Węgierski Syrius z
albumem Széttört álmok
(w tłumaczeniu na angielski to jest Broken Dreams) kupiłem z ot tak z dupy w
sklepie muzycznym na Hali Targowej w Krakowie. Swego czasu Halę odwiedzałem
regularnie, ale mojej uwadze umknął fakt, że jest tam regularny, działający
codziennie sklepik, głównie z cedeczkami i kasetami, na polu zaś sprzedawcy wystawili
winyle, które swoim żałosnym widokiem jakoś nigdy nie zachęciły mnie nawet do
ich przeglądnięcia. Ale skoro piszę – to w końcu je przeglądnąłem i coś
ciekawego znalazłem.
Na Wikipedii zespół reklamuje
się jako grupa rocka progresywnego albo i jazz rocka. Sprawdziłem to po
zakupie a przed przesłuchaniem. I wstrząsnął mną dreszcz – nie zniosę kolejnego
drętwego onanizowania się egzaltowanych muzyków przed swoimi własnymi umiejętnościami
technicznymi. A tu zonk – boć słyszę mariaż i to mariaż niesamowity – dobrą
piosenkę, dobrą instrumentację i genialną galopadę big bandu,
którego członkowie prześcigają się w swej wirtuozerii, ale robią to ze smakiem,
sprawiając, że uśmiech sam się ciśnie na usta. Innymi słowy – Syrius nadałby
się i do Sopotu i do Opola a i na Jazz Jamboree można by ich wcisnąć.
Czy mieliśmy w Polsce
zespół o takich ambicjach, tak swingującym i romantycznym, po to aby nagle
wytrzepał nas funkującym basem a następnie wbił się nam w żebra Benem Goodmanem?
Może takie ambicje miał Bemibek, choć style Syriusa i polskiej grupy są
zupełnie inne. Bardziej skłaniałbym się ku eksperymentom Zbigniewa
Namysłowskiego z 1977 – na tym albumie, gdzie jest orkiestra i dużo funku.
Płyta ciekawa, może nie
spodobać się fanom Yes i innych King Crimsonów. Dawno nie słyszałem takiej
słonecznej płyty i nie żałuję 5 złotych wydanych na nią. Czasem zakupy ot tak z
dupy popłacają.