wtorek, 26 września 2017

KRÓTKIE TRWANIE- DMNSZ, "OUIJA"

DMNSZ, OUIJA, źródło: pointless-geometry.bandcamp.com
Popatrzcie zatem na katalog wytwórni Pointless Geometry - nie ma gdzie szpili wbić, wytwórnia stworzyła monolitycznie i nieodmienne dobry katalog, świetne opracowanie graficzne kaset, wychodzenie z odważnymi inicjatywami, np. wydawanie materiałów audio-video na kasetach VHS, jak niedawna rozszerzona wersja ciągle znakomitych Wsi, czyli projektu Bartosza Zaskórkiego (Mchy i Porosty) oraz Konrada Materka (Chaosynod, Rez Epo). Poza tym świetna jest jakość  techniczna kaset wydawnictwa, co nie jest zawsze standardem. No i najnowsza płyta DMNSZ, czyli Demonszy, czyli Patryka Daszkiewicza, a także trzecia część grupy sumpf. 

Zwidy ujawniające się po kolei na tej płycie to albo pokofeinowy zjazd albo nieustanne telepanie ciała przy przedawkowaniu. Albo zmęczenie podsycane kolejnymi energetykami. Albo euforia zamulana alkoholem. Coś co potencjalnie mogłoby nastrajać do zaśnięcia, złożenia głowy na łonie Abrahama. Coś co rytmem pętli mogłoby dawać ukojenie gorzko się od ciebie dystansuje. Przesz ku temu, ciągnie cię, a jedyną nadzieją, jest trwanie, bo to muzyka do długiego niezmiennego trwania - w czasie niewiele się tu zmienia - zmienia się tak, jak bezludzki krajobraz, od świtu do zmierzchu - niemal naturalnie, jakby bez ludzkiej ręki. A ty obserwujesz swoje bycie w dźwięku - to zmiana następuje w słuchaczu, bo dźwiękowi jest wszystko jedno. Muzyka odpychająca - muzyka przyciągająca. Muzyka zapraszająca - muzyka zamykająca drzwi tuż przed nosem. Muzyka naga, prosta - muzyka tajemnica.

Zdaje się, że Daszkiewicz jako jeden z niewielu w kraju rozumie możliwości minimalizmu, który nie jest jednocześnie minimalizmem kwartetu Reich-Glass-Riley-Le Monte Young. Daszkiewicz celuje w to co robił William Basinski, co słychać w nieustających pętlach, specjalizuje się w skupieniu uwagi na pojedynczości fenomenów akustycznych, jak Alvin Lucier czy Morton Feldman. Jednocześnie podskórna kostropatość wszystkich ścieżek zbliża artefakty, nazywane roboczo utworami na OUIJI  niebezpiecznie do ANW (jak w numerze L) z jego bezwzględnym trwaniem. Jednocześnie trwanie to jest krótkie - po danej liczbie powtórzeń utwór niespodziewanie kończy swój bieg, niedosycając muzakowe oczekiwania, które zazwyczaj stosowane są wobec minimal music.

Ilość ścieżek każdego utworu mieści się na palcach jednej ręki lub brzmi tak jakby była zrobiona na prostym kasetowych czterośladzie. Zamiast wirtuozerskich kawalkad DMNSZ gwarantuje wsłuchiwanie się w mikrodetale. To jest bodaj jeden z największych walorów tego materiału - zachęta do wsłuchiwanie się w prostotę dronów, ambientów, szorstkich pasaży przechodzących w akwarelowo-pastelowe pętle, Boże broń nie popadająca w łatwizny gatunku. Dźwięki technologicznego lo-fi są na OUIJI obecne, ale Daszkiewicz nie nadużywa tej estetyki w ramach retromelancholii. Tym bardziej, że czasem bywa precyzyjne hi-fi, gdy robi subbasy podobne do Andego Stotta (utwory Y oraz E).

Ej, a czy wiecie, że to jedna z najlepszych płyt kończącego się powoli roku?

DMNSZ
OUIJA
Pointless Geometry
3 lipca 2017
 



sobota, 23 września 2017

NAJZIMNIEJSZA Z ZIMNYCH FAL - Piernikowski - "No Fun"/Przemysław Witkowski "Taniec i akwizycja"


Przemysław Witkowski, "Taniec i akwizycja", Robert Piernikowski, "No Fun", źródło - własne.

1. Ulica wbita była klinem między brzeg rzeki, a rząd kamienic, pustostanów w zasadzie, ledwo co napoczętych budynków, z których gdzieniegdzie sterczała zbrojeniowa stal (osiedle pojebane jest). Ulica, co ja zresztą nobilituję tę ścieżynę, która coraz bardziej rwana z asfaltu przeradzała się w piarżysko, wspinała się do góry, powoli ociężale, by ukośnić się, 20% wzniesienia się z tego zrobiło, a ja czułem wchodząc w górę, po klinie wbitym w między coraz wyższy brzeg rzeki, a rząd spalonych na żółto elewacji i nagiej cegły jakbym miał zaraz się stoczyć w gruzowisko, które upadło na dół, tam gdzie byłem przed chwilą. U góry była metalowa brama zaczynała się od ściany budynku, kończyła zaś przy samym brzegu rzeki. Za bramą było już bardziej sterylnie (widok ulicy cieszy mnie), a ja chciałem się tam znaleźć. Lecz w momencie gdy sięgałem po klamkę z naprzeciwka podszedł o ten, w dresie, niebieskim i czerwonym. Zamknął przede mną bramkę (pod klamką był klucz, ten go przekręcił) i zaczął do mnie. Zanim podjąłem ucieczkę, zdążyłem zrobić portret pamięciowy, nie czekaj, całą fizys zapamiętać tego. Twarz zdradzała nieuleczalny alkoholowy zespół płodowy (twarde pięści i cieknące łzy) a rozdęta była od gniewu; gniewna rozdętość powodowała, że głowa tego była okrągła, uszy schowały się gdzieś z tyłu, a włosy niemal zupełnie wypadły. Rozdętość spowodowała także siatkę sinoszarych i różowych rozstępów po całej głowie, aż po grubą szyję - rozstępy zdawały się wpełzać na krótkie ręce, krótkie nogi i gęsty beczkowaty korpus. Gdyby tego było mało, twarz pokrywały ospowe blizny. Ten nie zdążył nic powiedzieć, nie wiem czy był nawet zdolny, bo zacząłem uciekać w tym kierunku, z którego przyszedłem. Tego intencje rozpoznałem dobrze, instynkt zwierzyny łownej mnie nie zawiódł. Moja ucieczka była niedbała i ospała, on maszyneria zrobiona do wpierdolu. Rzucił się na plecy, moje plecy, objął mnie ramionami za szyję i nogami za uda. W ostatnim geście, zanim spadliśmy na ziemię, zdążyłem jeszcze obrócić się o 180 stopni - przygniotłem zatem tego, wgniotłem go dokumentnie do gruzowiska na dole stromego klina. Ważę konkretnie, to i ten, myślałem, że go zniszczyłem na amen. Oswobodziłem się z niego, zresztą jego członki lekko ode mnie się odkleiły, zobaczyłem, że pewnie jeszcze dycha, tylko jest ten trochę przyćmiony, przygnieciony. Lekkim krokiem postanowiłem zejść z powrotem, lecz ten, jak ta bestia, wstał i na mnie znowu. Dobrze, że było blisko do stacji metra zrobionej za unijne pieniądze, wparowałem za szybę peronu, a ten za mną. Było tu sporo ludu, chciałem się wtopić, znalazłem mężczyznę po 50-tce, był wysoki, miał chude nogi, wielki orli nos, wielki brzuch, silne ramiona. Schowałem się za mężczyznę, a ten tylko patrzył przez szybę, zawołał kolegę (przyszli chłopacy, a ja martwię się). EEEEE - pewnie tak mówił szukając mnie w tłumie, a ja przytulony do robola zdążyłem tylko zrzucić z siebie sen - ten sen (pojebane sny wczoraj), który został wywołany przez słuchaną do poduszki No Fun (cisza obudziła mnie)

2. Mam dwie tajemnice - pierwsza z nich to, ta, że pisałem wiersze na konkursy, bo domy kultury powiatowych miasteczek płacą najlepsze wierszówki. Pisałem także dlatego, bo chciałem mieć na nagrobku pod nazwiskiem i datami granicznymi adnotację "anarchista i poeta". Przestałem pisać, bo skończyłem z licealnymi mrzonkami, bo odbiór nagród prawie zawsze wiązał się z obowiązkiem stawienia się na gali, a ja nie lubię wychodzić z domu. Miałem także dość dosyć zblazowanego towarzystwa oraz tego, że nie raz i nie dwa musiałem odmawiać paniom w wieku poprodukcyjnym. Odtąd nie ceniłem poezji, wychodząc z założenia, że chujowy fandom potrafi zohydzić wszystko. Drugą tajemnicą jest to, że nigdy nie nauczyłem się pisać o rapsach. Próbowałem to robić, bo szukałem wymiernych korzyści (rap blink-blink, bragga o hajsach z nieba robiły na mnie spore wrażenie), szukałem wrażeń, próbowałem odkrywać nieznane lądy, chciałem robić to dla frajdy etc. Okazało się jednak, że nie potrafię przekroczyć granic wejścia szczerze zaangażowanego słuchacza, więc jedyne, co potrafiłbym transkrybować to Najebawszy Smarki Smarka, którego obsesyjnie słucham już od zbyt wielu lat. Z osobistej niechęci do poezji (znanego mi poetyckiego fandomu) oraz samorozczarowaniu jakiego zaznałem, nie mogąc pojąć rapsów, zwróciłem się w stronę muzyki instrumentalnej, a ponad semantykę słowa zacząłem doceniać spekulacje na temat semantyki dźwięków - moderowanej przez ledwie tchnienia tytułów, plądrofonicznych cytatów, autocytatów, kolaboracji, okładek, wkładek - istnienie tych co powyżej, bądź też ich świadome nieistnienie - bardziej konteksty, zależności, sieci niźli teksty mnie interesują. Doprowadziło to do szczerze pielęgnowanej nienawiści do blurbów (przez tę nienawiść nie dostąpię królestwa niebieskiego, to pewne) tak samo jak do muzyki samookreślającej (samoozaorującej) się mianem poezji śpiewanej, która prawie nigdy nie jest ani dobrą poezją, ani dobrą muzyką. Wolałem, gdy dźwięki milczały, wybrzmiewały same sobą, dawały wolność interpretacji, dowolność odkodowania znaczeń. To sprawiało, że stawałem się szczęśliwy i namiętnie zainteresowany. No Fun odmieniło moje potrzeby i zatwardziałość w momencie, gdy otworzyłem bookleta z tekstami.

3. Tak jak ołtarz i tron są fundamentem królestwa, tak poezja i muzyką są dziedzinami nierozdzielnymi. Słowo dźwięczące z muzyką i w muzyce, nie jest już tym samym słowem, jeśli byłoby w separacji od muzyki - dźwięki muzyczne są próżną formą bez dźwięczących w niej słów. Dźwięk i słowo wzajemnie się wspierają i wznoszą się w wzajemnie do góry, nawet jeśli osobno są ułomne to razem bliżej im do Ideału. To co powyżej można by uznać za typowe pierdolenie starożytników - lecz w każdym pierdoleniu znajdzie się czasem jeśli nie prawda, to może nawet racja. Dobra piosenka czerpie z tych nauk, choć ja się na piosenkach nie znam zbyt wiele, tak mi się przeto zdaje, że porzucając petryfikację podziałów dobry tekst piosenki, nie jest dobrym tekstem sam w sobie i dobrze istnieje tylko z muzyką, którą do niego pasuje. Odseparowane od siebie te rzeczy kuleją, razem się wzmagają, gdy zaś jedna góruje nad drugą lub gdy chcą się prześcigać w wysztukowaniu najczęściej powstaje z tego jakieś pretensjonalne gówno (robimy swoje gówno... gówno), Hammondy, dzwony, czemu cieniu odjeee(eeeee)żdżasz, no i chuj, no i cześć. Na No Fun funeralno-gitowska artykulacja Piernikoskiego może dystansować od rozumienia błyskotliwych fraz tekstów, pozostawiając posmak dyskomfortu idącego wprost z instynktu, który mówi - tu jest groźnie, tu być masz prawo, jeśli tylko masz siłę. Moja córka usłyszawszy Antari M-10 stwierdziła, że jest "ten pan śpiewa groźnie", mimo zapewnień artysty, że dziecko "patrzy się w ogień, sie nie boi". Gdy odrzucić doświadczenie audialne płyty, booklet z tekstami jest zaskakująco podobny do tomu wierszy Przemysława Witkowskiego Taniec i akwizycja - swoją drogą poecie zawdzięczamy jeden z najbardziej wzruszających aktów ostatnich lat jakim jest materiał Michała Turowskiego 1992/1993 - pod linkiem wyjaśnione jest o co dokładnie chodzi


4. “ Na Taniec i akwizycja znajdziecie kilkadziesiąt krótkich, precyzyjnych utworów poetyckich, które rzadko bronią się pojedynczo, ale jako tom dają do myślenia" - tak o wierszach Witkowskiego pisał blog Kurzojady. Tutaj też pojawia się paralela z No Fun, które jest kinematograficzne jako album, choć jednocześnie mając nad Witkowskim tę przewagę, że utwory z albumu stanowią niebywałe earwormowe (n)evergreeny - co jednak może wynikać z tego, że płyta z muzyką może mieć naturalną przewagę, w postaci medium jakim jest dźwięk. Niemniej No Fun zdaje się być probierzem typu czystego idealnego albumu, spójnego świata dźwięków wywołujących bardzo konkretne omamy wzrokowe. Spoistość wątków, słów-kluczy używanych przez obu artystów nie pozostawia wątpliwości - to jest to samo uniwersum przeniknięte na wskroś zimnofalową trwogą. Piernikowski "zapala znicze, wciąga dym", u Witkowskiego "kobieta wraca z targowiska/w plastikowej torbie niesie/masło chleb znicze". Piernikowski martwi się o ludzi ze swojego bloku i wszystkich innych ludzi - Witkowski jest bardziej bezwzględny, przypomina, że to wszystko "niepotrzebne życia". Zimna fala ("to przecież takie zimne, obce życie), jako gatunek muzyczny kojarzy mi się z lapidarnością Piernikowsko-Bąkowskiego (oj Robert się Penerstwa nie wystrzeżesz i nie rób tego, bo robisz to dobrze) oraz, jak to po raz kolejny ujęły Kurzojady, "Przemysław Witkowski jest poetą najwyraźniej nielubiącym wierszy złożonych z więcej niż sześciu-siedmiu wersów". Piernikoski posługuje się częstą repetycją, podbijając słowem rytm podkładów, Witkowski jest bardziej precyzyjny, nie nadużywa biało-czerwonej oprawy tomu na powtórzenia - transmutując język poezji w cold wave. No Fun oraz Taniec... przywołują na myśl wczesną twórczość Variete, Made in Poland, Madame, Kineo Ra tekstowo także 1984. Diagnoza świata zastanego jest wyraźna - rezygnacja i przemijanie wprawiają w ruch ten cały jebany biznes. Co zdecydowanie różni Roberta od Przemysława to perspektywa - Robert jest maskulinistyczny, w jego świecie istnieją tylko "chłopaki" i "białasy", ewentualnie ludzie, którzy "leżą jak groby". Jest w tym prosty subiektywizm, chłopka-roztropka, który "zbiera na bluzę najka/na Jordany" - widać tęsknoty za najkami wyrażone przez Smarki Smarka ponad 10 lat temu są ciągle palącym problemem - oprócz pokacowych zwidów, braku perspektyw, drożyzny, codziennej przemocy, życiu na krawędzi,  które stało się koniecznością zbyt wielu, a nie wyborem desperatów. Przemysław jest wrażliwym społecznie obserwatorem, poetyckim odpowiednikiem chorego na duszy pracownika socjalnego, który odwiedza najpodlejsze miejsca ludzkiego i zwierzęcego bytowania - być może przypominającego sobie z goryczą te czasy, gdy zaczynał pracę w MOPSie, gdy myślał, że zmieni świat i zbuduje szklane domy. W swej obowiązkowości wyzbywa się samego siebie (Boziu, mam reminiscencje z projektem Wsie), nie mówiąc nigdy w pierwszej osobie (oprócz jednej z niewielu słabości, gdzie Witkowski pisze "Rozdałem karabiny/weszliśmy do biura") - podczas gdy Piernikowski mówi w niemal zawsze w pierwszej osobie. To jest ta jednia o której mówiłem wcześniej - potykający się o okruchy marzeń o lepszym świecie pracownik terenowy MOPSu i zniszczony cywilizacją gitowiec spotykają się. Nikt nie wie co z tego spotkania wyniknie. Może nic, może coś. Lepszego horroru nikt by nie wymyślił.

5. Muzycznie Piernikowski odcina się nieco od tropów, które eksplorował z 1988 na Oriencie w ramach duetu Syny. Stawia na proste, stosunkowo mało zniekształcone popularnym lo-fi, synthy imitujące chóry, damskie wokale i sekcję smyczków, kojarzące się z czołówkami tanich serii filmów grozy i tych o zjawiskach paranormalnych, wywołujące jednak skutek inny od retromanicznego zadowolenia idąc w stronę rozkoszy odnajdywanej w melancholii. Wielość kontrastów odnajduje się we flagowym numerze Trwamy, gdzie długim dźwiękom syntezatorów towarzyszą bębny raz programowane tak, jakby maszyny perkusyjne dopiero wynaleziono, w związku z czym należało jak najbardziej zagęścić kawalkady uderzeń, jak w EBMie, by przejść do czegoś w rodzaju organoleptycznego footworku z agresywnie zacinającym elektronicznym hi-hatem. Funeralny Koniec lata zwiastuje koniec, gdy pomruki wolnych temp pogłębionych, jak groby, pogłosem przypominają Kineo Ra i Variete, podobnież jest w monstrualnym Jutro będzie inaczej. Płyta ta ma dwa grande finale, które wobec problemów poruszanych na płycie nie są ani wielkie, ani też nie finalne - sprawy są otwarte, postępowanie trwa nadal. Martwię się to koślawo-kulawa wariacja na temat piosenki, śpiewanej tak źle, że aż przechodzą ciarki i to nie wstydu, lecz beznadziei i to nie beznadziei z samej piosenki, ale chujni wkoło. Instrumentalne Outro brzmi ni to jak intro do Drukqs Aphex Twina, ni to jak muzakowa propozycji o roboczym tytule Classic music classics played on crooked synthesizer by haunted soul.

Piernikowski
No Fun
Latarnia Records
LA010
27 kwietnia 2017 

Przemysław Witkowski
Taniec i akwizycja
Wydawnictwo Warstwy
2017





wtorek, 5 września 2017

OSWAJANIE - Nac/Hut Report, "Grey Zone Collapse Nostalgia"

Nac/Huc Report, Grey Zone Collapse Nostalgia, źródło: nachutreport.bandcamp.com
To najlepszy moment by wyrazić swe obie obiekcje - rzec nihil novi, lecz powstrzymać się od kategorycznego no pasarán. Dobrze pamiętam swój zachwyt, gdy usłyszałem Nac/Hut Report po raz pierwszy - ta początkowa euforia niepojętości, w której postawił mnie duet, zapewniając przyjemność jakiej nie doznałem długo potem. To była miłość wywołana przez impuls - głupie to, naiwne wręcz, szczeniackie, by nie przebierać w słowach. A słowa, które ledwo dobiły się do mnie spoza słuchanej wtedy muzyki, mówiące o tym, że choć koncepcyjnie Nac/Hut Report jest cudowny, to finalnie nudny i przewidywalny nie docierały do rozumu - ostałem przy swoim, niczym głupiec, nie chciałem falsyfikować prawdy idącej od zewnątrz, bo ta prawda była już moja i była prawdą we mnie - Nac/Hut Report jest cudowny, a ja kocham go po wsze czasy.

I choć przyznam, że dziś wiele recenzji chciałbym napisać na nowo, że czas przydaje trochę sprawiedliwszego osądu, a rzeczy dziś wydają się być inne niż wówczas, tak nadal moje uczucie do tego duetu jest gorące - a przynajmniej wspomnienie pierwszych chwil z nim gorącość wzmaga. To co robi Nac/Hut Report nie różni się od tego, co robił on do tej pory na poprzednich nagraniach - rozpaczliwy ryk gitar jak w MBV splata się i rozplata z rytmem high-endowych nojzowych sprzężeń i trzasków. Ciągle brakuje tu rytmu - choć może lepiej powiedzieć, że rytmem jest wszystko, gdy zapętlone sekwencje frenetycznie rotują i kotłują się w stereo. Pryncypializm grupy w metodzie, niezmienność wobec siebie i słuchaczy może być zarówno rozczarowaniem, jak i rzeczą jakże potrzebną - gdy wymyślanie się na nowo stało się obiektem twórczych westchnień, wtedy robienie rzeczy w koło Macieju, z albumu na albumu, z piosenki na piosenkę daje poczucie bezpieczeństwa  - jakiekolwiek by te piosenki nie były.

A piosenki te są ciągle te same przedziiwne artefakty - z jednej strony zniekształcone wokale o proweniencji Cocteau Twins albo Sinead O'Connor, stojące na granicy zrozumienia słowa, gitarowe plamy shoegaze'owe, potraktowane reverbem, distortion i tremolem. Oraz twarde sprzęgi, trzaski, pohukiwania, etc. - niemal cała galeria hałasów z L'arte dei rumori znalazła tu swoje zastosowanie - wykorzystanie muzyki konkretnej na Grey Zone Collapse Nostalgia jest nieco częstsze niż na poprzednich albumach. Zdaje się, że dotychczasowa twórczość Nac/Hut Report może być najlepszym wprowadzeniem w harsh noise, dla osoby, która jest niedzielnym słuchaczem czegokolwiek - a może to idealne piosenki dla die-hard fanów dźwięków niepojętych. Być może dlatego, że duet nie robi pastiszu z piosenek, wykpiwając je nojzem jak Nurse with Wound, ani nie obnaża także potencjalnych mielizn sztuki hałasu przez konfrontowanie go z uroczymi piosenkami. N/H R traktuje te dwa wymiary śmiertelnie poważnie, a kraina melancholijnej łagodności jest logicznie spleciona z ostrymi cięciami hałasów - jak u Fennesza albo Kazumy Kuboty. Nic dziwnego, że wydawcą tej płyty stała się słynąca z weird popu Crunchy Human Children Records.

Nac/Hut Report
"Grey Zone Collapse Nostalgia"
Crunchy Human Children Records
30 maja 2017 r. 

CZYTAJ TAKŻE RECENZJĘ: Nac/Hut Report, "Schizm No Symmetry"


niedziela, 3 września 2017

NIEPIOSENKI - Panowie, "Zerwane EP"


Panowie, Zerwane EP, źródło: panowie.bandcamp.com

To już nie jest moda, ani nurt, lecz cywilizacyjna choroba, tym już lepsza, że oswojona, nie wstydliwie chowana, bo już nie stygmatyzowana. Retronautyzm zrasta się z tkankami społecznymi, sięga tam, gdzie podług kategorii linearnego postępu - ku przyszłości - sięgać się nie powinno. Zainfekowani chorobą reprezentują wstecznictwo bardziej radykalne od rozsądnie ewoluującego konserwatyzmu muzyki miłego milionuchego słuchacza wydanego przez systematyki badań opinii i gustów. Chorzy, najczęściej nadwrażliwcy, podatni na chłonięcie bakcyla abdykują w twórczej afirmacji życia z odniesień do świata zastanego - nagie życie bywa rozczarowaniem, to fakt, więc czyż nie lepiej więcej by śpiewać i tańczyć do realnie Niebędącego Już w Użyciu?  Rozkosz z wyodnajdywaniu muzyki porywa wielu. Estetyka, w której tańczą Panowie staje się rzeczą, która znajduje neoficki oddźwięk - choć ich EPka Zerwane wyprzedza nieco nowe fascynacje wielkomiejskiego zainteresowania, wszak wydawnictwo to pochodzi z 2014 roki. Pomijając praszczurów krajowego revivalu synthu spod znaku Super Boys and Romantic Boys w latach dwutysięcznych zastaliśmy przynajmniej kilka pierwiosnków uświęcenia syntetyzowanych gatunków muzyki tanecznej - do dziś pamiętam rozmowę na antenie TVP Kultura, gdzie Muniek Staszczyk kajał się, że tak disco polo uznawaliśmy za gówno, dziś już tak nie myślimy - a nie dowierzałem wtedy temu co widziałem, konstatowałem wszystko szeroko otwartymi oczami i niezwerbalizowanym dotąd szokiem - tak samo jak na pierwsze miejsca dla Papa Dance na sławetnej liście najlepszych polskich płyt według Porcysa. Dziś estetyka disco bywa podejmowana lepiej niż wtedy - obecnie gdy czarny staje się nowym czarnym, wówczas dotychczas ubrani w czernie wydobywają na świat takie twory jak Disco Polonię, która od doskonałych pod względem producenckim eurodancowych hitów nazywanych omyłkowo discopolo woli sięgać do duchologicznych wspominek znanych z fanpeja Early Disco Polo, piosenki więziennej i chodnikowej, przemycając pod pompującym Casio-bitem zarówno tekst o miłości, jak i  antykapitalistyczny protest song oraz intrygujące aranże. W nurcie disco-retronautyzmu funkcjonuje także psychodeliczny Duel Top (Jakub Lemiszewski/Mateusz Lampasiak), który sam siebie określa gatunkiem Agro Indie. Panowie znajdują się w konstelacji tych wpływów, choć EP Zerwane stanowi stadium pośrednie między szukaniem krajowej świadomości i tożsamości, a wydobywaniem najlepszego z tego co w szerokim świecie.

Epka zaczyna się od  Zerwanego wychodzącego powoli z szumowego mroku, w stronę pościelowego synthu czerpiące wprost z najlepszej płyty ze spoken word (mówię tu bez grama szydery), jaką jest After Dark od Fabio. Zresztą szum dobrze definiuję tę płytę - niedoskonałości niegdysiejszych nośników widmem witch house'u i vaporwave'u otulają to wydawnictwo. Amatorzy i dupeczki to delikatnie zvaporyzowana wariacja na temat ordynarnych potupaji Andrzeja Zauchy, doskonale spierdolonej produkcyjnie płyty Disco Boutiqe Ewy Kulińskiej, która byłaby najlepszą płytą disco-funkową w historii, gdyby Ewa Kulińska zechciała zamilknąć, a nade wszystko estetyka, także dzisiejszych, dancingów uzdrowiskowych - byłem w tym roku w Restauracji Parkowej w Kudowej Zdroju, było mi tam, jak w niebie. Nad wszystkim zaś w tym utworze królował ponadnaturalnie wielki elektroniczno-erotyczny werbel oraz szara eminencja w postaci szugejzowego wokalu. Mógłbym umrzeć dziś na luzie zaczyna się hałasem, jakby z Trout Mask Replika dalej wyradzając się w synth z tym samym mocnym uderzeniem, które zakleja dziurę między melancholią italo disco, a totalizme belgijskich EBM-ów. Pamięć prawie na pełnej oraz Jej serce wyrżnięte ze szkła próbują zaś udowodnić, że są dziećmi mezaliansu french touch i skażonej słowiańszczyzną estetyki grupy wokalnej VOX - tylko vocodera brak. Ostatni na epce ZOBACZ JAK SKACZĘ, ZOBACZ JAK MOJE SERCE PĘKA (caps lock znajduje się w oryginalnym tytule) to piękna instrumentalna wariacja na temat melancholii - bez mrugania oczkiem, z elektroniczną celestą, rwanymi wokalnymi samplami, męczonymi pogłosami werblami, stawiający na zakończenie płyty New Age'wą kropkę (reminiscencja Croatian Amor) , bądź też biorąca wszystko w cudzysłów. Boć moc tu nawiązań i tropów EPka ta, choć wypreparowana od swych oczywistych pierwowzorów stanowi klajster, pomost do tego, co się robi z tą krainą w zakresie najwidoczniej niezbyt ironicznego przyjmowania w swe warsztaty disco i to w dodatku polo. Ej Panie Brutaż, kiedy coś wydasz w tym gatunku?

Panowie 
"Zerwane EP"
wydawnictwo własne
21 października 2014