niedziela, 13 sierpnia 2017

NA CYCKI ŚWIĘTEJ KATARZYNY! - V/A, "Śpiewnik władczyń i władców Polski"

V/A, Śpiewnik władczyń i władców Polski, źródło: naszenagrania.bandcamp.com

Niepewności! - bo czyż rozpaczliwie krzyczącej inwokacji nie trzeba, gdy idzie się idzie zmierzać z taką niebywałą szkaradą? Niepewności! - bo czyż na pewno szkarada ta, jest tym czym się jawi z początku? I kimże ja jestem by oceniać to, czym jest Śpiewnik... i jak wydobyć z menażerii łódzkich osobliwości/osobowości dających do tego variété swoje interpretacje muzyki prywatnej władczyń i władców polskich.  To coś więcej niż historia codzienności/historia społeczna, boć tu mowa o stanach uprzywilejowanych. To coś więcej niż historia, wszak utwory odpowiadające tytułowym władcom wprowadza parytet płci, a więc jest to także herstoria (och, jakże żal mi się zrobiło, gdy na  banknocie 500-złotowych zamiast Jadwigi Andegaweńskiej posadzono Jana Sobieskiego). To coś więcej niż his/herstoria opierająca się na źródłach, lecz archeologia eksperymentalna sięgająca tam, gdzie zuchwałość a niegrzeczność sięgać - do przeżywania jednostkowych dziejów wrzuconych na plansze gier o trony - sięgając zaś do nieprzyzwoitej dosłowności - tam gdzie książęta i królewny chodzą piechotą.

Zuchwałości! naiwności! radości! - takowa się triada złożyła, taka synteza z indukcji każdego z pojedynczych światów, a światami tymi są pojedyncze piosenki pojedynczych projektów biorących udział na tym nagraniu. Łódź dodatkowo spaja wizję - ledwie to miasteczko, które w podczas powszechności monarszego modelu sprawowania rządów leżące obok znamienitszego Piotrkowa Trybunalskiego wyrosło wielkie w czasach rodzącego się kapitalizmu, by następnie cieszyć wstrętne ignoranckie japiszony na pejach o turpistycznej Łodzi, polskim Detroit, osiedlach-nieustających wylęgarni gitwy, gotowych do aplikowania wpierdolu na udeptanej ziemi, pod którą płyną łódzkie cieki napędzające niegdysiejszą przemysłową chwałę. Niekompetentnym jednak i zatem by o mieście tym mówić (zalukajcie zatem do Jakuba Bożka, który muzycznej Łodzi poświęcił cykl tekstów na dwutygodniku - wybrane odnośniki znajdują się poniżej). Tęsknota miasta wolnego, miasta królewskiego, miasta stołecznego wybija się dzięcięctwem swych intencji, jednocześnie krnąbrnie przypominając, że zbiorowa duma i powinowata z nią tożsamość to kategorie o aleatorycznej dynamice.

Suavas Lewy, kuratorujący przedsięwzięcie, przed artystami postawił zadanie napisania piosenek śpiewanych przez władców i władczynie w wolnych chwilach. Zważywszy na to, że prywatne losy władców jakoby mimochodem pojawiają się w źródłach (o ile w ogóle), które najczęściej traktują o historii politycznej, Suavas zaproszonych do projektu artystów (i nie to nie tylko muzyków), działaczy społecznych, politycznych i aktywistów stawia przed zadaniem wyodnalezienia muzyki władców i władczyń.  Jest to zatem projekt powinowaty z wyodnajdywaniem, które także było udziałem znakomitego albumu Życie i śmierć Janiny Węgrzynowskiej Marcina Dymitera, lecz pozbawionym ciężaru jaki niesie melancholia, a za nią powaga. Suavas zorganizował imponujące grono rekonstruktorów, a może bardziej protetyków-fantastów, hipotetyków-spekulantów, którzy biorący na tapetę tę część żywotów, która już nikomu nie będzie dostępna, robią co chcą - szalone (Kazimierz Sprawiedliwy z wersem/przekleństwem "Na cycki świętej Katarzyny!"), profesjonalnie (EBM/industrial/electro we Władysławie Hermanie feat. palatyn Sieciech, chór w Janie Olbrachcie), operetkowe (nieodżałowane Kopyta Zła w Kazimierzu III Wielkim & Esterce Małach), konceptualnie (Bolesław Pobożny, Władysław Laskonogi, Zygmunt III Waza), fantastycznie (Elżbieta Ryksa, Jadwiga AndegaweńskaMałgorzata Brandeburska & Przemysł II), psychodelicznie (Wacław II) z przede wszystkim zaś dadaistycznie (Mieszko I, Michał Korybut Wiśniowiecki, Jadwiga Żagańska) nawet amatorskie, a także nieprzewidywalnie zróżnicowane. Rozmach i fantazja godna szkolnej akademii na cześć, która została wyzwolona z nauczycielskiej cenzury, wielość różnej jakości talentów i Bóg jeden raczy wiedzieć po co, bo chyba jeno dla dobrej zabawy. Jeno i aż, bo ileż mamy dzieł z szytych z grubych a ciężkich płócien, w mitrężeniu strzępów zbiorowego entuzjazmu w cenieniu głupstwa i rozkoszy z głupstw i zgryw płynących. Śpiewnik władczyń i władców ożywia z martwicy ciągłych umartwień, stroi miny do nadętych polityk historycznych.

Może ciągle i nigdy Łódź nie będzie miastem królewskim, lecz po raz wtóry udowadnia, że jest miastem rewolucji, tym razem estetycznej.




http://www.dwutygodnik.com/artykul/5688-czy-warto-tesknic.html
http://www.dwutygodnik.com/artykul/6034-wypelnianie-fabryk-dzwiekiem.html
http://www.dwutygodnik.com/artykul/6626-lodzka-rejwolucja.html

DZIAŁAMY NIEŚPIESZNIE, ALE KONSEKWENTNIE - wywiad z Audile Snow

Wydawnictwa Audile Snow do początku sierpnia 2017, źródło: audilesnow.bandcamp.com/

Audile Snow to wydawniczy duet założony w 2015 roku przez Nerkę Boli oraz Radosława Sirko. Wydawnictwo zasłynęło z wydania muzyki elektronicznej na kartach microSD.


Kultura Staroci: Co stało za potrzebą zawiązania labelu? Za Audile Snow stoją dwie osoby - jak dzielicie się obowiązkami w pracy wydawniczej?

Audile Snow: Za stworzeniem labelu stała chęć zbudowania przestrzeni zbierającej i promującej dorobek artystyczny muzyków elektronicznych i eksperymentalnych, również twórców młodych i mniej znanych. Pomyśleliśmy, że warto byłoby utworzyć rodzaj pomostu: z jednej strony znamy działających od lat niezależnych wydawców i promotorów, z drugiej śledzimy małe netlabele ze stoma lajkami. Audile jest gdzieś pomiędzy.

Wszystkie decyzje wydawnicze zapadają wspólnie. Dzielimy się obowiązkami technicznymi, Nerka odpowiada za projekty opakowań, okładki oraz ich wykonanie, Radek za nośniki, kontakt z artystami i mediami i czasami za mastering. Audile funkcjonuje w sposób powolny i niewymuszony. Naszym celem nie jest wydawanie tylko dlatego, że mamy taką możliwość.

Trudno ukryć, że podstawowym wyróżnikiem Audile Snow jest nośnik, na którym wydajecie. Mam kilka spekulacji na temat karty microSD, którą obraliście za nośnik muzyki, którą wydajecie. Semantyka nośnika staje się dla mnie w waszym kontekście sprawą kluczową. Czy jesteście w jakiś sposób, kompilacjami wytwórni Sahel Sounds, pt. Music from Saharian Cellphones?

Nie byliśmy, bo wtedy jeszcze ich nie znaliśmy, ale dzięki za przypomnienie, to świetny projekt. No tak, fizyczny nośnik zakłada obcowanie z przedmiotem. Nie chcieliśmy wikłać się w dyskursy i techniczne kwestie wydawnicze przynależne trzem najbardziej popularnym mediom muzycznym: winylowi, kasecie audio i płycie CD. Nie uważamy, że nośniki są ponadczasowe, można wręcz odnieść wrażenie, że ich uzus nie posunął się znacząco do przodu. Każdy z nich coś znaczy i ma swoją semantykę, na którą zwróciłeś uwagę. Winyl to przede wszystkim klub, (kompaktowa) kaseta to boombox albo walkman, a CD słuchamy już chyba tylko w samochodzie. Karta microSD przypomina o cyfrowości, o tym, że duże ilości danych dają się zmieścić w obiekcie o niewielkich
rozmiarach.

Kartę microSD można docenić przez jej walor użytkowy (w dodatku do każdego zamówienia dodajecie adapter do karty SD, więc można tę kartę wpiąć w zasadzie do każdego urządzenia/komputera, na czym cierpią chyba tylko użytkownicy iPhonów, bo tam nie ma slotówna microSD ;)).

Tak, to był najważniejszy powód. Na fali powrotu do retronośników microSDki można potraktować w sposób użytkowy, naszych albumów można posłuchać właśnie choćby na smartfonie. Nowe nośniki nie przyjmują się tak łatwo; żeby coś wydawać w takiej, a nie innej postaci, musimy założyć, że użytkownik ma odpowiedni interfejs do odtworzenia wydawnictwa. Obecnie nawet sloty na CD są rzadkością w komputerach, pozostały oczywiście w sprzętach dedykowanych audio. Z naszego punktu widzenia adekwatnym nośnikiem dla muzyki tworzonej cyfrowo jest cyfrowy nośnik. Gdybyśmy chcieli być jeszcze bardziej adekwatni do teraźniejszych sposobów odtwarzania muzyki, to zdecydowalibyśmy się prowadzić netlabel. Ale obecność fizycznego medium zaspokaja także pozamuzyczne - np. kolekcjonerskie - potrzeby. Nośnik, a także jego otoczka w formie opakowania, także mówi co nieco o koncepcie, jaki stoi za wydawnictwem. Liczy się więc również wizualny kod, tym bardziej, że na albumach można czasami znaleźć wideo. Nie uważamy, że wyznaczyliśmy jakiś nowy trend. Porty SD, microSD i USB są jeszcze standardem, ale niewykluczone, że za kilka lat to się zmieni.

Wybór karty microSD jako nośnika może to być związany z alternatywnym podejściem do praw autorskich i pokrewnych - wydając muzykę na nośniku, z którego łatwo jest rzeczy kopiować, zachęcacie wręcz do “piracenia”.

Zakładając label nie skupialiśmy się nadmiernie na kwestii praw autorskich, choć faktycznie nasze podejście zakłada radykalną otwartość w dostępie do dóbr kultury. To, że pobieramy opłatę za albumy, której większość i tak zjada bandcamp [subskrypcja dla labeli na bc wynosi 20 $ na miesiąc przyp. Kultura Staroci] jest podyktowane faktem, że musimy kupić nośniki i wydrukować okładki. Braliśmy pod uwagę to, że taki album można wykasować i zupełnie nam to nie przeszkadza. To już decyzja odbiorcy - kupując muzykę staje się częściowo odpowiedzialny za to, co dalej z nią zrobi. To, że dane są mobilne, może wręcz wzmóc czujność odbiorcy, bo bardzo łatwo taki album skasować przypadkowo.

A czyż może nie jest tak, że przez nośnik chcecie w jakiś sposób “odtowarowić”utowariowoną muzykę, przywrócić kulturę demokratycznemu, choć nieszczególnie zgodnemu znormami obowiązującego prawa, obiegowi?

Fajnie byłoby myśleć w ten sposób, niemniej nasze nośniki też są masowo produkowane przez duże firmy, my je co najwyżej przechwytujemy do trochę innych celów. Choć oczywiście możliwe jest symboliczne odtowarowienie muzyki, to jednak gdy się nad tym zastanowić - nawet prowadząc netlabel na bandcampie jest się uwikłanym w to marksowskie utowarowienie. Jeśli już, to rzeczywiście ta łatwość w skopiowaniu materiału i puszczeniu go dalej zbliża nas do "demokratycznego" obiegu danych. Wychowaliśmy się w kulturze kopiowania, zgrywania i ściągania, więc ok. Funkcjonowanie w pół-oficjalnym obiegu może też być zasugerowane przez nasze ostatnie opakowania, które przypominają pakunki z dopalaczami.

A być może waszą pobudką jest po prostu próżność - chęć wyróżnienia się z grona polskich małych wytwórni?

Tak, ale nie ma w tym nic, czego byśmy się wstydzili. Choć nawet nasi znajomi eksperymentowali już z (innymi niż płyty CD) cyfrowymi nośnikami: Łukasz Rodziewicz wydał album na pendrivie zatopionym w kości, Emil Macherzyński prowadził przez pewien czas label, w którym wydawał muzykę na trzyipółcalowych dyskietkach [Discette Records LTD, przyp. Kultura Staroci] a jeden z numerów Glissanda miał jako dodatek memory stick w postaci karty wielkości dowodu osobistego z wysuwanym wtykiem na USB.
Jak na waszą pracę wydawniczą wpływa to, że o muzyce piszecie, muzykę również tworzycie i zajmujecie się nią naukowo? Czy za Audile Snow stoi jakiś całościowy koncept?

Całościowy koncept wyłania się chyba z naszych wcześniejszych odpowiedzi - świadczy o nim dobór nośnika, formy opakowania, namysł nad dostępem do kultury i przede wszystkim to, że wydajemy elektroniczną muzykę cyfrową. To, że Radek zajmuje się również praktyczną i teoretyczną stroną muzyki i dźwięku to osobny temat, karty microSD były pomysłem Nerki.

Czy zależy wam na budowaniu ciekawego katalogu, czy też po prostu skupiacie się na rzeczach,
które wam się podobają, nie zważając na jakiś wyznaczony wcześniej estetyczny idiom nagrań?
Wydajemy to, co wspólnie uznamy za warte wydania, w stosunku do czego mamy taki sam pogląd. Staramy się trzymać spójną linię estetyczną - zarówno wizualnie, jak i muzycznie. Bywa, że różnimy się między sobą oceną co do tego czy dobrze od tej linii trochę odejść, gdy album jest fajny, ale niekoniecznie współgra z resztą kolekcji.

I czy w ogóle istnieje coś takiego jak wspólny estetyczny idiom poszukiwań jaki stawiacie sobie
jako wydawcy? A co za tym idzie, w jaki sposób szukacie artystów do swojego katalogu - bardziej opieracie się na prywatnych kontaktach i sami zachęcacie cenionych przez was artystów do współpracy, czy też może wybieracie ciekawe rzeczy z demówek, które dostajecie?

Idiom zdążył się wykrystalizować przez te ostatnie dwa lata, my też rozwinęliśmy się jako słuchacze i wydawcy i oczekujemy więcej od materiałów, które dostajemy. Zdarza się, że znajdujemy muzyków w Internecie i proponujemy im wydanie materiału; bywa, że w tak zwanym międzyczasie zaprzyjaźniamy się z artystą i potem wygląda to tak, że wydajemy kolegów, heh. Dostajemy bardzo różne materiały - niektóre odpowiadają preferowanej przez nas stylistyce, ale nie są zbyt ciekawe narracyjnie czy muzycznie. Dostajemy też dobrą muzykę, którą z pewnością należy wydać i która nam się podoba, ale nie pasuje estetycznie do Audile (hip-hop, post-rock, free improv). Gdy nie zgadzamy się między sobą, to najczęściej rezygnujemy - musi być pełna zgodność, bo inaczej nie ma to sensu. Z drugiej strony - podoba nam się muzyka naszych znajomych i nie ma co tego ukrywać - nie będziemy ich nie wydawać, tylko dlatego, że z boku może to wyglądać jak kolesiostwo.

Czy uważacie, że to, że wydajecie nagrania wytwórni na karcie microSD sprzyja lepszemu skupieniu się odbiorcy na dźwięku? Nośnik jest niewielki, wydaje się nie być wprost nośnikiem wielu innych bodźców (duża okładka, wkładka, booklet, zaawansowane opracowanie graficzne), po zgraniu go na dysk może łatwo przepaść. Pomimo tej efemeryczności nośnika i opakowania design waszych nagrań jest bardzo ładny, świetnie wykorzystujecie niewielką powierzchnię zarówno karty jak i opakowania, które jest jednorazowe, które wymagania zniszczenia (otwarcia) by dostać się do zawartości.

Dziękujemy. Czy sprzyja lepszemu skupieniu się na dźwięku - trudno powiedzieć. Na pewno sprzyja większej uwadze przy obchodzeniu się z nośnikiem, bo jest malutki. Natomiast samo brzmienie jest w skali 1:1 tym, co artysta stworzył z myślą o wydawnictwie - dźwięk nie jest "zniekształcony" przez medium (tak jak ma to miejsce w przypadku winyla czy kasety). Na pewno odbiorca ma większy wgląd w zawartość albumu - widzi poszczególne utwory w osobnych plikach, które stanowią osobne obiekty cyfrowe z przypisanymi okładkami - może ten album dowolnie aranżować, nie mówiąc już edycji. Niektóre wydawnictwa wymagały rozerwania opakowania, inne dają się z powrotem złożyć. Album nie musi być duży, ważne żeby wydawnictwo było dobrze wykonane. Ale tak, jeśli nośnik można łatwo zgubić, to proporcjonalnie wzrasta uważność w obcowaniu z nim.

Chciałem zapytać o zjawisko polskiego niezalu, rozumianego jako sieci polskich wytwórni, które bardzo mocno animują najciekawsze zjawiska w polskiej muzyce. Czujecie się częścią niezalu? Czy rozpatrujecie Audile Snow jako część jakiegoś ruchu (krajowego, międzynarodowego), czy jako wydawcy jesteście również odpowiedzialni za kuratorowanie jakichś wydarzeń? Pytam dlatego, bo widzę jak wielu wydawców, którzy zaczęli pracę jeszcze kilka lat temu narzekają na bessę na zainteresowanie polskimi wytwórniami - nośniki nie sprzedają się dobrze, ludzie nie są zainteresowani chodzeniem na koncerty i inne wydarzenia, a targi świecą pustkami. Ogólnie widoczne jest rozczarowanie wieluartystów/wydawców/kuratorów/animatorów.

Sami rzadko używamy określenia "niezal", to termin, który był popularny jeszcze te dwa lata temu, ale teraz coraz mniej osób się nim posługuje. Funkcjonujemy w gronie twórców, którzy się znają i chodzą sobie nawzajem na koncerty i imprezy, grają u siebie nawzajem, wydają się u siebie nawzajem, polecają się sobie nawzajem. Przeważająca większość funkcjonuje bez dofinansowania i nie traktuje tego jako biznesu. Ale każda/y porusza się w trochę innym idiomie estetycznym, dlatego nie wiemy na ile można to nazwać ruchem. Żeby jakoś rozruszać naszą działalność też zaczęliśmy organizować wydarzenia - najpierw showcase'y (wspólnie z Magią i Pointless Geometry),a później też własne imprezy, które nazwaliśmy Umór. W planach jest trzecia odsłona.

Rzeczywiście coraz rzadziej pojawiamy się na targach, ale skoro świecą pustkami, to może jest to sygnał do tego, żeby coś zmienić. To oczywiste, że gdybyśmy przede wszystkim chcieli zarabiać na sprzedawaniu muzyki, którą wydajemy, to musielibyśmy bawić się w dźwięki bardziej funkcjonalne i przyjazne. Poruszanie się w środowisku muzyków i wydawców "niezależnych" pozwala na mniej skrępowaną twórczość i większą swobodę. Jednocześnie może wiązać się z rozczarowaniem z powodu braku zainteresowania. Żeby nie mierzyć się z nieproporcjonalnym stosunkiem effortu do odzewu - działamy nieśpiesznie, ale konsekwentnie.

CZYTAJ RECENZJE WYDAWNICTW AUDILE SNOW:
Mikroporosty, s/t 
3 x wrong dials
Micromelancolié - Contour Lines