Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fundacja Kaisera Söze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fundacja Kaisera Söze. Pokaż wszystkie posty

środa, 15 listopada 2017

PŁYTY-MIEJSCA

Od lewej: V/A, "Pępek Świata", V/A, "Dźwiękowa historia Łodzi, V/A, "Plan Sprzymierzonych - Szczecin Muzycznie Niezależny vol. 2". Zdjęcie w tle: Łukasz z Bałut, sorry, że nie zapytałem czy mogę miejmiejsce.com/cos-jeszcze/baluty-lukasza-z-balut-pazdziernik-2017/

Penalizacja nomadyzmu miała sprzyjać zwiększeniu kontroli ciał biologicznych ciałom politycznym. W momencie, w którym kontrola mogła odbywać w sposób inny niż meldunek okazało się, że nowe rodzaje nomadyzmu mogą podatność ciał urabiać w inny sposób. Jednakże wbrew hasłom powszechnej mobilności i elastyczności, osiadłość, chęć bycia "u siebie" między "swoimi" stała się głęboko tajonym pragnieniem, które mogło wkrótce przerodzić się w stany anomii, a nawet traumy. Jaka by mityczna "Warszawa" nie była pojemna i jakiego by wszechawansu nie zapewniała, nie jest w stanie zagwarantować bezpieczeństwa przynależności, która urabiana jest w pierwotnym kontakcie z "pozawarszawskimi" przestrzeniami życia, oraz z późniejszą socjalizacją, akceptacją siebie w przestrzeni oraz przestrzeni poza nami. Oczywiście peryferie to nie tylko sielanka wsi spokojnej - częściej to frustracja niezaspokojonych potrzeb i przekonania, że mityczny wyjazd do najbliższego miasta wojewódzkiego, z miasta wojewódzkiego zaś do stołecznego, ze stołecznego zaś do Berlina bądź Londynu, który z czasem odwleka się coraz bardziej, te potrzeby zrealizuje.

Frustracji miejsca poddaje się Marszałek Pizdudski w otwierającej składankę  Plac Sprzymierzonych - Szczecin Muzycznie Niezależnych, prezentujących scenę undergroundową stolicy zachodniopomorskiego. Bo dzisiejszy wpis poświęcony jest płytom o miejscach właśnie - gdzie wbrew rozlicznym, a przecież logicznym argumentom wciąż żyją i kreują ludzie. Marszałek Pizdudski to egzemplifikacja wkurwu, a frazy pomstujące na Szczecin w piosence Ugrzązłem w Szczecinie mogłyby być wyśpiewane gdziekolwiek indziej. O historii piosenki o Szczecinie wiem tylko z absurdalnych fraz wspaniałych Pustostanów, z piosenki, a jakże Szczecin. O ile tam Maciek Salamon śpiewa o tym, że urodził się w Szczecinie, tak Pizdudski w rytm prymitywnego rytmu opowiada już o dorosłym doświadczeniu Szczecina, w który wali gównem i szczyną. Gdzie centrum jest w dupie, a Szczecin w świadomości rodaków jest znany z tego, że jeden z bohaterów serialu Klan pochodzi z tego miejsca, które na kartach scenariusza jawi się jako koniec świata. Pizdudski w piosence tej łączy starcze pierdolenie, o tym, że kiedyś to było lepiej, z  jednoczesnym narzekaniem, że dzisiaj to jest strasznie chujowo, wykrzykując frazy o Wielkim Pomorzu, który jest również nazwą projektu, w którym bierze wcielający się w Marszałka Piotr Markowski. Piosenka ta wyraża typ czysty frustracji, stawiając tego one man banda jako jej personifikację - wraz z nieodłącznym trybalizmem, prymitywizmem, bluzganiem, a także chorobliwym sentymentalizmem, doprawiony garścią kloacznego kabaretonu. Ale taki właśnie jest Pizdudski - niezbyt wyszukany, wulgarny, organicznie prymitywny w swoim ryku, a swoim graniu wręcz suprematystyczny, zredukowany do minimum. Jeśli tak się Szczecin ze mną wita, to ja się chętnie, choć na chwilę, rozgoszczę.

Pizdudski to operetka w kolorze minimal-punk, a zgoła inny jest projekt Dźwiękowa historia Łodzi, którego konceptem zawiaduje wydawca, pedagog, muzyk, działacz społeczny, a także czarodziej Suavas Lewy. Płyta powstała dzięki dosyć szerokiemu wsparciu instytucjonalnemu i ma wyraźny wymiar afirmatywny względem miasta Łodzi, w przeciwieństwie do pesymizmu Szczecinian. Narratorzy, a jednocześnie podopieczni Fundacji "Szansa dla Niewidomych", zaangażowani w Dźwiękową historię Łodzi, brali udział w spacerach dźwiękowych do ważnych dla historii miasta miejsc i dzielili się dźwiękowymi wrażeniami z tych wypraw. Płyta ma charakter słuchowiska, tudzież reportażu. Koncept, na którym opierają się nagrania mają charakter zapraszający do dzielenia się odczuciami osób z dysfunkcjami wzroku, promienieje dobrocią, lecz całość pozbawiona jest próżnego paternalizmu organizatorów. Program płyty jest już zarysowany w utworze Niezliczone trzyszczą źródła w których narratorzy stwierdzają, że Łódź, wbrew powszechnej opinii, jest miastem ukrytego piękna, śpiewu ptaków i spokoju płynącej wody - choć tuż pod powierzchnią jest tam także historia niesprawiedliwości społecznej i oporu, dającego jednak nadzieję na poprawę losu. Utwór ten składa też obietnicę, której nie do końca spełnia. Otóż osoba słuchająca płyty powstałej na podstawie spacerów dźwiękowych jest w istocie również niewidząca, więc po pierwszym utworze przepełnionym soundscapem oczekiwałbym od płyty więcej field recordingów wraz nagranymi wrażeniami osób biorących udział w nagraniu, które stymulowałyby wyobraźnię audialną. Zamiast tego płycie towarzyszy przejrzysta muzyka skomponowana przez Lewego odwołująca się mocno do mainstreamowego, easy listeningowego minimal music spod znaku muzaków Reicha i Glassa, muzyki ilustracyjnej Zygmunta Koniecznego, a ze współczesnych odwołań choćby do quasi-ludowych instrumentali Maksymiliana Gwincińskiego. I o ile muzyka ta brzmiałaby bardzo stockowo samodzielnie, tak w reportażu/słuchowisku brzmi ona całkiem nieźle, np. gdy industrialne dźwięki mechanicznych krosien zostały wkomponowane w tapetę dźwiękową w utworze Z łódeczki Łódź, jednak już muzyka w Tramwajach, choć zapowiada intrygującą muzykę konkretną dźwięków tramwaju to zostaje zrujnowana przez infantylny, ostry bit i najtisowy klawisz niemający nic wspólnego z urokiem retromanicznych wykwitów współczesności. Centrum płyty Dźwiękowa historia Łodzi, a jednocześnie jeden z ciekawszych jej momentów jest objaśnianie beneficjentom fundacji obrazów Strzemińskiego na utworze, a jakże, Strzemiński. Osoby z dysfunkcją wzroku oglądają obrazy konstruktywisty i suprematysty, a później opowiadają o wrażeniach z obrazów na nośniku audio - o zachwyt nad przewrotnością tu nietrudno. Należy natomiast docenić ten utwór, z innego powodu i odkryć emocje poszczególnych osób, które wyrażają bardzo konkretne opinie i poglądy, nawet się spierają o sens takiej twórczości i nie dają sobie wejść na głowę z tym, co tłumaczy cierpliwe pani przewodnik. Dynamika wypowiedzi nie zostaje tutaj zagłuszona muzyką i jest to utwór pełen napięcia, wyzwala z obojętności, stawia wobec dyskomfortu konfrontacji - oto prawdziwe życie. Długo wyczekiwane dysonanse, nie tylko w opiniach, ale także w muzyce, pojawiają się przy okazji utworu Litzmannstadt Getto, w którym osoby z niepełnosprawnością słuchają o historii wszystkich wykluczonych poza zbiór człowieczeństwa w nazistowskim reżimie - nie tylko wszak chodzi tu o kwestie narodowościowe i etnicze, ale również o winę niezawinioną, jaką była niepełnosprawność, za którą karą również była śmierć. Podsumowując tę płytę stwierdzam - o ile zazwyczaj proces twórczy interesuje mnie najmniej, tak tutaj należy podkreślić, że idea oraz praca w realizację tej idei staje się nie mniej ważna od samej płyty. Płyta zaś jest nierówna; gorzej byłoby gdyby zaś nie powstała wcale.



Także z publicznych pieniędzy powstała płyta wydana w formie ślicznego artbooka, czyli składanka Pępek świata wydana z okazji 700-lecia Lublina przez Fundację Kaizera Söze, która choć wypuszcza zaledwie parę płyt rocznie, to są to niemal zawsze są to płyty warte uwagi, a wyjątkowo często są to płyty zwyczajnie wybitne. Tytuł albumu jest tylko pozornie buńczuczny i pretensjonalny, wszak axis mundi mieści się w tysiącach miejsc na całym świecie - wszędzie tam gdzie tożsamość i miłość tożsamości jest ciągle żywa i namiętna. Nazwa tego projektu wydawniczego także ma swoje historyczne uzasadnienie, a to przez historię o rabinie Jakubie Icchaku Horowicu, który był lublińskim ekwiwalentem wyroczni pytyjskiej. Zjeżdżali do niego o poradę pobożni żydzi, zaś on sam uznał miasto za omphalosa. 

Zaproszeni do projektu artyści zostali postawieni przed celem następującym - mieli przygotować utwory inspirowane wydarzeniami lub osobami związanymi z Lublinem. A muzyka dopisana do historii zadziwia dźwiękowym radykalizmem - trwodze towarzyszącej odwadze tytułowej bohaterki z utworu Henryka Pustowójtowna  w głoszeniu i realizowaniu przekonań i w końcu karze za wierność swoim postanowieniom, jaką jest poniewierka poświęca zaangażowanie Antonina Nowacka, która zachwyca za każdym razem, gdy pojawia się w jakiejkolwiek konfiguracji i w jakimkolwiek featuringu. Sile nagiego głosu sprzeciwia się naga przemoc nojzowych wystrzałów, łagodzona jest zaś przez następny z kolei Widzący, o wspomnianym już Horowicu, autorstwa Krzysztofa Topolskiego, który tworząc zręby transowego bębnienia wytwarza rytmiczne napięcia nie pozwalające usiedzieć na miejscu. Później następuje improwizacyjne wzmożenie tria Bąkała/Mac/Al Ani, które za cel bierze sobie nieortodyksyjne wykorzystanie typowego instrumentarium. Skrzypcowe popisy Patryka Zakrockiego przedstawiające grozę tornada z 1931 roku, które nawiedziło Lublin brzmi tak, jakby spokojnie mogło znaleźć się na płycie Iannisa Xenakisa Persepolis na krążku z remiksami. Kamil Szuszkiewicz zaś robi najlepsze minimale - pamiętajmy, że to on zapoczątkował wzmożenie wśród rodzimych apologetów tego stylu wraz z kasetą Istina wydanej w nieodżałowanej wytwórni Wounded Knife - dogrywając do niskiej jakości field recordingu nierozróżnialną od niego elektronikę i niemal niesłyszalną trąbkę w utworze Pierścionek Janiny. Emiter, który odpowiada także za mastering całego krążka, miał zadanie pisać o mazaczach - grabarzach, którzy świadomie mieli roznosić w XVIII-wiecznym Lublinie dżumę, po to aby się wzbogacić. Emiter poszedł w spektralną elektronikę; podobnież zrobił Maciej Połynko w utworze Ten, który bombę złapał glitchując nieco utwór w stylu Ryoji Ikedy, zaś od estetyki tej nie odpędzi się zamykający płytę Sebastian Mac z Siłą ognia. Płyta tworzy logiczną całość i zdecydowanie nie jest zrobiona pod publiczkę albo/i tak, aby grantodawca się nie czepiał - co niestety w przypadku pieniędzy publicznych wydawanych na kulturę jest raczej normą.



Z problemem robienia rzeczy pod publiczkę nie musieli mieć problemu niezależni od publicznego finansowania Szczecinianie, ze wspomnianą na samym początku płytą Plac Sprzymierzonych - Szczecin Muzycznie Niezależnych. Po muzyce z tej składanki faktycznie można wnosić, że w Szczecinie, parafrazując Pizduskiego, trochę jednak szczyną i gównem w Szczecinie jebie. Na numerze projektu ./noise pt. Małe zwierzątka tańcują po nocy w Puszczy Bukowej jeszcze tego tak nie słychać, można tu na czym ucho zawiesić, nie powiem, ten spektralizm jest miły, elektroniczne świergoty dobrze symulują małe zwierzątka, jest spoko - podobnie jak dark ambient Soil Trotha na Utricularia Livida. Ponad medianę zdecydowanie wybija się Duch, z utworem Fragment - jest to trip w krainę sztuki naiwnej, muzyki outsiderskiej w najlepszym rozumieniu tego pojęcia. Automat perkusyjny został ustawiony, by grał nierówno jak Lars Ulrich, wokal pojawia się na początku kilka razy, by zniknąć i nie pojawić się w ogóle. Nic tu do siebie nie pasuje, nie przystaje, wszystko kuleje i boli - Jezu, jakie to piękne. Całkiem przyzwoity jest także industrialny noisecore Gray/Browna, przywodzący na myśl czeskiego klasyka Svatego Vincenta . Co do reszty, nie mam w tym zakresie nic do powiedzenia. Szkoda tylko, że Vysokie Celo, które robi naprawdę świetną muzykę poszło w jakiś pretensjonalny spoken word. 
 


CZYTAJ TAKŻE RECENZJE:
1. Wydawnictwo Nasze Nagrania:
Mutant Goat, Yonder
V/A, "Śpiewnik władczyń i władców Polski"
2. Wydawnictwo Fundacja Kaizera Söze:
Marcin Dymiter - Życie i śmierć Janiny Węgrzynowskiej
Olgierd Dokalski - Mirza Tarak

piątek, 28 października 2016

Marcin Dymiter - Życie i śmierć Janiny Węgrzynowskiej

Marciny Dymiter, Życie i śmierć Janiny Węgrzynowskiej, źródło: marcindymiter.bandcamp.com


Gdy mam do czynienia ze ścieżkami dźwiękowymi, które uprzednio stanowiły część większej artystycznej całości wychodzę z przekonania, że wydawca takich nagrań uznał, że nagrania te stanowią unikalne, autoteliczne i autonomiczne dzieło wywołujące doświadczenie niezależnie od poznania źródła tych nagrań. Innymi słowy muzyka filmowa/baletowa/teatralna czy ogólnie otoczenie dźwiękowe będące pierwotnie częścią całości stanowią wartość niezależnie od znajomości swojego zasadzenia w pierwotnym kontekście. Taka jest też moja metodologia słuchania - nie wynika ona bynajmniej z lenistwa i niechęci poznania kontekstów, hipertekstów i odniesień, ale stanowi dobry sposób, który pozwala lepiej jest rozpoznać wartość nagrania, które nie jest wykrzywione przez pryzmat innego dzieła kultury, tym bardziej jeśli jest to dzieło w jakiś sposób do nagrań komplementarne.

Inną zmienną, która może w znaczący sposób wpływać na ocenę dzieła jest wymiar dokumentalny pierwotnego kontekstu nagrania. Tak z pewnością jest w przypadku interdyscyplinarnego projektu Ludomira Franczaka, Życie i śmierć Janiny Węgrzynowskiej, z której pochodzi ścieżka dźwiękowa Dymitera o tym samym tytule. Niestety, ale w tym roku zapoznałem się z dziełami muzyczno-dźwiękowymi, które zasłaniały swoją ogólną nędzę przez odniesienie do wybitnych biografii - z wrodzonej łagodności nie wspomnę jednak, o co mi dokładnie chodzi. Więc i w tym wypadku należałoby odrzucić interpretację muzyki poprzez biografię tytułowej Janiny Węgrzynowskiej. Należałoby gdyby nie jeden szczegół - że o samej Węgrzynowskiej ciągle wiadomo niewiele.

Nie mając dostępu do stojącego na pograniczu dokumentalistyki, teatru, performensu i sztuk audiowizualnych projektu Franczaka postanowiłem jednak zrobić research informacji, które odnosiłyby się zarówno do Życia i śmierci Janiny Węgrzynowskiej, jak i do życia i śmierci Janiny Węgrzynowskiej. I oto okazuje się, że osoba, o której traktuje sztuka i nagrania jest wydobywana powoli z nieistnienia w świadomości i pamięci, choć istnieje w podświadomości przede wszystkim jako dizajnerka i twórczyni sztuki użytkowej, ale przecież nie tylko, bo była również przedstawicielką op-artu. Janina Węgrzynowska, choć przez swój talent, ciężką pracę i wszechstronność powinna być skazana na sukces, która powinna mieć regularne autorskie wystawy lub przynajmniej pośmiertne honory w postaci czarno-białego zdjęcia na stronie startowej ogólnopolskiego portalu nie doczekała się nawet notki na Wikipedii.

Szukając informacji o Janinie Węgrzynowskiej nie sposób nie zauważyć, że najwięcej odnośników z wyszukiwarki o zapomnianej artystce, której ponoć jedyną przewiną było kiepska zdolność gromadzenia kapitału towarzyskiego, dotyczy sztuki Życie i śmierć... . Rodzi to oczywiście podejrzenie, czy aby Franczak nie stworzył postaci wybitnej artystki, o której informacje są rozproszone, a której większość dokonań została zaprzepaszczona w niejasnych okolicznościach. Jednak zdaje się, że w tym przypadku tworzenie osoby i jej przywracanie jest rzeczą tożsamą - zresztą projekt Życie i śmierć... nie jest jedynym projektem przy którym pracowali Franczak i Dymiter, który ma za zadanie przywracać pamięć.

Mowa tu o projekcie Odzyskane bazującym na biogramach niemieckich mieszkańców Słupska/Stolpa czasu końca wojny i powojennej zmiany granic. Podobnie jak przypadku Życia i śmierci... osobno ukazała się kaseta Dymitera ze ścieżką dźwiękową pt. Odzyskane. Nie sposób nie znaleźć w obu materiałach Dymitera podobieństw - jednak wynikają one raczej ze stylu artysty niźli z autoplagiatorskich ciągot. Przedmioty pozostawione przez Węgrzynowską - dokumenty, książki, zdjęcia, płyty, kasety są dla Dymitera partyturami. Wydawca lub/i artysta zdecydowali się nie tytułować poszczególnych utworów na kasecie prezentując zblokowane przez strony kasety dwudziestominutowe molochy. Łatwo jest jednak wyodrębnić poszczególne części, co rozróżnia Życie i śmierć... od Odzyskanego, które w swej ambientalności miało wiele ze spektralizmu. Zważywszy na braki w możliwości prześledzenia biografii artystki, obecnej niemożności w regularnej archiwizacji jej życia i dorobku zarówno słuchaczowi jak i artyście z pomocą przychodzi wyobraźnia. Począwszy od klamry kompozycyjnej jakimi są ciepłe i głębokie porykiwania jelenia na rykowisku, przez naznaczające piętnem estetyzowanej lołfajowej kostropatości trzaski płyty winylowej brzmiącej niekiedy jak trzaskanie ognia, niczym w Concrete PH Xenakisa kaseta Życie i śmierć... stanowi niezależnie od pierwotnego swego zastosowania dzieło dające dobre doświadczenia. Na uwagę zwracają nie tylko field recordingi, ale także zastosowanie słowa żywego, jakim jest głos aktorki recytującej wiersz oraz słowa "martwego", użytkowego znalezionego na taśmach/płytach z lekcjami języków obcych. Dymiter posługuje się detalem, lecz nie boi się repetycji tych detali. Nie boi się gwałtownych zmian w kompozycji, choć jednocześnie utrzymuje nastrój melancholii potęgowanych przez echa, rozmyte faktury i niejasne źródła dźwięków. Oprócz dźwięków znalezionych oraz tych generowanych elektronicznie pozwala wybrzmieć obojowi, który swoim ciepłem dorównuje nawoływaniom jelenia. Z jednej strony więc Dymiter w jakiś sposób na podstawie swojej wiedzy o osobie, o której pamięć jest nie tyle przywracana, co tworzona, pragnie przywołać otoczenie dźwiękowe, w której osoba ta mogła żyć. Z drugiej zaś strony wobec pamięci zaklętej w ograniczonych źródłach dokonuje twórczej rekonstrukcji - estetyzuje w ten sposób braki w biografii, a przez to biografię tworzy.

Jak więc widać moje pierwotne podejście uległo uelastycznieniu, tak samo jako uelastycznienia wrażliwości wymagało przedstawienie życia i śmierci Janiny Węgrzynowskiej. A może nie tylko przedstawieniu, co wyobrażeniu, twórczemu przeobrażeniu. Delikatność z jaką została potraktowana materia dźwiękowa jest tu jednoznaczna z empatią, z jaką podchodzi się do materiału badawczego - wszystkich szpargałów, które zostały po zmarłej w samotności osobie. Bo wychodzi na to, że mimo zapewnień poetów o pomnikach twardszych niż ze spiżu czasem ważniejsze i bardziej żywotne od nas samych są codzienne sprawy po nas zostawione - listy, notatki, książki, płyty, wyciągi z rachunku bankowego, ślady załatwionych i odwleczonych zobowiązań. Największym walorem tej kasety jest to, że zmusza ona nie tylko poszukiwań na łonie wytworów humanistyki, co do namysłu nad praktykami życia z innymi i wobec innych. Dymiter dotyka do Żywego, lecz żywego nie narusza, stawia przed nami osobę, nie wywołuje zaś manekina z niepamięci, kreuje, lecz jednocześnie nie narzuca. Daje możliwości poznania, ale także zachęca do eksploracji.

Marcin Dymiter
Życie i śmierć Janiny Węgrzynowskiej
Fundacja Kaisera Söze
13 października 2016










czwartek, 7 kwietnia 2016

Hadżdż w głąb siebie - Olgierd Dokalski - Mirza Tarak

Olgierd Dokalski - Mirza Tarak, źródło: materiały prasowe.

Dźwięki muzyczne nie są niczym więcej niż dźwiękami, czego uczył nas już stary papa John Cage. Nie niosą żadnej treści, ani nie opowiadają żadnej historii, lecz wystarczy jeden werbalny ruch, jedno słowo, zdanie, a już zaczynamy wypełniać utwór historią. Co się jednak dzieje z muzyką, gdy artysta przedstawia nam całą, konkretną historię, która stoi za powstaniem albumu?