Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Audile Snow. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Audile Snow. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 13 sierpnia 2017

DZIAŁAMY NIEŚPIESZNIE, ALE KONSEKWENTNIE - wywiad z Audile Snow

Wydawnictwa Audile Snow do początku sierpnia 2017, źródło: audilesnow.bandcamp.com/

Audile Snow to wydawniczy duet założony w 2015 roku przez Nerkę Boli oraz Radosława Sirko. Wydawnictwo zasłynęło z wydania muzyki elektronicznej na kartach microSD.


Kultura Staroci: Co stało za potrzebą zawiązania labelu? Za Audile Snow stoją dwie osoby - jak dzielicie się obowiązkami w pracy wydawniczej?

Audile Snow: Za stworzeniem labelu stała chęć zbudowania przestrzeni zbierającej i promującej dorobek artystyczny muzyków elektronicznych i eksperymentalnych, również twórców młodych i mniej znanych. Pomyśleliśmy, że warto byłoby utworzyć rodzaj pomostu: z jednej strony znamy działających od lat niezależnych wydawców i promotorów, z drugiej śledzimy małe netlabele ze stoma lajkami. Audile jest gdzieś pomiędzy.

Wszystkie decyzje wydawnicze zapadają wspólnie. Dzielimy się obowiązkami technicznymi, Nerka odpowiada za projekty opakowań, okładki oraz ich wykonanie, Radek za nośniki, kontakt z artystami i mediami i czasami za mastering. Audile funkcjonuje w sposób powolny i niewymuszony. Naszym celem nie jest wydawanie tylko dlatego, że mamy taką możliwość.

Trudno ukryć, że podstawowym wyróżnikiem Audile Snow jest nośnik, na którym wydajecie. Mam kilka spekulacji na temat karty microSD, którą obraliście za nośnik muzyki, którą wydajecie. Semantyka nośnika staje się dla mnie w waszym kontekście sprawą kluczową. Czy jesteście w jakiś sposób, kompilacjami wytwórni Sahel Sounds, pt. Music from Saharian Cellphones?

Nie byliśmy, bo wtedy jeszcze ich nie znaliśmy, ale dzięki za przypomnienie, to świetny projekt. No tak, fizyczny nośnik zakłada obcowanie z przedmiotem. Nie chcieliśmy wikłać się w dyskursy i techniczne kwestie wydawnicze przynależne trzem najbardziej popularnym mediom muzycznym: winylowi, kasecie audio i płycie CD. Nie uważamy, że nośniki są ponadczasowe, można wręcz odnieść wrażenie, że ich uzus nie posunął się znacząco do przodu. Każdy z nich coś znaczy i ma swoją semantykę, na którą zwróciłeś uwagę. Winyl to przede wszystkim klub, (kompaktowa) kaseta to boombox albo walkman, a CD słuchamy już chyba tylko w samochodzie. Karta microSD przypomina o cyfrowości, o tym, że duże ilości danych dają się zmieścić w obiekcie o niewielkich
rozmiarach.

Kartę microSD można docenić przez jej walor użytkowy (w dodatku do każdego zamówienia dodajecie adapter do karty SD, więc można tę kartę wpiąć w zasadzie do każdego urządzenia/komputera, na czym cierpią chyba tylko użytkownicy iPhonów, bo tam nie ma slotówna microSD ;)).

Tak, to był najważniejszy powód. Na fali powrotu do retronośników microSDki można potraktować w sposób użytkowy, naszych albumów można posłuchać właśnie choćby na smartfonie. Nowe nośniki nie przyjmują się tak łatwo; żeby coś wydawać w takiej, a nie innej postaci, musimy założyć, że użytkownik ma odpowiedni interfejs do odtworzenia wydawnictwa. Obecnie nawet sloty na CD są rzadkością w komputerach, pozostały oczywiście w sprzętach dedykowanych audio. Z naszego punktu widzenia adekwatnym nośnikiem dla muzyki tworzonej cyfrowo jest cyfrowy nośnik. Gdybyśmy chcieli być jeszcze bardziej adekwatni do teraźniejszych sposobów odtwarzania muzyki, to zdecydowalibyśmy się prowadzić netlabel. Ale obecność fizycznego medium zaspokaja także pozamuzyczne - np. kolekcjonerskie - potrzeby. Nośnik, a także jego otoczka w formie opakowania, także mówi co nieco o koncepcie, jaki stoi za wydawnictwem. Liczy się więc również wizualny kod, tym bardziej, że na albumach można czasami znaleźć wideo. Nie uważamy, że wyznaczyliśmy jakiś nowy trend. Porty SD, microSD i USB są jeszcze standardem, ale niewykluczone, że za kilka lat to się zmieni.

Wybór karty microSD jako nośnika może to być związany z alternatywnym podejściem do praw autorskich i pokrewnych - wydając muzykę na nośniku, z którego łatwo jest rzeczy kopiować, zachęcacie wręcz do “piracenia”.

Zakładając label nie skupialiśmy się nadmiernie na kwestii praw autorskich, choć faktycznie nasze podejście zakłada radykalną otwartość w dostępie do dóbr kultury. To, że pobieramy opłatę za albumy, której większość i tak zjada bandcamp [subskrypcja dla labeli na bc wynosi 20 $ na miesiąc przyp. Kultura Staroci] jest podyktowane faktem, że musimy kupić nośniki i wydrukować okładki. Braliśmy pod uwagę to, że taki album można wykasować i zupełnie nam to nie przeszkadza. To już decyzja odbiorcy - kupując muzykę staje się częściowo odpowiedzialny za to, co dalej z nią zrobi. To, że dane są mobilne, może wręcz wzmóc czujność odbiorcy, bo bardzo łatwo taki album skasować przypadkowo.

A czyż może nie jest tak, że przez nośnik chcecie w jakiś sposób “odtowarowić”utowariowoną muzykę, przywrócić kulturę demokratycznemu, choć nieszczególnie zgodnemu znormami obowiązującego prawa, obiegowi?

Fajnie byłoby myśleć w ten sposób, niemniej nasze nośniki też są masowo produkowane przez duże firmy, my je co najwyżej przechwytujemy do trochę innych celów. Choć oczywiście możliwe jest symboliczne odtowarowienie muzyki, to jednak gdy się nad tym zastanowić - nawet prowadząc netlabel na bandcampie jest się uwikłanym w to marksowskie utowarowienie. Jeśli już, to rzeczywiście ta łatwość w skopiowaniu materiału i puszczeniu go dalej zbliża nas do "demokratycznego" obiegu danych. Wychowaliśmy się w kulturze kopiowania, zgrywania i ściągania, więc ok. Funkcjonowanie w pół-oficjalnym obiegu może też być zasugerowane przez nasze ostatnie opakowania, które przypominają pakunki z dopalaczami.

A być może waszą pobudką jest po prostu próżność - chęć wyróżnienia się z grona polskich małych wytwórni?

Tak, ale nie ma w tym nic, czego byśmy się wstydzili. Choć nawet nasi znajomi eksperymentowali już z (innymi niż płyty CD) cyfrowymi nośnikami: Łukasz Rodziewicz wydał album na pendrivie zatopionym w kości, Emil Macherzyński prowadził przez pewien czas label, w którym wydawał muzykę na trzyipółcalowych dyskietkach [Discette Records LTD, przyp. Kultura Staroci] a jeden z numerów Glissanda miał jako dodatek memory stick w postaci karty wielkości dowodu osobistego z wysuwanym wtykiem na USB.
Jak na waszą pracę wydawniczą wpływa to, że o muzyce piszecie, muzykę również tworzycie i zajmujecie się nią naukowo? Czy za Audile Snow stoi jakiś całościowy koncept?

Całościowy koncept wyłania się chyba z naszych wcześniejszych odpowiedzi - świadczy o nim dobór nośnika, formy opakowania, namysł nad dostępem do kultury i przede wszystkim to, że wydajemy elektroniczną muzykę cyfrową. To, że Radek zajmuje się również praktyczną i teoretyczną stroną muzyki i dźwięku to osobny temat, karty microSD były pomysłem Nerki.

Czy zależy wam na budowaniu ciekawego katalogu, czy też po prostu skupiacie się na rzeczach,
które wam się podobają, nie zważając na jakiś wyznaczony wcześniej estetyczny idiom nagrań?
Wydajemy to, co wspólnie uznamy za warte wydania, w stosunku do czego mamy taki sam pogląd. Staramy się trzymać spójną linię estetyczną - zarówno wizualnie, jak i muzycznie. Bywa, że różnimy się między sobą oceną co do tego czy dobrze od tej linii trochę odejść, gdy album jest fajny, ale niekoniecznie współgra z resztą kolekcji.

I czy w ogóle istnieje coś takiego jak wspólny estetyczny idiom poszukiwań jaki stawiacie sobie
jako wydawcy? A co za tym idzie, w jaki sposób szukacie artystów do swojego katalogu - bardziej opieracie się na prywatnych kontaktach i sami zachęcacie cenionych przez was artystów do współpracy, czy też może wybieracie ciekawe rzeczy z demówek, które dostajecie?

Idiom zdążył się wykrystalizować przez te ostatnie dwa lata, my też rozwinęliśmy się jako słuchacze i wydawcy i oczekujemy więcej od materiałów, które dostajemy. Zdarza się, że znajdujemy muzyków w Internecie i proponujemy im wydanie materiału; bywa, że w tak zwanym międzyczasie zaprzyjaźniamy się z artystą i potem wygląda to tak, że wydajemy kolegów, heh. Dostajemy bardzo różne materiały - niektóre odpowiadają preferowanej przez nas stylistyce, ale nie są zbyt ciekawe narracyjnie czy muzycznie. Dostajemy też dobrą muzykę, którą z pewnością należy wydać i która nam się podoba, ale nie pasuje estetycznie do Audile (hip-hop, post-rock, free improv). Gdy nie zgadzamy się między sobą, to najczęściej rezygnujemy - musi być pełna zgodność, bo inaczej nie ma to sensu. Z drugiej strony - podoba nam się muzyka naszych znajomych i nie ma co tego ukrywać - nie będziemy ich nie wydawać, tylko dlatego, że z boku może to wyglądać jak kolesiostwo.

Czy uważacie, że to, że wydajecie nagrania wytwórni na karcie microSD sprzyja lepszemu skupieniu się odbiorcy na dźwięku? Nośnik jest niewielki, wydaje się nie być wprost nośnikiem wielu innych bodźców (duża okładka, wkładka, booklet, zaawansowane opracowanie graficzne), po zgraniu go na dysk może łatwo przepaść. Pomimo tej efemeryczności nośnika i opakowania design waszych nagrań jest bardzo ładny, świetnie wykorzystujecie niewielką powierzchnię zarówno karty jak i opakowania, które jest jednorazowe, które wymagania zniszczenia (otwarcia) by dostać się do zawartości.

Dziękujemy. Czy sprzyja lepszemu skupieniu się na dźwięku - trudno powiedzieć. Na pewno sprzyja większej uwadze przy obchodzeniu się z nośnikiem, bo jest malutki. Natomiast samo brzmienie jest w skali 1:1 tym, co artysta stworzył z myślą o wydawnictwie - dźwięk nie jest "zniekształcony" przez medium (tak jak ma to miejsce w przypadku winyla czy kasety). Na pewno odbiorca ma większy wgląd w zawartość albumu - widzi poszczególne utwory w osobnych plikach, które stanowią osobne obiekty cyfrowe z przypisanymi okładkami - może ten album dowolnie aranżować, nie mówiąc już edycji. Niektóre wydawnictwa wymagały rozerwania opakowania, inne dają się z powrotem złożyć. Album nie musi być duży, ważne żeby wydawnictwo było dobrze wykonane. Ale tak, jeśli nośnik można łatwo zgubić, to proporcjonalnie wzrasta uważność w obcowaniu z nim.

Chciałem zapytać o zjawisko polskiego niezalu, rozumianego jako sieci polskich wytwórni, które bardzo mocno animują najciekawsze zjawiska w polskiej muzyce. Czujecie się częścią niezalu? Czy rozpatrujecie Audile Snow jako część jakiegoś ruchu (krajowego, międzynarodowego), czy jako wydawcy jesteście również odpowiedzialni za kuratorowanie jakichś wydarzeń? Pytam dlatego, bo widzę jak wielu wydawców, którzy zaczęli pracę jeszcze kilka lat temu narzekają na bessę na zainteresowanie polskimi wytwórniami - nośniki nie sprzedają się dobrze, ludzie nie są zainteresowani chodzeniem na koncerty i inne wydarzenia, a targi świecą pustkami. Ogólnie widoczne jest rozczarowanie wieluartystów/wydawców/kuratorów/animatorów.

Sami rzadko używamy określenia "niezal", to termin, który był popularny jeszcze te dwa lata temu, ale teraz coraz mniej osób się nim posługuje. Funkcjonujemy w gronie twórców, którzy się znają i chodzą sobie nawzajem na koncerty i imprezy, grają u siebie nawzajem, wydają się u siebie nawzajem, polecają się sobie nawzajem. Przeważająca większość funkcjonuje bez dofinansowania i nie traktuje tego jako biznesu. Ale każda/y porusza się w trochę innym idiomie estetycznym, dlatego nie wiemy na ile można to nazwać ruchem. Żeby jakoś rozruszać naszą działalność też zaczęliśmy organizować wydarzenia - najpierw showcase'y (wspólnie z Magią i Pointless Geometry),a później też własne imprezy, które nazwaliśmy Umór. W planach jest trzecia odsłona.

Rzeczywiście coraz rzadziej pojawiamy się na targach, ale skoro świecą pustkami, to może jest to sygnał do tego, żeby coś zmienić. To oczywiste, że gdybyśmy przede wszystkim chcieli zarabiać na sprzedawaniu muzyki, którą wydajemy, to musielibyśmy bawić się w dźwięki bardziej funkcjonalne i przyjazne. Poruszanie się w środowisku muzyków i wydawców "niezależnych" pozwala na mniej skrępowaną twórczość i większą swobodę. Jednocześnie może wiązać się z rozczarowaniem z powodu braku zainteresowania. Żeby nie mierzyć się z nieproporcjonalnym stosunkiem effortu do odzewu - działamy nieśpiesznie, ale konsekwentnie.

CZYTAJ RECENZJE WYDAWNICTW AUDILE SNOW:
Mikroporosty, s/t 
3 x wrong dials
Micromelancolié - Contour Lines

 

wtorek, 8 listopada 2016

GRZYBOWE MELODIE - Mikroporosty

mikroporosty - s/t, źródło: audilesnow.bandcamp.com



"Lemingi są chyba najradośniejszym, co można zobaczyć w tej krainie" powiedział pewien XIX-wieczny badacz o zmarzlinach europejskiej i zachodnioazjatyckiej tundry. Osobliwa to opinia, lecz nie mniej osobliwe było życie niegdysiejszych mieszkańców tych obszarów. Nieńcy, Saamowie, Samojedzi, Chantowie, Kurkowie i inni udając się na trudną północ, tą bezlitosną Arktykę zostawili na ciepłych południach swoich słabszych braci. Podczas gdy słabi bracia dzięki łagodności okoliczności przyrody byli w stanie uprawiać ziemię, wznosić stałe zabudowania, dzielić i rządzić, tworzyć skomplikowane hierarchie, gromadzić zbytki i dokonywać zbrojnych napadów na inne grupy wówczas ich bracia, którzy udali się na północ zdecydowali o innej strategii. Zamiast adaptować nieadaptowalną zmarzlinę na swoje podobieństwo sami upodobnili się do krainy. Przemieszczali się tam, gdzie właśnie udawały się ich stada. Przystawali w wędrówce wówczas, gdy wiatr nie pozwalał iść. Nie rąbali w ziemi znaków swej bytności, lecz z jej znaków nauczyli się czytać co robić by przeżyć, jak zarządzić nieustannym stanem kryzysowym i nie dać się zastraszyć bezimiennym warunkom zewnętrznego świata.

Mikroporosty to Micromelancolié, czyli Robert Skrzyński oraz Mchy i Porosty, czyli Bartosz Zaskórski. Znając dotychczasowe dokonania Skrzyńskiego oraz Zaskórskiego nie sposób nie doszukiwać się elementów, które artyści wnieśli do tego wspólnego nagrania. Zaskórski w ubiegłym roku zasłynął jednym z najlepszych słuchowisk, jakie miałem okazję słyszeć kiedykolwiek, jakimi były Wsie, gdzie nieodmiennie statyczne i lo-fi tła zapadały się w melancholii pod ciężarem beznamiętnego voice actingu Konrada Materka (Rez Epo/Chaosynod). W tym roku zaś Wsie znalazły swojego duchowego kontynuatora w postaci nagrania I wtedy okazało się, że umarłem. Wokalne opowieści, wykłady o grzybach, sample z programów kulinarnych, naukowych i popularnonaukowych wydają się być zatem wkładem Zaskórskiego w Mikroporosty. Hiperaktywny Skrzyński w tym roku kalendarzowym wydał zdaje się tylko jeden solowy materiał dla Czaszka Records pt. Leaving Hades, pozostałe zaś w duetach z Strom Noir, Antoniną Nowacką oraz Michałem Turowskim w ramach projektu UROK. Trudno jest mi określić wspólny idiom nagrań Roberta, niemniej nadal pamiętam doskonałe wrażenie jakie wywołały u mnie jego ostatnie solowe nagrania, takie jak Low Cakes i Contour Lines, które zachwycały inwersją w stosowaniu wokalnych sampli bezlitośnie przetwarzanych, tak aby nadać im wartości rytmiczne, czerpiące wprost z It's gonna rain Steve'a Reicha, na tle których odbywały się inne dźwiękowe cuda.

Mikroporosty mocno kojarzy się z nieustanną prowizorką improwizacji, która jest stałą metodą, lawirowaniem między żywiołami dwóch niebywale twórczych i charakterystycznych osobowości w oślepiającej bieli sonicznego, beznamiętnego i obojętnego bezruchu. Na materiale wydanym przez Audile Snow odbywa się kulawy taniec, który dla sytego południowca żądnego nieustającego fajerwerku będzie jawił się jako pokurczony i niewyraźny. Eksploatacja dźwiękowego niebycia przebijanego szpikulcem efemerycznych dźwięków towarzyszy słuchaczowi ciągle, powracające motywy, choćby przez powinowactwo wokalnych sampli, daje wrażenie ciągłości materiału. Ta improwizacja, nie jest logiczna jeśli weźmie się pod uwagę swoje wewnętrzne warunki i zdaje się być wywoływaniem duchów i szamańskim rytuałem. Wartałoby jednak wyjść z siebie i wejść świat zjaw, wyszukać w tej improwizacji aptekarskiej precyzji, takiej samej jak w Phonemes Davida Tudora - skojarzenie do podświadomie prowadzi zaś do jego kolegi Johna Cage'a, wybitnego, amerykańskiego mykologa.

W opowieściach europejskich podróżników, którzy starali się przesunąć granice ludzkiego poznania przez samotne przemierzanie niedostępnych lodowych krain wyłania się bogaty dźwiękowy obraz - od nieustannych chrobotów zamarzniętego śniegu pocieranego przez narty, przez nieustannie wyjący wiatr, którego wszechobecność staje się z czasem ignorowana tak jak ignoruje się dźwięki przelewającej się w ciele krwi i świszczącego po oskrzelach powietrza. Ta nieustępliwość przerywana jest przez huk pękającej kry, zderzających się lodowych gór, osypujących się lodowych nawisów. Mikroporosty w statyce zimnego bezruchu ze swoimi niektórymi dźwiękami wydają się być jakby drobnymi czarnymi postaciami, który przycupnęły oczekując na poprawę warunków, czasem wywracając kompozycję w ten sposób, że podobnie jak w zamieci ciężko jest rozeznać, gdzie znajduje się gór, a gdzie dół. Zbliża to całe doświadczenie do przebywania w komorze deprywacji sensorycznej, zachęca do odrzucenia podziału na świat zewnętrzny i wewnętrzny, na przeszłość i przyszłość. Co do przeszłości - Mikroporosty w dozowaniu oszczędnych sampli, w zrywanej co chwilę ambientalności zbliżają się niebezpiecznie do swojskiego vaporwave'u, przypominającego muzyczne kreacje Krainy Grzybów TV, odwołujące się do easy listeningu programów popularnonaukowych i muzyki tła epoki duchologicznej.  Zresztą słuchając Mikroporostów miałem wrażenie, jakbym czytał National Geographic z czasów, gdy jeszcze nie położył na nim swoim skalanych pieniądzem łap Rupert Murdoch. Jakbym wgłębiał się z melancholię, która towarzyszyła kwiecistym opisom niebywałych ludów i cudów ziemi, istniał w świecie wyobrażonym, zatracając przy tym punkty odniesienia, oślepiony i onieśmielony tym, jak z prostoty elementów można wykoncypować pustkę tak pełną piękna i strachów.

PS
Dla wszystkich szmaciarzy, którzy mają jakieś wątpliwości, czy warto płacić za muzykę, której się słucha, niech zachętą w przypadku Mikroporostów będzie to, że wydanie fizyczne, na karcie microSD wzbogacone jest o klipy do każdego z utworów. Klipy te są dokładnie takie jak muzyka. Moim ulubionym jest klip na podstawie lets playa z gry Lemmings. Wszak pamiętajmy, że "lemingi są chyba najradośniejszym, co można zobaczyć w tej krainie".





piątek, 4 listopada 2016

3 x wrong dials

3 x wrong dials. Od lewej: Future Perfect in the Past, wyd. Audile Snow, Unnecessasyry but True, wyd. Pointless Geometry, Życie smutne też jest wesołe, wyd. Dym.


wrong dials czyli Mateusz Rosiński to DJ, producent i promotor z Gorzowa Wielkopolskiego, który dał się już niejednokrotnie poznać tworząc inne projekty. Jako aktywny muzyk, organizator koncertów i założyciel niezależnych wydawnictw płytowych Please Feed My Records i obecnie Dym Records skutecznie promuje lokalną scenę. Rosiński jest również współtwórcą i jednym z filarów działalności klubu CKN Centrala w Gorzowie Wielkopolskim. Projekt wrong dials oscyluje wokół nieszablonowych brzmień i nie jest ukierunkowany na konkretny styl czy gatunek.



1. Unnecessery but True, 18 lipca 2016, Pointless Geometry

Naczelną zasadą tego wydawnictwa jest postępujące erodowanie, a porowata struktura to powód do mistycznych uniesień. "Post-" w kontekście kasety wydanej przez Pointless Geometry to nie tylko przedimek wyrażający werbalną niemoc w stosunku do teraźniejszych mutacji rzeczy zaprzeszłych, ale także niską kaloryczność nagrania, gotowanego na płynnym popiele, a nie na krowim mleku z czerwonego kartonu. Z drugiej strony suche glitche i chroboty starają się być zatłuszczone przez tłuste basy, przy czym tłuszcz ten jełczeje. Ja pozostaje zaś jak niepyszny, niemogący poradzić sobie z wyrażeniem  wrażeń z tego syntetyzowanego świata nieznajomego. Bo skoro już słowo "post" padło - to jest tu i post-footwork (Holy Nothing, Pop Song), post deep house (Good Wrong Way), a przede wszystkim twórcze testowanie pętli dźwięków stojących na granicy estetycznego chcenia/niechenia, modulowania dźwięków i wydobywania z nich jednorazowych rozbłysków geniuszu. Sample lecąc w czasie, grając wobec siebie nawarstwiając się i rozwarstwiając, unikając dłużyzn długich dźwięków i banałów dronów i eksperymentują z wrażliwością odbiorcy, wywołując niechciane afekty, intrygując a irytując w nieprzeniknioności, którą potęgują pojedyncze kliki ciszy wyjawiające się w momentach gdy kulejące, synkopowane sample i industrialne uderzenia nagle ustępują przed samymi sobą zostawiając pustą źrenicę i uczucie nieustannego zdziwienia




2. Future Perfect in the Past, 26 sierpnia 2016, Audile Snow

Hasło tego wydawnictwa to niezdecydowanie. Eklektyzm stylów łączony jest przez brutalne doświadczenia, industrialne uderzenia, basową szorstkość, przytłaczającą płynność. Począwszy od (post)hip-hopowego Radio Neighbor z perkusyjną frazą sampla "never" po tech-deep-house'owe Fuzzy Dreams Mateusz Rosiński nie ucieka od odpowiedzialności i nie bawi się w kotka i myszkę,  jak w Unnecessery but True gdzie wizja była zdehumanizowana, bardzo osobna i wielce oryginalna. Future Perfect in the Past prezentując wizję pełną dosłowności, a może nawet skrzętnie dozowanego naiwnego liryzmu wyrażającego się w dronowo-ambientowych samplach a'la Basinski (White Ninja), który może przerodzić się w (post)drum 'n bass (Lost Tracks). Nieoczywista atmosfera bezcielesnego i bezkształtnego Nessecarry but True konfrontowana tu jest z industrialowych chłodem i nojzowymi momentami dronami, tempami zbliżonymi od bicia ludzkich serc, nawet jeśli te serca są już zupełnie czarne.





3. Życie smutne też jest wesołe, 16 października 2016, Dym Records

Życie smutne też jest wesołe z jednej strony atakuje ekshibicjonistycznym wyznaniem, że materiał ten powstał w stanach depresji i trwogi przetykanych przebłyskami radości. Nie jestem pewien, na ile te okoliczności wpływają na odbiór tego wydawałoby się tak osobistego materiału, wiem natomiast, że jest to rzecz odmienna od dwóch pozostałych. Utwory-kolosy zbudowane są przede wszystkim na bazie wpływów Disintegration Loops. Wielkie, czarne cielska tych utworów, które wyrażają cierpienie sunące powoli po niebie jak zeppeliny apokalipsy targane są nojzowym wiatrem,a ich kształt niemożliwy jest to zdefiniowania przez lołfajowe mgły, tym bardziej szczelnie otulające horyzont, o ile słucha się kasetowego wydania Życia... . Intensywna jednorodność nagrań znajdujących się na tym wydawnictwie jest naruszana przez oszczędne dozowanie field recordingu, plądrofonicznego brudu jak w fenomenalnym B2, a kończy równie dobrą, co niezwykle prostą pętlą z B3, w której przez ciężką melancholię loopa przebija stonowane światło.





sobota, 6 sierpnia 2016

duy gebord - labirynthe hydrops

duy gebord - labirynthe hydrops, źródło: download.

"Dzisiaj trzeba się bardzo starać, żeby ktokolwiek przesłuchał to, co wydajesz. Prowadzisz label i stajesz się natrętem; wrzucasz linki na fejsa i nagabujesz do klikania. Ej, posłuchaj, nawet nie musisz za to płacić..."
"Pewnego razu mój tata wrócił z poczty i mówi: <<Kupiłem ci płytę Metallici>>", 
Fundacja Nowoczesna Polska, 2015.


Nie powinna być to recenzja o szczególnym modelu dystrybucji wydanego 24 lipca albumu "labirynthe hydrops" od duya geborda, ale ciężko o nim nie wspomnieć, skoro model ten może stanowić zarówno łącznik jak i afront wobec osób skupionych wokół konkurencyjnych sposobów posiadania i używania sztuki, a muzyki w szczególności. Bo z jednej strony mamy typ czysty przekonań zasadzonych w przestarzałych przepisach prawa, w których każde wykorzystanie utworu powinno wiązać się z gratyfikacją finansową dla artysty, wykonawcy, producenta, dystrybutora whatever. Jest to model co do zasady ekskluzywny, bo pozycja odbiorcy uwarunkowana jest zasobnością jego portfela, a pozycja kultury zależy od tego jak biznesowo skuteczna jest. Z drugiej zaś strony mamy model swobodnego dostępu do dóbr kultury, w którym abonament za neostradę jest jednoznaczny z całodobowym i nieodpłatnym dostępem do wielkich zasobów. Te czyste typy zostały w znakomity sposób przetworzone przez Radka Sirkę, który swój najnowszy album udostępnił za darmo w sieci, ale zrobił to tylko przez godzinę, ogłosiwszy jednakże wcześniej, że taka akcja będzie miała miejsce. Po północy z 24/25 lipca płyta nie była już dostępna do pobrania. 

Performens ten miał wiele zalet. Z jednej strony każdy kto chciał, mógł o danej godzinie pobrać album za darmo. Po drugie ograniczony czas udostępnienia "labirynthe hydrops" przeczył przekonaniu, że większość zasobów będących w sieci jest czasowo nielimitowany. Przez to pobranie albumu musiało wiązać się ze strony odbiorcy z zaangażowaniem, jakim było wystawanie o określonej godzinie na wydarzeniu na facebooku - co przeczy zaś brakowi zaangażowania w sytuacji dostępu do leaków, streamów i torrentów zawsze i wszędzie. Ostentacyjne odrzucenie próby monetyzacji pracy twórczej również znalazło w premierze tego albumu swój szczególny wyraz - wydaje się być, że jedynym stratnym finansowo w tej sytuacji jest sam artysta - lecz czy nie byłby stratny gdyby wydał ten album w swojej mikrowytwórni albo jakimś cudem udało mu się podpisać kontrakt z mejdżorsem?

Śmiem wątpić w możliwość twierdzącej odpowiedzi na ostatnie pytania, choć jednocześnie nie bez powodu wspomniałem o kontrakcie z mejdżorsem. Być może dlatego, że "labirythe hydrops" jest bodaj najbardziej przystępnym albumem duya. Album transponuje eksperymentalne ekspresje znane z poprzednich albumów, bliskie Wilhelmowi Brasowi, Rez Epo, Ryoji Ikeda w utwory zadowalająco przyjemne. Swoboda i swada w łączeniu nojzowego gliczu, przekształceń wokali, które fantazją, choć nie metodą, dorównują temu co robił z wokalami Micromelancolie na "Contour Lines" to żadna próba kompromisu, nawet tu nie chodzi o producenckie popisy. Chodzi raczej o zabawę wielości form, także tych rytmicznych. Co ciekawe duy gebord raczej dystansuje się od popularnej w undegroundzie metody technoidalnego prezentowania hałasu, piorąc pod warsztat downtempo ("it's getting late"), coś w rodzaju chopped & skrewed ("expired drugs"), micro chip tunowy drill 'n bass jak w rewelacyjnym "seabed" (to jak "Drukqs" na crocodilu), vaporwave'owy hip hop ("silverfish"). Regularna stopa jeśli się pojawia jest faktycznie spoiwem pomysłów, a nie ich uzasadnieniem ("brazen head on bathroom wall"), a rockowo-metalowe beaty z elektronicznymi blastami elektronicznej stopy są tłem dla przerażająco nawiedzonych, zblednowanych chórów ("cloud chamber").

Nie dajcie się jednak zwieźć wtórnemu name checkingowi, gdyż "labirynthe hydrops" to płyta nawiedzona wieloma strachami, choć nie nachalnie transgresywna, za nic mająca nędzne jumpscare'y, a budująca spójny klimat. Czerpiąca z historycznych metod twórczych i tropów gatunkowych, ale nie epatująca duchologiczno-wintydżowym puszczaniem oczka. Między mocnymi bitami, a wypełnionymi echem wokalami znajduje się przestrzeń po której hula kreatywność. Między New Age'owym pogłosem, a nerwowym klikiem circuit bendingu znajdują się niebywałe ilości twórczej energii, tak samo powściąganej, co jednak trudnej do powściągnięcia, narwanej w próbie rozwijania pomysłów do gargantuicznych rozmiarów, lecz skupionej, w krótkich czasowo formach. Czy to o czym piszę, a o czym nie wie wielu z was, bo dostęp do płyty jest ograniczony, nie jest przepisem na znakomitą płytę, za którą wartałoby zapłacić, a jej twórcę ozłocić?



duy gebord
"labirynthe hydrops"
wydawnictwo własne
23:00, 24 lipca 2016 



poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Micromelancolié - Contour Lines

źródło: http://audilesnow.bandcamp.com/


- O panie, ale to dobra płyta jest - powiedział randomowy słuchacz najnowszego materiału Roberta Skrzyńskiego. Choć w sumie znając produkcyjną napobudliwość Micromelancolié to w momencie gdy randomowy recenzent publikuje te słowa, to niewykluczone, że najnowsze dzieło już takie najnowsze nie jest. 

Mogę się mylić, ale wedle moich obliczeń Micromelancolié wydał w tym roku od groma nowych rzeczy, a jego strona facebookowa kipi od kolejnych utworów. Jasne, że obawy wobec jakości może budzić częstotliwość pojawiania się coraz to nowych rzeczy, lecz tutaj możemy być spokojni.

Ostatnio Micromelancolié zachwycił mnie "Low Cakes", który ukazał się nakładem BDTA. Na wydanym przez Audile Snow "Contour Lines" artysta kontynuuje to co zrobił na "Low Cakes", lecz naświetla dźwiękową materię z innej strony. Począwszy od "Arc", wprowadza w zupełnie osobne uniwersum dźwięków wyznaczanych przez delikatne, a mające industrialowe rodowody dźwięki tworzące szkielet rytmiczny. W numerze tym jak i przez całą płytę sample wokalne, nieprawdopodobnie szarpane powinny wzbudzać niepokój, wszak co jak co, ale masakrowanie wokali kojarzy się z masakrowaniem osób, które wydobywają te dźwięki. Pomimo to zapomina się o ludzkim, jeśli nie zwierzęcym pochodzeniu tych głosów i stają się one częścią syntetycznego trip-hopowego beatu, jak to ma miejsce w centralnym i kulminacyjnym momencie numeru otwierającego to wydawnictwo. Trip-hopowe dzieło uwarzone z ambientowej zupy, doprawionej pieprznym chopped&screwed to także udział kolejnego na płycie "Radiusa". "Diameter" do ambientowy glitch i napierajaca fala wokalnych sampli. Ponad to wybija się "Cube", w którym łagodności ustępują w dużej mierze nieprzetworzone wokale rapujące i wyśpiewujące całe kwestie, które muszą zmagać się z szorstką arytmią sprzężeń i strzałów. "Sphere" to glitch, sprzężenia, pingpongowe uderzenia, Moroderowski puls i postkrautowy smród i jednak najmniej zaskakująca część "Contour Lines". Ostatni "Piramid" to zglitchowany field recording ciepłej dżungli . Tak mógłby brzmieć ukryty poziom w pierwszym "Tomb Riderze", gdyby nie suchy beat w centralnej części tej piramidy.

Co tu dużo mówić - to kolejna bardzo dobra płyta, która przy dużej spoistości i konsekwencji, ale również w ambientowym wyciszeniu tłumi nadzwyczajne bogactwo. W powyższej relacji z odsłuchu przez wszystkie przypadki odmieniałem ambient, glitch i wokalne sample, ale jest tam znacznie więcej, jak choćby jazzowe wstawki. Tak czy inaczej, bo tak pierdolić to można bez końca - Micromelancolié z każdym nowym materiałem przerasta samego siebie i ciągle daje powody do zachwytu i zdumienia. 

Micromelancolié
"Contour Lines"
Audile Snow
sd#4
19 sierpnia 2015