niedziela, 16 listopada 2014

"Najlepsze płyty XX wieku PORCYS" według mnie

No i skończyła się publikacja rankingu, który redakcja robiła przez ostatnie 12 lat. Oczywistym punktem odniesienia dla tej listy był głośny ranking 200 najlepszych piosenek wg screenagers. W obu przypadkach efekt jest zdumiewający. Po wielu momentach zwątpienia i buntu przeciwko listom rankingowym przychodzi jednak  refleksja ogólna - umiejętność zrobienia dobrego ranking (a oba takimi są) to mistrzowstwo.

Nie śpieszę jednakże zawiadomić, że oto polubiłem Papa Dance, które zostało niezwykle uhonorowane przez obie redakcje. Chodzi raczej o to, że ranking taki ma za zadanie trochę ruszyć zastane przekonania, które świetnie wyraża trójkowy Top Wszech Czasów. Gdy się dobrze zastanowić, to mamy w Polsce mnóstwo muzyki od awangardy po pop, od undegroundu po mainstream, która warta jest poznania. A nawet jak nie warta, to można z czystym sumieniem powiedzieć - "przesłuchałem Papa Dance, ale i tak są do dupy".

Także szacun dla PORCYS i choć z druga płyta w rankingu powoduje podniesienie brwi w zdumieniu lub przyspieszenie w nerwowości tętna to naprawdę ranking jest małym dziełem sztuki. Nie będę mówił o tym, że szacun, bo jakiś tam album jest wysoko, bo akurat go mam i go słucham sobie czasem. Szacun za odwagę, bo pierwsze miejsce jest tylko jedno - i w finalnym produkcie nie ma albo-albo. Żeby podpisać się swoim imieniem i nazwiskiem pod czymś tak wspaniałym jak ten ranking, należy mieć jaja na swoim miejscu, głowę nie od parady i dupę ze stali.

A o gustach się dyskutuje. Cały czas.

PS. Poza podium, na czwartej pozycji jest płyta z tą piosenką.

 

środa, 12 listopada 2014

Najlepsze polskie płyty XX wieku wg PORCYS

źródło: porcys.com
I to kolejny wspaniały produkt polskiej myśli rankingowej. Po burzycielskim rankingu 100 najlepszych piosenek wg Screenagers, portal PORCYS prezentuje zestawienie 100 najlepszych albumów XX wieku. Ja lubię się denerwować, polemizować i odkrywać - bo też temu służą takie dzieła sztuki jak rankingi. Z czystym sumieniem polecam. I nie mogę się doczekać dalszego ciągu.

LINK O TU

piątek, 7 listopada 2014

Holloee Poloy - "The Big Beat"

W poszukiwaniach muzycznych staroci siedzę obecnie we wczesnych latach '90. Już pomijając niezwykle ciekawe wydarzenia polityczne był to interesujący czas dla polskiej fonografii, która wyzwalając się spod państwowej kurateli wpadała w wolny rynek, o którym nie miała zielonego pojęcia. Główne polskie wytwórnie nie wydawały polskich wykonawców. Np. w katalogu Polskich Nagrań "Muza" większość płyt wydanych w 1990 roku to były reedycje zachodnich albumów (Led Zeppelin, Slayer itp). Wśród płyt Muzy z tego roku wyróżnia się zespół Holloee Poloy. Album "Big Beat" był ewenementem na rodzimej scenie - obecnie nie pamięta się o tej płycie. Tym bardziej jest to ważny zespół, bo jest on długogrającym debiutem Edyty Bartosiewicz.

Co do samej Bartosiewicz powiem tak - ostatnia płyta jest tak kiepska, że aż szkoda mojej pisaniny na gorzkie słowa. Pierwsza natomiast to był kosmos, coś co w polskim popie nie ma precedensu.

Popu nie słucham, zresztą nie wiem jaka mogłaby być definicja tego gatunku. Cuda w rodzaju avant-popu są zaś dla mnie ciągle wielką niewiadomą. Bo jakże to za pomocą radykalnych środków robić słodkie piosenki? Albo za pomocą piosenkowych środków robić radykalna muzykę? Zadanie to doprawdy należy do kategorii niemożliwe. A jednak tutaj się to udało nie popadając ani w śmieszkowatość ani patos ani zwyczajną głupotę na skraju słuchalności.

Udało się na tej płycie połączyć delikatny głos Edyty (który nie uwalnia swojego chrypkowego potencjału do końca) z muzycznymi dziwactwami. Brzmienie syntezatorów, automatu perkusyjnego (edit: tam są żywe bębny, tylko brzmią tak syntetycznie) i dziwne sprzężenia gitar kieruje nas od brzmienia Big Black do naiwności polskiego rock 'n rolla lat '60. Zupełnie niepiosenkowych kompozycji słucha się napięciu na to, że może przyjdzie w końcu refren lub, że wiernie zostanie powtórzony gitarowy riff. Czasem włączy się artystom dream pop a czasem shoegaze. Jazgotliwe noisy są ważone przez delikatne ambienty. Czasem wyjdzie coś nieporadnie, ale na pewno nie pospolicie.

Chyba niewiele zespołów inspirowało się takim graniem. Po pierwsze płyta w fizycznej formie stanowi rzadkość. Nigdy jej nie wznowiono. Z tego co wiem, mają wyjść reedycje wszystkich płyt Edyty Bartosiewicz, lecz dyskografie ma otwierać album "Love" (dosyć przeciętny swoją drogą). Zresztą czas początku lat '90 nie sprzyjał eksperymentom. Z jednej strony szalał grunge, z drugiej łeb podnosił potwór disco-polo. Holloee Poloy rozwiązał się w tym samym roku, w którym ukazał się debiut grupy. 

Holloee Poloy 
Big Beat
Polskie Nagrania Muza
SX 2911
1990



poniedziałek, 3 listopada 2014

Orange the Juice - Messiah is Back

Tu nie będzie recenzji. Będzie tylko kilka podejść, które poczyniłem w opisywaniu tego dzieła. Zamieszczam je, bo uważam, że świat powinien dowiedzieć się o tym monstrum. Mesjasz powrócił.

1. Płyta powstała po to, aby pognębić recenzentów w ich niewiedzy dotyczącej gatunków muzycznych. Muzycy zdają się mówić, "my znamy je wszystkie, ba! potrafimy je wszystkie zagrać. Naraz! W jednym numerze!"

2. Płyta ta do danie instant. Otwierasz opakowanie i masz wszystkie składniki muzycznej uczty podane na złotych półmiskach. 

3. W dzisiejszym zakręconym zaganianym świecie nie ma czasu, żeby słuchać wszystkiego, choć każdy chciałby miec choć fragmentaryczną wiedzę o każdym z gatunków. Kupując tę płytę możesz to osiągnąć! 

4. Lecz tak naprawdę słuchając tej płyty, wspaniałego skrzącego się ornamentyką dla samej ornamentyki dzieła musisz przyznać - podoba ci się ten przepych, podoba ci się to specyficzne poczucie humoru i klęczysz nabożnie przed sprawnością intrumentalną tudzież producencką nieziemskich istot będących odpowiedzialnych za tę płytę. Sprowadzanie "Messiah is Back" to żartu nie jest poważne a kolaż i mariaż nie jest sumą składających się nań części - jest czymś o wiele więcej.

W zrezygnowaniu potwierdzam. Zajebista płyta.

niedziela, 2 listopada 2014

Cydhie Genoside - As a Goblet of Gore

Płytę winylową kupiłem jakieś dwa lata temu tylko dlatego, że kosztowała 6 złotych. Nic mi nie było wiadomo o tym, co i jak zespół gra. Okazało się, że Cydhie Genoside gra paździerzowaty metal z otchłani przełomu lat '80/'90 w sposób, który przyprawia o stwardnienie rozsiane. 

Ja rozumiem, że lata zmiany ustroju w Polsce były latami dzikimi. Ale żeby wydawać kurioza w rodzaju takiego krążka to zbrodnia. Zapoznając się z ówczesną prasą dochodzimy do wniosku, że był to bardzo niesprzyjąjący czas dla rodzimej fonografii. Państwowe wytwórnie dogorywały, prywatne ledwo co zipiały. Nikogo nie było stać na wytłoczenie płyty CD, z którą wówczas wiązano wielkie nadzieje lecz również nikt nie chciał wydwać winyli, które uznawano za staroć. Wydawnictwa kasetowe to była norma - tanie w kopiowaniu i produkcji, nie pozostawiały jednak wiele miejsca na jakość. I w tym kipiszu, kiedy nikt nie wiedział już jak robić muzykę ktoś przez przypadek zostawił niedomknięte drzwi do studia nagraniowego. Wpadli tam byli troglodyci, którzy wszystkich nam miejscu zgwałcili, porozbijali instrumenty i przez przypadek włączyli magnetofon, tak, że całe zajście się nagrało. Ekipa ze studia była pod takim wrażeniem seksualnej sprawności jaskiniowców, że postanowili to nagranie wydać ku przestrodze. Tak przynajmniej tłumaczę sobie fakt istnienia tej płyty.

Z drugiej strony, mimo całkowitego wstrętu jaki żywię wobec "As a Goblet of Gore" zdaję sobie sprawę jakiej dekonstrukcji dokonali wielbiciele rodzimego metalu. Wiem, że w niektórych kręgach płyta ta uznawana jest za kultową. Prymitywne brzmienie nienastrojonych instrumentów, kulawa perkusja i rozhiseryzowane śpiewanie dupą może się podobać w czasach kiedy muzycy siedzą w studio rok i każdy akord dogrywają osobno, żeby było cacy. Tu nie jest cacy, tu jest żywioł z klubu zagubionego w jakiejś galicyjskiej pipidówie. W momentach takich, jak słuchanie tej płyty czuję wstyd, że jestem wychowany od maleńkości w metalu. Jednak, psiakrew jedna, słucham dalej. Czy ktoś mi wyjaśni dlaczego?