piątek, 30 czerwca 2017

SPOTKAJMY SIĘ W LICHENIU - Chryste Panie, s/t

Chryste Panie, Chryste Panie, źródło: plazach.bandcamp.com/album/chryste-panie

Bo czyż trzeba niezwyczajnej wnikliwości myśli, by stwierdzić, że jeśli najbliżej jest nam dostępna duchowość w wymiarach naukowo-teologiczno-akademickim, dewocyjno-obskurancko-ludowym, bizantyjskim upodobaniu w użyźnianiu korzeni krzyża tronem, to będzie to duchowość katolicka? Jest tak, czy się to komu podoba, czy też nie - w fakcie tym, nawet próżni oponenci faktów, odnajdą punkt zaczepienia, odniesienia, opokę, twardość, stałość, niezmienność w czasie, wbrew wyśnionej zmianie, mobilności, niestałości. "Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu" - wrzeszczał Maciek Salamon w Pustostanach za Marshallem Bermanem, a może za Karolem Marksem, ale to jedno jakoś się nie rozpływa - ten twardy kawałek żużlu tkwiący w ciepłym cieście stoi okoniem do integralności wyposażenia jamy ustnej, czasem kruszą się od tego zęby, a nawet łamią się szczęki. Byłoby rzeczą okrutnie przerażającą, gdyby nie znalazł się nikt, kto by w czasach panowania wszechkatolicyzmu nie potrafił choćby choćby w ramach pasożytnictwa (nie wartościuje tu jednak, wszak pasożytnictwo jest wyższą formą drapieżnictwa, pasożyt nie zabija głupio swego żywiciela, lecz zależy mu na tym aby ten trwał jak najdłużej) twórczo wykorzystać tej wszechwładzy. Witalne siły czerpała z tego Armia, zespół wybitny, jednak wiele innych jakkolwiek powinowatych z katolicyzmem, biorących go na poważnie tworzyło swego rodzaju muzykę programową, obwarowaną kokonem wartości etycznych i wrażliwości duchowej, który rzekomo uniemożliwiał jakąkolwiek krytykę (oj, to tak samo jak u Siksy, o której pisałem parę postów niżej), bo krytyka wartości estetycznych miała być rzekomo równoważna z krytyką aksjomatów, Bozi i Papieża.

Chrystianizm grupy Chryste Panie nie jest nawet nominalny, ani obrazoburczy, raczej czerpie radość z chłonięciu pustych-znaczących z mowy kazań oraz wywoływania imienia Pana Boga nadaremno, "Chryste Panie" to ani przekleństwo, ani modlitwa, po prostu copywriterska sprawność w stworzeniu arcyciekawej nazwy, która rekompensuje bardzo irytującą muzykę, na spontanie mogącą się nawet podobać większości redakcji Noise Magazine. Z wyrozumiałością podchodzę do wszystkich tych, którzy ulegli powierzchownej atrakcyjności projektu, bo początkowy zachwyt był także moim udziałem. Największą przewiną jest wszędobylski p o g ł o s, który towarzyszy niemal każdemu instrumentowi w każdej chwili tego albumu - na czym cierpi przede wszystkim saksofon, który [chyba] czasem zdobywa się na błyskotliwość. Nadużywanie kompresora, limitera i innych efektów spłaszczających głośności dźwięków w nagraniu uznawałem do tej pory za naganne, dziś nieumiejętne efekty przestrzenne stają się rzeczą, które dołączają do tego niechlubnego towarzystwa. Słuchając tego krążka, za każdym niemal razem, czułem się jak wtedy, gdy podczas wycieczki ze szkoły podstawowej byliśmy w głównym gmachu centrum rozrywek pobożnych w Licheniu - widziałem stropy wznoszące się ponad pojęcie, złote kopuły, które przecinały lot ptaków, w środku zaś nie słyszałem nic, bo kościół został zaprojektowany tak, aby nic nie słyszeć, aby dźwięki odbijały się i interferowały w bulgot, który nie ma w sobie nic pociągającego z nojzowej swady. Co do nojzu - kompozycje tworzone podług zdaje się improwizacji, mają wiele wspólnego z artefaktami dźwiękowymi wytwarzanymi przez sztukę hałasów, nawet z hnw, który nie ma początku i końca, tylko dźwiękowe trwanie. Trwanie tych utworów w czasie - czasem nieustających repet ukrywających niemoc (otwierające album "Przyjście" intrygowało może przez pierwsze 20 sekund), czasem rozpierdolu skrywającego brak podjęcia określonego kierunku muzycznej narracji - stoi w opozycji do tytułów, które nieodmiennie kojarzą się z historią zbawienia i się zbawieniem bawienia,  która jest ruchem, przechodzeniem od wertykalnego do horyzontalnego, od niskiego do wysokiego i nazad and so on, etc, zejściami, wyjściami, przyjściami i innymi.

Chryste Panie by chciało - być krautrockiem i krautrocka naśladowcą, być mainstreamowo-minimalistyczne i wpisać się do grupy krajowych naśladowców tego stylu [w tym sezonie już się tego nie nosi, boiiii]. Chciałoby być być jak Sun Ra i jego Anakestra, ale coś nie pykło, chciałoby by grać spirituale, ale to samo co powyżej. Chciałoby być ezoteryczne, gnostyckie, totalitarnie, szeroką ławą atakować ścianą dźwięków, jak Armia, a przez te cholerne pogłosy, nie ściana, lecz ścianka działowa z regipsu oklejona imitacją kamienia wybrzmiewa. Chciałoby być transowe, tantryczne, new age'owe, ale nie zrozumiało lekcji, którą dał Michael Herr pisząc w swojej jedynej książce pt. "Depesze" tak: A z tym było trochę tak jak z muzyką ezoteryczną - nie słyszałeś w tych powtórzeniach niczego szczególnego, póki dwóch oddech nie zmieszał się z nią, stając się kolejnym instrumentem - i wtedy już nie była to muzyka, tylko doświadczenie. Zobaczcie ile napoczętych skojarzeń przywołuje kwartet - same godne, wielkie, warte uwagi, chcące wejść do klubu Alamedy 5 i Innercity Ensemble, które nieco bardziej skutecznie łączą wymienione powyżej estetyki. Wydaje się, że zachwyty nad Chryste Panie związane są nie tyle z finalnym muzycznych produktem i niebywałym końcowym doświadczeniem słuchacza, lecz z uprzednimi obietnicami, które Chryste Panie w pobieżnych snippetach swojego debiutanckiego albumu składa, a których do końca spełnić nie umie. Potencjalność Chryste Panie - to jest rzecz, która wybija się ponad wszystkie entuzjastyczne recenzje, lecz już nie spożytkowanie tej potencji, bo album brzmi, jakby został sporządzony w gorączce i pośpiechu. Jedną z głównych rzeczy, która sprawia, że album ten mający potencjał wznoszący przylega gdzieś to gleby jest rola syntezatora w nagraniach, którego wbrew jego możliwościom jest zdecydowanie ze dużo. Przepraszam za chwilę okrucieństwa - ale gdyby nie pogłosy i syntezator, album ten byłby o parę klas bardziej słuchalny. Albo gdyby chociaż syntezator zechciał być cichszy (Radek Dziubek, choć zdolna bestia, swoje syntezy w Innercity Ensemble czy na "- +" Mazzsacre umieszczał gdzieś w tłach i to było dobre), albo bardziej oszczędny, czego dowodem jest bodaj najlepszy na albumie utwór "Wyjście" (tu wstaw reminiscencje Kolegi Doriana)- ale tak gdzieś do połowy swego trwania, bo później pojawiają się wkurwiające długie dźwięki, które także zrujnowały piękną perkusyjną pracę w pierwszej części "Przejścia" - daje zaś na luz, ale i na kicz (z Lichenia najwspanialsza jest przecież droga krzyżowa, serio) w drugiej części utworu, który jest zdecydowanie spokojniejszy i ambientalny. Oprócz naprawdę ciekawej pracy dwójki perkusjonistów zastrzygłem uchem wówczas, gdy muzycy zaczęli drzeć mordy, mlaskać, growlować, wydzierać się i implementować ogół dadaistycznego brudu robionego paszczą, co gdyby nie powyższe wady, o których było powyżej mogłoby dawać się porównać z czołówką polskiego intuicyjnego  free improv (Lounge Ryszards, Martwy Chłopczyk [przechuje], Pokusa).

A tak to jest tylko potencjał, gdyby Chryste Panie było osobą, to wyraziłbym zdanie, że zdolny, ale leniwy - i ni to inwektywa, ni to pochwała, a tyle samo nadziei na kolejne dobre płyty, co rozczarowania płynącego z tego pierwszego nagrania.

Chryste Panie
s/t
12 maj 2017
Plaża Zachodnia



środa, 21 czerwca 2017

Nikt Nic Nie Wie - wybór wydawnictw



Gdy Instant Classic reedytowało legendarną płytę szczecińskiego Krzycz o tytule "Trauma" Bartek Chaciński napisał na swoim blogu o tym, że pierwotnie materiał ten został wydany przez legendarną wytwórnię Nikt Nic Nie Wie. Wówczas zacząłem zastanawiać się nad tym, na czym ta legenda miałaby polegać. Niewątpliwie jest to najstarsza najdłużej i nieprzerwanie działająca niezależna oficyna wydawnicza, działająca nawet dłużej od Anteny Krzyku. Z pewnością niesamowite jest to, że przez wiele lat NNNW z siedzibą w królewskim mieście Nowym Targu był głównym wydawcą punk rocka na kraj nie odchodząc na krok od stołecznego QQRYQ, wydając także zagranicznych artystów. Utowarowienie kultury buntu i duże zdolności dystrybucyjne tychże towarów wyraża się zarówno we wszędobylskich tytułach, które walają się po rynku wtórnym obiegu nośników, a także po imponującym katalogu nowotarskiej wytwórni. Czy zatem także katalog jako całość obrósł legendą na miarę nieodżałowanego Obuha? Myślę, że nie za bardzo. NNNW, o ile obecnie cokolwiek wydaje, znajduje się poniżej mediany oczekiwań, jedyną rzeczą, dla której śledzę obecnie katalog tej wytwórni są reedycje. 

Spośród około 200 tytułów wydanych przez oficynę znalazło się kilka płyt wybitnych lub/i intrygujących - z pewnością zaś były to tytuły, które odbiegały od głównego rdzenia wydawanych przez Nikt Nic Nie Wie tytułów. Poniższe zestawienie nie uwzględnia jakiejś szczegółowej systematyki, kolejność tytułów nie ma większego znaczenia.

1. Krzycz, "Trauma", 1998.
Abberacja, błąd systemu, zespół odszczepieniec  - tym musiało być Krzycz w swoim czasie. U nas w kraju nie grał tak nikt albo grało niewielu. Być może w jedynie Krain czy Dump umiały wyjść poza punk rockowe ciepełko - swoją drogą tak, jak nie dziwię się bece z polskiego reggae, tak zdumiewa mnie brak memów z polskim punkiem. Krzycz ustępowało, posługując się metodologią krytyki muzycznej lat '90, która musiała legitymizować byt polskich kapel takimi paralelami, zachodnim kapelom, jednak jako jedna z niewielu grup zachodnie grupy skutecznie doganiało. W owym czasie popularne granie post-hardcore i post-metal wyrażające się w twórczości Neurosis, Assassins of God, Fugazi lub mniej popularnego Shellaca znalazło ujście w twórczości szczecińskiej grupy. Progresywne formy, ostre cięcia motorycznej sekcji dętej,  a do tego obłąkańcze, screamowe wokale Iwanika sprawiały, że grupa wytwarzała ciężką, nieznośnie nieprzystającą do katalogu NNNW aurę.



2. Janusz Reichel/Guernica Y Luno, "Abyś wiedział, że nigdy nie przegrasz", 1995.
O Guernice Y Luno powiedziano już zbyt wiele, dla mnie zespół ten, choć legendarny, muzycznie był dosyć wsobny. Bardziej interesująca jest postać Janusza Reichela, który próbował zrobić rzecz niebywale pokrętną, a swoją sławę zawdzięcza estetyce, która nie mogła znaleźć zbyt wielkiego fandomu. Minimalistyczny songwriting z niczym więcej jak tylko gitarą akustyczną to próba wejścia w buty ni to folkowego revivalu, którego dziećmi byli śpiewający kontestatorzy w postaci Boba Dylana, Joan Baez, Pete'a Seegera czy Neil Younga, ni to Jacka Kaczmarskiego, na którego otwarcie Janusz Reichel się powołuje. Janusz Reichel ze swoimi akustycznymi balladami, które ani nie zachwycają przenikliwością myśli, wdzięcznością frazy, a nawet chwytliwymi zingerami zatracił poczucie czasu i przestrzeni - Jacek Kaczmarski jest zbrązowionym bardem, którego słucha się zrozumieniem tak często, jak czyta się encykliki Papieża-Polaka, a folkowy revival był nam zbyt odległy kontekstowo i kulturowo by zakorzenić się tu na dobre (wspomnę tylko o tym, że swego czasu polską Joan Baez śpiewającą przekłady Dylana była zasadzona w środku peerelowskiego przemysłu rozrywkowego młodziutka Maryla Rodowicz - cóż za ironia). Niemniej ta ślepa i głupia odwaga, tyle samo wsobna co osobna, jest na niezwykle intrygująca. Na tyle, że w ubiegłym roku Pasażer wydał pierwszy self title Reichla na winylu pt. "Pierwsza kaseta na płycie". A poza tym mam osobisty sentyment do Reichela, jako tego, który napisał chyba najbardziej rasistowski tekst w piosence, które miała być antyrasistowska, co mnie za każdym razem bawi:
I choć mój Bóg jest żydowski, 
mój nos jest całkiem normalny

SPROSTOWANIE: Ostatnie z powyższych zdań zostało przeze mnie napisane pod wpływem zaciemnienia umysłu oraz spowodowanych tych kiepskich zdolności interpretacyjnych. Oczywiście, zgodnie z uwagę i sugestią Pana Janusza, który w liście pełnym klasy oraz profesjonalizmu, wykazał mi, ze moje spostrzeżenia dotyczą największego błędu, jakim jest utożsamianie podmiotu lirycznego z artystą/poetą/piosenkarzem. Oczywiście pisząc to co powyżej nie miałem na myśli tego, że Janusz Reichel jest w jakimkolwiek stopniu rasistą/antysemitą.




3.Ewa Braun, "Love, Peace, Noise", 1994, "Esion", 1996.
Obie płyty doczekały się reedycji w swojej macierzystej wytwórni i obie płyty darzę wielką estymą. Obecnie wszystkie studyjne płyty Ewki doczekały się zasłużonej legendy oraz eleganckich wydań. Miejmy nadzieję, że nigdy zespołowi nie przyjdzie do głowy, żeby zejść na okoliczność jakiegokolwiek koncertu.





4. Sabot, "Vice Versa", 1994.
Sabot to amerykański duet założony w San Francisco w 1988 roku przez Christophera Rankina (bass) oraz Hilarego Bindera (perkusja). Zespół od 1993 roku rezyduje w Czechach, a muzykę którą proponują jest hardcorowe brzmienie, przesterowany i klagnujący bas, jak u paru znanych grup z Amphetamine Reptile oraz nieukrywane ciągoty w stronę jazzowo zorientowanych form. Przede wszystkim instrumentalnie zorientowane numery potwierdzają ogładę muzyków w realizacji wizji, wizja zaś ta może przyprawiać niekiedy o ból zębów, tak jest źle, czasem zaś progresywne formy i instrumentalna sprawność potrafi nie raz zaskoczyć.




5. Crucifix, "Dehumanization", 1994
Kolejny zespół z Kalifornii w tańcu się nie pierdoli, jest szybki, agresywny, niewymyślny, brutalny, dziś zaś to zespół z kategorii klasyka gatunku zaprawianego crustowym brzmieniem. Grupa założona i dowodzona była przez Sothira Phenga, którego rodzina zbiegła spod terroru Czerwonych Khmerów, dziś jak to niegdysiejsze gwiazdy uskutecznia generyczne popierdywania w Proudflesh.




6. Świat Czarownic, "Hokka Hey"
Sami przyznacie, że mariaż punka i reggae to wyjątkowo niekorzystnie dla estetyki, dobrego samopoczucia i psychicznego komfortu połączenie, bo z tego może się zrodzić coś na kształt gównianego ska, Zielone Żabki i te sprawy . Świat Czarownic, którego członkowie to nie byle jakie cienkie lojtasy, które właśnie wypadły sroce spod ogona, tylko Dósiołek z Aliansu, Kozak wydurniający się obecnie w Piżamie Porno oraz Dariusz "Siwy" Siedlok, napierdalacz perkusyjny. "Hokka Hey" Świata Czarownic łączy te światy w najlepszy możliwy sposób, może nie aż tak dobrze jak robił to R.A.P albo Izrael (btw, Brylewski był miksował i masterował niniejszą płytę), ale jednak nadal jest to absolutnie słuchalne, po pomiędzy surowym napierdolem, gra znośna imitacja roots reggae znana z Kultury lub Ras Luty, doprawiona niesamowitymi dubowymi echami.




7. Hiatus, "El Sueno De La Razon Produce Monstruos", 1995
Belgijski Hiatus wydał w NNNW jeszcze jedną płytę "From Resignition.... To Revolt", ale ta wydaje mi się być cięższa i bardziej agresywna, bo taki też powinien być crust.



8. Usta Syracha, "Kamieniowanie Miastożyja", 1995
Kolejne polskie reggae, słuchając którego zastanawiam się nad dwoma rzeczami: dlaczego, choć to polskie reggae, ten album jest tak dobrze wyprodukowany, po drugie, dlaczego zespół ten nie ma choć jednego przeboju na miarę Daabu, który byłby wałkowany w Trójce przy okazji Polskiego Topu Wszechczasów. Wybaczcie zatem za chwilę uczciwości i słabości zarazem - choć ja się na popowej muzyce nie znam kompletnie, to "Kamieniowanie Miastożyja" brzmi tak jakby miało być "Sunshine Reggae" do słuchania przy tłustym grillu i zimnym piwku. A te kosmiczne syntezatory wypełniające tła sprowadzają na cały album niepokojącego, New Age'owego ducha.






9. Homomilitia. "Twoje ciało - twój wybór", 1996.
To jest ten jeden z niewielu bardzo znanych, starych hc punkowych zespołów, których słucham bez żenady także dzisiaj. Crassowa prowieniencja jednego z bardziej znanych anarcho-queerowych składów wzmocniona jest przez to, że członkowie grupy grali wcześniej w pionierskim dla krajowego grindcore'a Toxic Bonkers.





10. Rhythm Activism, "Blood and Mud", 1996. 
Założony w Montrealu Rhytm Activism sam siebie określał jako "rock 'n rollowy kabaret" w swoim podstawowym składzie liczył 4 członków, na okoliczność niektórych występów było ich przeszło 50, wliczając innych muzyków, żonglerów, tancerzy i akrobatów. Muzyka kolektywu wykraczała dalece poza punkową ortodoksję, eksponując sekcje dętą i skrzypcowe popisy założyciela grupy Normana Nawrockiego, wpływy latoamerykańskiej i żydowskiej tradycji muzycznej, tworząc swoiste world music skupione tekstowo wokół spraw związanych z niesprawiedliwością i emancypacją od tejże. Kaseta "Blood and Mud" była dodatkowo dedykowana meksykańskim zapatystom.
 


11. The Thing, "Rudder", 1997.
The Thing to trójmiejski zespół, który nie doczekał się zasłużonej legendy. Grupa ta w swoim czasie była tak dobra jak Ścianka, grała jak Slint i Rapeman jednocześnie, eksponując nienaturalnie wybijające się ponad inne dźwięki obrzydliwie przesterowany wokal. Jedna z najlepszych nieodkrytych i bardzo mało znanych rzeczy wydanych w NNNW.




12. Tissura Ani, "I don't know", 1999.
Jest to jedyna płyta tej znakomitej, noise punkowej formacji, której członkowie grali później w jazz rockowej Potty Umbrelli. Dziwaczna to płyta, niemogąca poradzić sobie ze swoimi ciągatami w stronę totalnego kurwa rozpierdolu, a między potrzebą wykazania, że, patrzcie, umiemy grać, widzicie, ładnie nam to wychodzi, jesteśmy zdolni, elo. 



13. La Aferra, "Miłość", 1999.
Zdecydowanie najlepsza płyta kaliskiej La Aferry w ubiegłym roku miała także swoją winylową reedycję. Ciężki, smutny, zimny, spowolniony hc w wykonaniu La Aferry był czymś wyróżniającym się na tle rodzimej sceny, a do tego piękna okładka, wyjęta żywcem z Cold Meat Industry.






14. 19 wiosen, "11 zim", 2004.
Zdecydowanie jest to zbyt dobra płyta, jak na ten label. Koniec, kropka.


15. Inkwizycja, "Na własne podobieństwo", 1991.
Expert to przechuj, a Inkwizycja była zajebistym zespołem. "Na własne podobieństwo..." musiało rozpierdalać wtedy, rozpierdala i dziś. Frazy Experta ciągle są ciekawe, szybkość i bezwzględność materiału muzycznego zawartego na debiucie grupy wyprzedzała umiejętności obsługi instrumentów to fakt, jednak żarliwość gniewu rekompensuje technicznie niedoróbki. Jak uda się wam gdzieś zdobyć niezmasterowany winyl "Na własne podobieństwo", wówczas zrozumiecie, o co mi chodzi. Remaster z 2014 może i technologicznie jest nieco lepszy, jednak to surowość pierwszego wydania przemyca prawdziwy Weltschmerz transformacji, o którym jest ten album.



wtorek, 13 czerwca 2017

Jak nie obrazić paru punków i nie zmienić przy tym świata

Bardzo ładna okładka, naprawdę śliczna. źródło: https://siksa.bandcamp.com/album/punk-ist-tot

To będzie post o tym, że poszedłem na punkowy fest, po to, żeby narzekać na to, że grali tam hardcore punka. A także o tym, dlaczego Siksa, wbrew rozczulająco upartej protekcji Jarka Szubrychta, jest chujowa chociaż to tak naprawdę tylko jedna z figur czczego zaangażowania.

Część pierwsza: jak nie obrazić paru punków

Ambiwalentne uczucia jakim darzę wydarzający się w mojej okolicy rok rocznie Ferment Fest w Nowym Targu nie sposób porównać do czegokolwiek innego. Festiwal ten stara się, za każdym jebanym razem, osiągać kompromis między graniem ciekawym, a graniem generycznym - najczęściej zaś jest to kompromis zgniły, gdzie okołopunkowym eksperymentom towarzyszą hc punkowe ekstrementa. Jeśli chodzi o tegoroczną edycję wydarzenia oś między graniem fajnym i graniem niefajnym wyznaczała kalendarz - pierwszego dnia mieliśmy do czynienia z wybitnie zróżnicowanym line-upem, drugiego dnia zaś line-up zdawał się być adresowany do podtatusiałych dziadów lubujących się w estetyce Epitath Records. Z przyrodzonej łagodności nie wspomnę zatem ani o jednym zespole (wyróżniała się tu nieco na plus Baraka Face Junta,, choć dupy nie urwała), ani o jednym koncercie z drugiego dnia festu - chociaż oknem na drugi dzień mógł być występ bielskiego Mooncheese'u, który reprezentował muzakowo-melodyjny hc z ładnie dozowaną poprawnością polityczną i zgrabnym parytetem płci w zespole, przystojnym szołmenem za perkusją, pięknym jak z żurnala - toż to zespół w sam raz, żeby nikogo nie zgorszyć na rodzinnym festynie albo stanowić odpowiednią dźwiękową tapetę do pokazów próżności na tattoo konwencie. Właśnie podczas tego koncertu uświadomiłem sobie, dlaczego tak bardzo punkowe u swego zarania Nagrobki nie chcą mieć z tym gatunkiem nic wspólnego.

Rzućmy jednak wszystko, co złe - bo tego dnia zagrały także zespoły wybitne. Otwierający fest krakowski Torpur był najpewniej najlepszym, co mogło spotkać tegoroczny Ferment - być może przez nie-pozorny eskapizm wyłamujący się, przynajmniej przez semantykę słowa harczanego, punkowemu idiomowi. Jeśli gdziekolwiek w tym kraju możemy szukać egzemplifikacji godnościowej dialektyki "wstawania z kolan", to na pewno znajdziemy ją w mocnej reprezentacji krajowego noise punka. Sierść, Melisa, Złota Jesień, Ugory, nieodżałowana Norymberga, reedytowane niedawno Pustostany, a od niedawna także Torpur - to ciągle niewiele, jak na tak duży kraj, jednak miejmy nadzieję, że to straż przednia dobrych zmian. Torpur zatopiony w absurdalnym anturażu, bliski szwarccharakterom kreskówek i gier komputerowych, prezentuje amalgamat shoegaze'u, grindcore'u, surfu (Kasieciarz, dobry zepsół, polecam) i estetyki wytwórni Jimmy, dla której krakowskie trio dało nawet utwór na jedną ze składanek. Atakując ścianą nienawistnych dźwięków Torpur nie zapomina o nieodłącznym poczuciu humoru - katartyczne doświadczenie hałasu doskonale współgra ze goblinimi harcami - bo elfy to jebane kurwy som.

Kolejnym faworytem tego wieczoru był występ Pochwalone - w moim przypadku spowodowane było to przede wszystkim różnicą między tym, co prezentował zespół na jedynej swej płycie "Czarny War", gdzie sporą rolę odgrywały stare instrumenty ludowe, a surowymi, scenicznymi aranżacjami rozpisanymi na rytmiczną maszynę złożoną z perkusji (Dominika Korzeniecka), basu (Małgorzata Tekiel) oraz głosu Niki. Nie muszę chyba dodawać, że ta druga odsłona supergrupy podoba mi się znacznie bardziej, niż ta folk punkowa. Funkowy groove mieszał się tu z d-beatowym napierdolem, co jest było przede wszystkim zasługą perkusistki, która ze swoją grą bardzo przypomina Brada Wilka. Choć do Pochwalonych podchodziłem jak pies do jeża, to bardzo pozytywnie mnie ten koncert zaskoczył - podobnież było z Alles, który jako zespół nagrywający jawił mi się jako nieobecna na polskim muzycznym grajdole kopia zaangażowanego EBMu/industrialu spod znaków Borghesii, Laibacha, Frontu 242, RAFu i Siekiery. Mimo tych zacnych skojarzeń nie oddałbym niepodległości za zbyt wiele chwil spędzonych na słuchaniu "Culture" - jednak za doświadczenie koncertowe oddałbym wiele. Pochwalone w wydaniu studyjnym naginają tradycyjne instrumentacje do punkowego rytmu - Alles zaś jawi się jako zespół pieśni i tańca rekonstruujący nie dziwiącą nikogo dekonstrukcję znaczeń w łączeniu teutońskich rytmów, z powierzchownym fetyszyzowaniem totalitarnej scenografii oraz tanecznego elektro. Lecz nic to, wszak zabawa była przednia - i choć już niewiele osób z publiczności dotrzymało towarzystwa zespołowi, to nie była to absolutnie wina Alles, jak już coś należy to te czynniki, które doprowadziły do absurdalnego, niemal dwugodzinnego poślizgu względem listy czasu.



A i jeszcze Siksa grała.

Część druga: jak nie zmieniać świata

Na okoliczność występu Siksy udałem się na kebaba, wróciłem do lokalu po pół godzinie jednak okazało się, że akurat organizacja zaliczyła parę niespodziewanych zwrotów akcji, także znalazłem się na Siksie - i tak duet, o którym pisać nigdy bym nie chciał stał się moim nemezis. Przywykłem do tego, że niemal natychmiastowo dokonuję transkrypcji swoich doświadczeń - lecz tutaj będzie mi trudniej niż zazwyczaj, zważywszy na to, że formacja cieszy się zadziwiającą mnie estymą, także wśród ludzi, których szanuję. Jeszcze tylko jeden głęboki wdech i śmielej.

Naturalne jest, że Siksę należy rozumieć w kontekście muzycznym, bo po pierwsze nagrywa materiały dźwiękowe wydawane na powszechnie znanych i uznanych nośnikach muzycznych (trzy tytuły na CC, jeden split na winylowej siódemce, jeden na dyskietce oraz jeden materiał audio-video na VHSie), a występuje przede wszystkim w przestrzeniach koncertowych. Podkreślałem to już u siebie wielokrotnie i powtórzę po raz wtóry - jeśli muzyczny zapis performensu. ścieżka dźwiękowa spektaklu/wystawy/filmu itp. pojawia się w formie materiału muzycznego, wówczas powinien być on oceniany podług prawideł krytyki muzycznej. Taktycznie Siksa tworzy zaporę z antykrytycznego teflonu, aby przypadkiem krytyka muzyczna jej nie ruszyła. W wywiadzie dla Gazety Magnetofonowej (rozmowę prowadził red. nacz. Szubrycht) duet mówi, mówienie, że Siksa jest chujowa, że to gówniana muzyka jest najprostsze. To banał, bo przecież sami się wystawiamy. W ogóle nas to nie dotyka, bo kategorie estetyczne przydatne do oceniania muzyki nie mają tu po prostu zastosowania [podkreślenie Kultura Staroci]. Owszem, mają, bo jak już wykazałem, a nie było to wcale trudne - Siksa jest projektem muzycznym, który, o tempora, o mores! posługuje się, zupełnie tak jak inne projekty występujące na scenie, sztuką performensu (performować, to przecież występować, dawg) oraz sztuką manifestu oralnego mającego ponad 500 letnią historię (historia manifestu w sztuce dźwięku została zgrabnie przedstawiona przez Antka Michnika we wstępniaku do Glissanda poświęconego momentom zbieżnych estetyki i polityki). Wijąca się Alex z Siksy, temporalnie deformująca swój głos i ciało, wychodząc poza narzucone sceniczne oraz codzienne potoczne role, zawłaszczająca scenę, wywalająca czwartą ścianę, poruszająca trudne tematy - wszechwładzę patriarchatu, kościoła i władzy politycznej do rytmu wykuwanego przez monotonny, radykalny no wave Piotra, z którego zostaje tylko nieme no - czy gdzieś już tego nie było, czy radykalne wypowiedzi polityczne nie odnajdywały przypadkiem kiedykolwiek ciekawszych form - odpowiadam, że było, że to nic nowego i wzruszam ramiona na wspomnienie o tej nudzie czającej się w tej brzydocie. Nie mam nic przeciwko obskurantyzmowi i estetyzowaniu tegoż, co próbuje usilnie Siksa, subwersje, transgresje i dekonstrukcje to wielki walor dzieł, nie mam także problemu z lewactwem, bo w tym spektrum wartości tkwię po uszy. Mam problem z tym, gdy przekaz artystyczny ma kiepską wartość samą w sobie, a jego istota jest szwindlem nie prowadzącym do żadnej zmiany, lecz nie-działaniem usypiającym sumienia bojowników o lepszy świat.

Figurą, którą Siksa samozdemaskowała swoją niemoc był cytat z "Hymnu miłości" Guernici Y Luno, którym obszczekała publiczność. W wyżej przytoczonym wywiadzie dla Magnetofonowej Siksa przyznaje, że Guernica Y Luno w swoim czasie także mogła być uznawana za niezłe gówno, wszak muzycznie nie odstępowała od mediany punkowej estetyki oraz semantyki zarówno słowa jak i dźwięku. To co stawiało GYL ponad inne zespoły była plotka o tym, że członkowie zespołu wyjechali w zamorskie kraje podejmować walkę nie tyle polityczną, lecz zbrojną. Zespół muzyczny śpiewający o polityce, czyli o permanementej zmianie makrorzeczywistości, wykroczył poza rolę artysty, stał się organizacją polityczną - przynajmniej w zbiorowej wyobraźni. Jednym z największych kłamstw, tak pięknie kanalizujących szczerą chęć zaangażowania jest przekonanie, że mówienie śpiewanie, performowanie w zamkniętych przestrzeniach klubowych, koncertowych, skłotowych, wśród ludzi podzielających wspólnotę myśli i wartości jest jednoznaczne z działaniem. Że zawsze prywatne jest publiczne, czyli polityczne, a słowa jakimi się posługujemy w dyskursie publicznym mają siłę zmiany świadomości, a przez to rzeczywistości. Że władza nie istnieje tam, gdzie są gmachy, urzędy, wybieralno-obieralni reprezentanci, lecz że władza jest rozproszona, a najlepiej wyrażona w figurze męża-pana domu-gwałciciela. Ja wiem, że plwam do własnego gniazda w myśl tego niby śmiesznego obrazka, ale to kalanie wynikłe z troski, żeby estetycznie i intelektualnie lewica nie została oddana Jasiowi Kapeli, Dominice Dymińskiej, Siksie, Doktorowi Misio czy Przemkowi Guldzie - i żeby literacko-muzyczne estetyzowanie swoich przekonań nie zastąpiło podejmowania działań. Władza polityczna w tym kraju nie blokuje ludziom ust, każdy ciągle może mówić co chce, nawet wbrew odebranej subwencji na wydawanie paru pism, mało kto pacyfikuje niezależne duety łączące zaangażowany spoken word w punkowym basowaniem, dlatego, że nie ma to znaczenia dla podejmowania zmian, bo zmiany może podejmować tylko naga, przemocowa władza realizująca Realpolitik - albo ci, którzy wiedzą, gdzie ta władza realnie się znajduje.

Czyż, kolejną figurą tak bardzo konkretną i tak bardzo przerażającą, konfrontacji ponadznaczeniowej władzy, czyli możności zmuszenia kogoś do tego, czego ty by ten ktoś nie zrobił, gdyby ta władza na niego nie napierała, przytoczenie w performensie Siksy był "psalm" znany pod roboczym tytułem Mariusz, wracaj do domu. W tekście tym (w tekście źródłowym rzecz jasna, choć tu muszę Siksie przyznać honor, że choć w swoim performensie słowa te mocno a skutecznie wykoślawiła, a jego memiczna właściwość wzbudziła heheszki publiczności, co już jednak spostrzeżeniem zbyt wesołym nie jest) wyraża się magiczna, performatywna funkcja języka,  tak jakby oświecenie nigdy nie nastąpiło i wystarczyło abracadabra do sprowadzenia stanów pożądanych. Na szczęście życzenia nie spełniają się tak szybko, nie wszystkie modlitwy dochodzą bożego ucha, nie wszystkie piosenki poruszą milionowe serca i gardła, bo i status niezależnego artysty jest częściej statusem środowisko-towarzyskim niż publiczno-społeczno-politycznym.

Zdecydowanie więcej odwagi w kampowym, obskuranckim, brutalnym rozprawianiu się ze skostniałymi dyskursami widzę w ADU. Kiedyś kręciłem z Ady Karczmarczyk bekę, kiedyś podpisałbym się pod przekonaniem, że oto środowiska hipster prawicy W KOŃCU znalazły w krajowym, ateistyczno-liberalno-lewicowym world arcie swojego jedynego agenta, który nie dość, że wystawia się w galeriach sztuki, to jeszcze jest w stanie przyciągnąć sporą publiczność na YouTubie. Siksa na swoim peju podkreśla, że te punki to szare i nudne są i zachęca, żeby było ładniej i kolorowiej, tylko, że sama jest jednowymiarowo-przewidywalna, znajdującą w spektrum skuteczności tam, gdzie pojawiają się hasztagi #resist i nie ma subwersywnej mocy ADU, która zmusza choć trochę do myślenia. Jeśli więc nie mamy ochotę na konfrontację z nagą przemocą nurzając się w słowach mających podobno niszczyć przemoc symboliczną, lecz tylko szukamy intelektualnego wrzenia własnego ciała, szukajmy jej poza strefami komfortu, które zbudowaliśmy wokół wartości estetycznych i etycznych, szukajmy ich na obrzeżach, szukajmy poza zinternalizowanymi estetykami i etykami. W innym przypadku nie podejmujemy nawet wysiłku w walce o hegemonię między dyskursami, lecz powolnie rozkładamy się w sosie własnym, gdzie puste znaczące pojęcia zastępowane są przez ich synonimy. Siksa jest zupełnie chłodna, a wrzenie, które w okół niej powstało jest tylko dowodem degrengolady środowisk spod znaku chęci sprowadzenia w życiu doczesnym Królestwa Bożego, które szukają kogoś na miarę ADU, a czego nie można znaleźć. W tej perspektywie najgorszą konstatacją na temat Siksy jest to, że jej względna popularność to wynik stosowania niekoniecznie ukrywanej dyskryminacji pozytywnej, a głosy usiłujące bronić wartość estetyczną Siksy warunkowane są wyznawanymi przez nią wartościami.

Idę zatem słuchać Kurwsów, mają fajną muzykę, ładne okładki, świetną nazwę (Siksa też ma, btw), lecz zazwyczaj nie śpiewają nic, tylko wymownie milczą - a wiadomo, że nie grają o niczym. Albo Ukrytych Zalet Systemu, bo ich teksty, choć tak bardzo staroświecko-aktualne, to jednak momentami błyszczą poetycką wrazą (Siksa, beka z Świetlickiego, tu jesteśmy razem w komunii myśli, elo).  Marszałka Piłsudskiego, bo lubię wielkich, brodatych, mężczyzn, z wyglądu seksisty, z przekonań chuj wie kogo. Albo milczącego radykalizmu nojzowych ścian Eurydyki.

Nie odmawiam Siksie robienia tego, co robi, wszak parafrazując Łonę "od chujowego punka jeszcze nikt nie umarł". Niemniej od tego punka nie świat się wkrótce nijak nie zmieni.