sobota, 6 sierpnia 2016

duy gebord - labirynthe hydrops

duy gebord - labirynthe hydrops, źródło: download.

"Dzisiaj trzeba się bardzo starać, żeby ktokolwiek przesłuchał to, co wydajesz. Prowadzisz label i stajesz się natrętem; wrzucasz linki na fejsa i nagabujesz do klikania. Ej, posłuchaj, nawet nie musisz za to płacić..."
"Pewnego razu mój tata wrócił z poczty i mówi: <<Kupiłem ci płytę Metallici>>", 
Fundacja Nowoczesna Polska, 2015.


Nie powinna być to recenzja o szczególnym modelu dystrybucji wydanego 24 lipca albumu "labirynthe hydrops" od duya geborda, ale ciężko o nim nie wspomnieć, skoro model ten może stanowić zarówno łącznik jak i afront wobec osób skupionych wokół konkurencyjnych sposobów posiadania i używania sztuki, a muzyki w szczególności. Bo z jednej strony mamy typ czysty przekonań zasadzonych w przestarzałych przepisach prawa, w których każde wykorzystanie utworu powinno wiązać się z gratyfikacją finansową dla artysty, wykonawcy, producenta, dystrybutora whatever. Jest to model co do zasady ekskluzywny, bo pozycja odbiorcy uwarunkowana jest zasobnością jego portfela, a pozycja kultury zależy od tego jak biznesowo skuteczna jest. Z drugiej zaś strony mamy model swobodnego dostępu do dóbr kultury, w którym abonament za neostradę jest jednoznaczny z całodobowym i nieodpłatnym dostępem do wielkich zasobów. Te czyste typy zostały w znakomity sposób przetworzone przez Radka Sirkę, który swój najnowszy album udostępnił za darmo w sieci, ale zrobił to tylko przez godzinę, ogłosiwszy jednakże wcześniej, że taka akcja będzie miała miejsce. Po północy z 24/25 lipca płyta nie była już dostępna do pobrania. 

Performens ten miał wiele zalet. Z jednej strony każdy kto chciał, mógł o danej godzinie pobrać album za darmo. Po drugie ograniczony czas udostępnienia "labirynthe hydrops" przeczył przekonaniu, że większość zasobów będących w sieci jest czasowo nielimitowany. Przez to pobranie albumu musiało wiązać się ze strony odbiorcy z zaangażowaniem, jakim było wystawanie o określonej godzinie na wydarzeniu na facebooku - co przeczy zaś brakowi zaangażowania w sytuacji dostępu do leaków, streamów i torrentów zawsze i wszędzie. Ostentacyjne odrzucenie próby monetyzacji pracy twórczej również znalazło w premierze tego albumu swój szczególny wyraz - wydaje się być, że jedynym stratnym finansowo w tej sytuacji jest sam artysta - lecz czy nie byłby stratny gdyby wydał ten album w swojej mikrowytwórni albo jakimś cudem udało mu się podpisać kontrakt z mejdżorsem?

Śmiem wątpić w możliwość twierdzącej odpowiedzi na ostatnie pytania, choć jednocześnie nie bez powodu wspomniałem o kontrakcie z mejdżorsem. Być może dlatego, że "labirythe hydrops" jest bodaj najbardziej przystępnym albumem duya. Album transponuje eksperymentalne ekspresje znane z poprzednich albumów, bliskie Wilhelmowi Brasowi, Rez Epo, Ryoji Ikeda w utwory zadowalająco przyjemne. Swoboda i swada w łączeniu nojzowego gliczu, przekształceń wokali, które fantazją, choć nie metodą, dorównują temu co robił z wokalami Micromelancolie na "Contour Lines" to żadna próba kompromisu, nawet tu nie chodzi o producenckie popisy. Chodzi raczej o zabawę wielości form, także tych rytmicznych. Co ciekawe duy gebord raczej dystansuje się od popularnej w undegroundzie metody technoidalnego prezentowania hałasu, piorąc pod warsztat downtempo ("it's getting late"), coś w rodzaju chopped & skrewed ("expired drugs"), micro chip tunowy drill 'n bass jak w rewelacyjnym "seabed" (to jak "Drukqs" na crocodilu), vaporwave'owy hip hop ("silverfish"). Regularna stopa jeśli się pojawia jest faktycznie spoiwem pomysłów, a nie ich uzasadnieniem ("brazen head on bathroom wall"), a rockowo-metalowe beaty z elektronicznymi blastami elektronicznej stopy są tłem dla przerażająco nawiedzonych, zblednowanych chórów ("cloud chamber").

Nie dajcie się jednak zwieźć wtórnemu name checkingowi, gdyż "labirynthe hydrops" to płyta nawiedzona wieloma strachami, choć nie nachalnie transgresywna, za nic mająca nędzne jumpscare'y, a budująca spójny klimat. Czerpiąca z historycznych metod twórczych i tropów gatunkowych, ale nie epatująca duchologiczno-wintydżowym puszczaniem oczka. Między mocnymi bitami, a wypełnionymi echem wokalami znajduje się przestrzeń po której hula kreatywność. Między New Age'owym pogłosem, a nerwowym klikiem circuit bendingu znajdują się niebywałe ilości twórczej energii, tak samo powściąganej, co jednak trudnej do powściągnięcia, narwanej w próbie rozwijania pomysłów do gargantuicznych rozmiarów, lecz skupionej, w krótkich czasowo formach. Czy to o czym piszę, a o czym nie wie wielu z was, bo dostęp do płyty jest ograniczony, nie jest przepisem na znakomitą płytę, za którą wartałoby zapłacić, a jej twórcę ozłocić?



duy gebord
"labirynthe hydrops"
wydawnictwo własne
23:00, 24 lipca 2016 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz