi traktować album Wilhelma Brasa jako techno. Tak, jest tam technoidalny rytm, który stawia granice harshowym szarpnięciom, power electronicsowi w stanie gazowym oraz efekciarskim, w dobrym znaczeniu tego przymiotnika, wykorzystaniu olbrzymiej wyobraźni twórcy. Bit tak naprawdę to dobra wola artysty, który nie pozwala słuchaczowi utonąć w nojzie. Bo to noise jakich mało, rozbijający co chwilę przyzwyczajenia, czający się niespodziewanymi wybuchami wściekłych owadów, zasiekający w twarz brzęczącymi, rachitowymi pancerzami. "Visionaries & Vagabonds" to liofizowana przyjemność, której wartości odżywcze mogą zostać wchłonięte tylko wówczas gdy zostaną zroszone łzami słuchacza.

Jako domorosły recenzent jestem bezradny wobec tej płyty - nie jestem w stanie porównać tej płyty do niczego co słyszałem kiedykolwiek do tej pory. Dźwiękowa materia wykorzystana na tej płycie przypomina nieco dokonania radzieckiego muzycznego uczonego Jurija Morozowa (tu płyta gdzie podobne dźwięki wydobywane są), ale poza tym nic mi nie przychodzi do głowy. Serce jednak podpowiada, że jest płyta nie tyle dobra co wielka.

Wilhelm Bras
Visionaries & Vagabonds
Mik Musik 2015

Strona Pawła Kulczyńskiego


piątek, 9 października 2015

MAZZMELANCOLIÉ - s/t

źródło: woundedknife.bandcamp.com

Długo zwlekałem z napisaniem czegokolwiek o tym nagraniu. Przede wszystkim dlatego, że mimo statecznego wieku i sporej ilości rzeczy, które przesłuchałem w życiu ciągle mam kisiel w majtach gdy docierają do mnie wieści o wspólnych projektach super gwiazd, w tym gwiazd niezalu. Z drugiej zaś strony wiem, że dream teamy nie zawsze działają i czasem produkują co najmniej rozczarowanie, a czasem srakę.

Lecz ponownie bez wahania zakupiłem kasetę wydaną przez Wounded Knife i po raz kolejny próbowałem udowadnić sobie, że przecież to MUSI żreć. Próbowałem, próbowałem i nie mogłem się zmusić, bo samo zażarło i niemało zaskoczyło.

Ja doskonale wiem, że MAZZMELANCOLIÉ to przede wszystkim projekt korespondencyjny, a złożenie do kupy wszystkich tych dźwięków to głównie zasługa Roberta Skrzyńskiego. Sprawia to, że Skrzyński gra na materiale pierwsze skrzypce. Czy ze szkodą dla materiału? Niezupełnie, choć oczekiwałbym w tej kolaboracji większego udziału Jerzego Mazzolla.

Skrzyński przez ostatnie poznane przeze mnie wydawnictwa, że wspomnę tylko "Contour Lines" czy "Low Cakes" rzeźbił w mocnym bicie i perkusyjnych właściwościach wokalnych sampli. Mazzoll na dobrze przyjętym "+" w ramach projektu MazzSacre dawał momentami ognia, a na pewno nie pozwalał o sobie zapominać jako wykonawca, wokół którego kręciła się cała muzyczna narracja. Omawiana dziś płyta, mimo potencjalnie siarczystych temperamentów artystów tworzących ten projekt jest spokojna, wręcz ambientowa, może poza finalnym "7", które pozostaje moim ulubionym momentem płyty. Uznaję to z wielki plus, wszak zbyt często w formacjach typu all-stars spotykamy się z próbami dominacji jednych uczestników takich projektów nad drugimi lub przynajmniej z niefortunną ilością nadpobudliwości twórczej, która stwarza zupełnie niestrawny produkt finalny. Tu między klarnetem Mazzolla, a wszystkim innymi innym Skrzyńskiego jest ziemia niczyja, która nie została na siłę zapchana wrażeniami. 

Gdy Mazzoll zadmie to nie jest mi wszystko jedno, niemniej siłą rzeczy wiecej wrażeń wydobywa Skrzyński. Oprócz ambientowych teł, produkuje skrobnięcia, glicze, rozwodnione harsze, tłuczone szkło, śpiewające ptaki, spadające obiekty. Czasem odnoszę wrażenie jakby udział obu artystów w MAZZMELANCOLIÉ to przypadek, bo poza jednią nagrania nie ma tu ani jednego czasu, przestrzeni i nastrojów. Gdyby jeszcze to powodowało rozjechanie się nagrania na dwie nałożone na siebie ścieżki to jeszcze miałoby to jakieś uzasadnienie, ale efekty tego są czasem zdumiewające jak w "4", gdzie klarnetowy, sygnałowy, baśniowy temat konfrontowany jest z walcującym się nawałem ambientowego mroku.

Sami wydawcy chwalą się, że jest to jedno z najbardziej unikalnych nagrań, jakie wydali. Mi nie pozostaje nic innego jak tylko to zdanie potwierdzić.

MAZZMELANCOLIÉ
s/t
Wounded Knife
CUT#25
27 września 2015.