czwartek, 29 marca 2012

Singiel i LP – za grosze


Co jak co, ale ostatniego grosza nie trzeba wysupływać, aby dokonać zakupu tego winyla. I choć Za ostatni grosz Budki Suflera nie jest najlepszym dokonaniem formacji, to nie sposób go nie znać tej płyty. Nie tylko ze względu na kompozycje na niej zawarte, ale również z uwagi na jej autorów i wpływu jaki się przez nią dokonał na polskiej scenie rockowej.

Album wyróżnia się na tle innych. Konflikt z Krzysztofem Cugowskim spowodował, że nowym wokalistą i frontmenem zespołu został Romuald Czystaw, którego sposób śpiewania był zupełnie inny od wielooktawowej siły Cugowskiego. Czystaw śpiewał wcześniej w grupie Dzikie Dziecko, którego ojcem-założycielem był kiedyś tu wspominany Zbigniew Hołdys. Niewątpliwy wpływ na album wywarł również Janek Borysewicz, który skomponował część kompozycji, które nie znalazły się na pierwszym wydaniu albumu, co stało się powodem jego odejścia.

W kolejnych reedycjach Za ostatni grosz znalazło się już miejsce na utwory Borysewicza. Album, który mam przed sobą, jest pierwszym wydaniem. Został zakupiony za 10 polskich złotych. Oryginalna, winylowa płyta intryguje już samą okładką, która wykonana została z grubego papieru imitującego papier pakowy. Na okładce widnieje jeden polski grosz. Wydaje się, że stan wojenny, pod którym została skomponowane utwory i wydany oraz pozornie „ubogie” wydanie niezwykle sugestywnie oddziaływały na odbiorców, którzy bynajmniej nie żyli w dobrobycie. Oprócz long-playa udało mi się skądś wygrzebać budkowy singiel, na którego jednej stronie został zamieszczony jeden ze szlagierów Budki – skomponowany przez Borysewicza Nie wierz nigdy kobiecie. Utwór niewątpliwie doniosły dla historii polskiej muzyki rockowej, jaskółka zwiastująca nadejście nowego giganta na polskiej scenie rockowej – Lady Pank.


Tego albumu nie da się nie lubić. Jest dobrze skomponowany, kompozycje są równe, charakterystyczny głos Czystawa, w bardziej popowym repertuarze Budki, spisuje się doskonale. Gitarowy kunszt Borysewicza, niczym szlachetny kamień, olśniewa od samego początku. W otwierającym stronę A utworze Za ostatni grosz wykonuje on solówkę, która przywodzi na myśl wyczyny Davida Gilmoura z Pink Floyd. W ostatniej piosence pt. Memu miastu na dowidzenia szybki riff, bezkompromisowo szybka solówka, dobitnie pokazują na ile wszechstronnym artystą był Borysewicz. Nie wolno nam oczywiście zapominać o świetnych tekstach Andrzeja Mogielnickiego, który opuścił pokład Budki, by następnie zostać etatowym tekściarzem formacji Borysewicza. Za ostatni grosz to był również ostatni album zespołu z udziałem Czystawa, który musiał pożegnać się z zespołem z powodu problemów z głosem.

Na singlu Nie wierz nigdy kobiecie zostały zamieszczona dwa utwory – Nie wierz nigdy kobiecie oraz nastrojowa ballada Rok dwóch żywiołów. Szczerze – długo musiałem się przyzwyczajać do tej drugiej kompozycji, która wydawała mi się dosyć kiczowata, dopiero po jakimś czasie dałem sobie spokój z lekceważącą krytyką na rzecz pogodzenia się z tą piosenką. Zupełnie inaczej odbieram utwór tytułowy singla, który jest topową kompozycją dla polskiej muzyki rozrywkowej, z rewelacyjnym tekstem, solówką i w ogóle wszystkim.

Co ciekawe do tytułowych utworów, zarówno singla jak i albumu długogrającego zostały zrealizowane teledyski, które są pierwszymi teledyskami Budki Suflera. W szczególności naszą uwagę mogą zwrócić brokatowe legginsy, czy dresy artystów; z naszej perspektywy śmieszne (no chyba, że ktoś jest hipsterem), wówczas modne i pożądane.

wtorek, 27 marca 2012

Pierwiastek z minus jeden



Po co kserować, skoro można nabyć książkę za równowartość ceny dwóch suchych bułek? Cała sztuka polega na tym aby kupić coś tanio i w dobrej jakości. I aby to „coś” miało swoją wartość? Stara kupiecka zasada głosi, że towar jest wart tyle , ile ktoś chce za niego zapłacić. Niektóre rzeczy jednak są więcej warte niż ich forma – mam na myśli ich treść.

Mam nadzieję, że ta wielce uproszczona i ze wszechmiar skrócona lekcja ekonomii, nie wpłynie dalej na percepcję tego posta. Dziś chciałbym się skupić na niewątpliwym klasyku literatury światowej, który wpłynął na cały szereg pisarzy katastrofistów i dysutopistów. Przed nami powieść „My”.

Zakupiona przeze mnie książka została napisana w 1920 roku przez wybitnego rosyjskiego inżyniera Eugeniusza Zamiatina, który na fali stalinizacji życia literackiego został zmuszony aby opuścić kraj; następnie publikowanie jego działalności pisarskiej zostało zakazane. Powieść „My” została opublikowana w Związku Radzieckim dopiero w 1988 roku. Pierwszego oficjalnego wydania w Polsce powieść ta doczekała się rok później.

Książka ta przeformułowała moją świadomość w odniesieniu do klasyków antyutopii, za których, w moim wcześniejszym mniemaniu, uchodzili tacy autorzy jak Huxley czy Orwell. Oczywiście było by bluźnierstwem gdybym dokonał brutalnej krytyki przedstawionych dwóch wyżej wymienionych literatów, co jednak nie zmienia faktu, że w stosunku do Zamiatina są oni wtórni. I tak analogie między Nineteen Eighty-Four” a „My” są rażące. I nie ma tu na myśli stylistyk, ponieważ te, co trzeba wyraźnie przyznać, są równie dobre (jak i różne) zarówno jeśli mówimy o Orwellu jak i autorze książki, która jest bohaterką dzisiejszego artykułu. Problem leży głębiej, a mianowicie w fabule, która zarówno dla „Roku 1984” jak i dla „My” jest praktycznie identyczna.

W zamiatinowskim obrazie przyszłości widzimy groteskowy świat, który powstał na gruzach ostatniej rewolucji , która zmiotła za powierzchni ziemi większość część ludzkości. Nowe Państwo Jedyne z Dobroczyńcą na czele, dba o każdego, każdemu zapewnia to co najlepsze. W tej powieści mamy wizje nadejścia końca historii, w którym panuje absolutny dobrobyt. Człowiek powrócił do raju.

Dlaczego „My”? Otóż główny bohater, bezimienny Δ-503 utożsamia się z ogółem– ponieważ ten zapewnia mu dobrobyt, bezpieczeństwo i szczęście w uporządkowanym świecie. Stwierdza wręcz, że wyraz „ty” jest prehistorycznym reliktem, wyrazem niewolniczych stosunków między panem a poddanym. W świecie przedstawionym różność została przekuta równość, kulty religijne zostały zastąpione przez kult rozumu, nauka zastąpiła zwykłe ułomne postrzeganie, a matematyka wysiudała filozofię.

Powieść, z narracją drugoosobową Δ-503, jest w istocie listem do kosmitów, którym Państwo Jedyne pragnie posłać dobrą nowinę ustroju idealnego na pokładzie statku Integral. Każdy obywatel państwa jedynego został zobowiązany do napisania kilku słów pochwały Państwa. Jednak w przypadku naszego bohatera listy przekształcają się w pytania, a te – w wątpliwości…

W Państwie Jedynym nie ma miejsca na „prawdę” lub „fałsz”, „tak” lub „nie”. Wybór możliwy jest tylko między binarnym 0 lub 1. Czasem jednak w tę perfekcję egzystencji wkrada się jątrzący ,
                                                                        
który nie pozwala bohaterowi myśleć po staremu.

Nie pozostaje mi nic innego, jak zaprzestać recenzji i zachęcić wszystkich, którzy nigdy Zamiatina nie czytali, do pilnej lektury. Być może stylistycznie powieść nie należy do najprostszych w odbiorze (autor potrafi pół rozdziału napisać korzystając wyłącznie z równoważników zdań) jednak literacki futuryzm, mimo upływu lat, nadal urzeka świeżością.

poniedziałek, 26 marca 2012

Recykling Kulturalnie!


Ostatnio doszły mnie słuchy o akcji zorganizowanej przez Fundację Ekorozwoju o nazwie ZAMIEŃ ODPADY NA KULTURALNE WYPADY. Na czym ona polega? Zabieracie zalegające w waszych mieszkaniach, słoiki, stare monitory, puszki, makulaturę i inne, a następnie przynosicie na miejsce zbiórki wyznaczone przez organizatora. W zamian za śmieci, które zostaną poddane recyklingowi , możecie otrzymać bilety do kina, teatru lub wejściówkę do muzeum.

Kalendarz akcji znajduje się na stronie organizatora. Dzięki kalendarzowi dowiecie się, kiedy ta ogólnopolska akcja zawita do waszego miasta. Motywacja to wzięcia udziału w akcji jest podwójna – oprócz tego, że możecie pomóc Matce Ziemi w zmaganiu się z górą śmieci, to dodatkowo możecie pomóc sobie, zdobywając darmową strawę duchową

Polecam i zapraszam serdecznie!

piątek, 23 marca 2012

Atomic Rooster



Podobno wydanie w 1972 roku przez Polskie Nagrania składanki z utworami zespołu Atomic Rooster przeszło bez echa. Na podstawie jednostkowych relacji wiem, że krążek ów nie cieszył się zbyt dużą popularnością i długo zalegał na sklepowych półkach. I rzeczywiście polski wydawca postarał się o to, aby przypadkiem ktoś nie zechciał  nabyć tej muzyki. Okładka wykonana z cienkiego, podatnego na zabrudzenia i przetarcia papieru, a projekt okładki sugeruje, że album to kolejny wytwór niezbyt wymagającego soc-popu…  Na nic się to zdało, ponieważ mimo tego, że album jest składanką i wygląda fatalnie, to jednak nadal jest składanką  wyśmienitej muzyki.

Jedynym stałym członkiem brytyskiego zespołu Atomic Rooster był klawiszowiec, Vincent Crane. W ciągu lat, z powodu przychodzących i odchodzących kolejno muzyków, profil stylistyczny muzyczny grupy się zmieniał. Jednak w latach ’70, z których pochodzi materiał znajdujący się na płycie, z grubsza odpowiada ówczesnemu fermentowi, który doprowadził do powstania sceny heavy metalowej.

Już pierwszy numer na stronie A, Sleeping for Years, który rozpoczyna się jazgotliwym intro na solidnie przesterowanej gitarze, aby następnie przejść w solidny i agresywny riff, nie pozostawia nam większych wątpliwości –  jest to formacja protometalowa. Brzmienie organów Hammonda, , wyrazista ścieżka basu, bogata perkusja – to znak rozpoznawczy nie tylko Atomowego Koguta, ale również innych, bardziej uznanych dla rozwoju gatunku grup jak chociażby Uriah Heep, czy Deep Purple.

Atomic Rooser miał swój okres względnej popularności, kiedy to utwory takie jak wspomniany Sleeping for Years czy Tomorrow Night zajmowały wysokie miejsca na listach przebojów. Niestety, szybko zmieniający się skład i choroba psychiczna lidera (Crane w 1989 roku popełnił samobójstwo) były czynnikami, które zmarnowały wielki potencjał.


To, że muzyka grupy w pewien sposób wpisywała się w ówczesne trendy wcale nie sprawia, że jest ona odtwórcza. Powiedziałbym nawet, że twórczość Atomic Rooster przedstawia się bardzo korzystnie na tle innych zespołów tego okresu. O ile w latach ’70 muzyka zespołu była względnie agresywna, o tyle w latach ’80 profil muzyczny zmienił się na rzecz bardziej progresywnego grania. Nie oznacza to wcale, że faza „metalowa” opiera się na banalnych pomysłach – otóż muzyka, bez względu na to, w którym okresie została nagrana, jest kompozytorsko różnorodna i dobrze przemyślana.

Stronę A zamyka zdecydowanie mój ulubiony utwór zespołu – Death Walks Behind You (utwór pochodzi z płyty o tym samym tytule) . Rozpoczyna się od mrocznego, wręcz apokaliptycznego motywu wykonanego na fortepianie , po to by przejść do zdecydowanego, ciężkiego riffu. Muzyka Atomic Rooster wywarła na mnie niesamowite wrażenie, a wyżej wspomniany utwór trzyma w napięciu, nawet po każdym kolejnym już przesłuchaniu.

Strona B kończy się utworem Decline and Fall, którego trudno jest słuchać mimowolnie, choćby ze względu na niebywałą i agresywną grę perkusisty Carla Palmera (tego samego, który współtworzył projekt Emerson, Lake and Palmer), który właściwie za pomocą samego werbla robi  w środku utworu niezły bajzel. 

Kiedyś napisałem, że ogólnie jestem przeciwnikiem płyt kompilacyjnych, ponieważ często bywają one odtwórcze. Czasem jednak warto odejść od swoich uprzedzeń i zapoznać się z takimi wydawnictwami, ponieważ można na nich znaleźć twórczość, której nigdy by się nie wcześniej poznało. Jeśli chodzi o Atomowego Koguta, to bardzo ciężko jest w Polsce dostać ich płytę w przyzwoicie niskiej cenie. Dlatego jeśli znajdziecie ją gdzieś na starociach, i o ile będzie w dobrym stanie, a cena zamknie się w granicach 10 złotych – nie ma się co wahać, tylko kupować. Na pewno się nie zawiedziecie.


poniedziałek, 19 marca 2012

Słuszność antologii


Kto dziś czyta dramaty? A kto nowele? A czy jest ktokolwiek kto jest pasjonatem zarówno jednego jak i  drugiego gatunku? Właściwie poza maleńką grupką zapaleńców nikt ( nie wliczając młodzieży szkolnej, której z ”urzędu” wpajana jest miłość do literatury) nie jest w stanie przyswoić sobie krótkich form słowa pisanego. Gwoli ścisłości – wyrażam wobec osób posiadających wyżej wymienioną umiejętność, szacunek i bynajmniej nie wypowiadam się o nich w ironicznym tonie. Być może dlatego, że sam bardzo długo obchodziłem szerokim łukiem nowelistykę polską i takowy dramat.

Do czasu. Udając się na coweekendowy wypad na giełdę staroci na Bronowicach Małych nie spodziewałem się, że odnajdę tomy, które w pewien sposób (mówię tu bez krzty przesady) odmienią moje postrzeganie kultury słowa i znacząco uzupełnią braki z czasów szkolnych. Gdyby nie zabójczo śmieszna cena 9 złotych,  nigdy nie nabyłbym by czterech tomów wydanych przez legendarny Państwowy Instytut Wydawniczy oraz Wydawnictwo Literackie. Dwa z nich zatytułowane są „Antologia dramatu” (PIW), dwa zaś to „Polska nowela współczesna”(WL). Książki wydane w dużym, 25 tysięcznym nakładzie, na cienkim papierze, klejone a nie szyte – wszystko wskazuje, że owe antologie były książkami „dla ludu” i raczej nie reprezentują obecnie wielkiej wartości antykwarycznej. Jednak to absolutnie nie przeszkadza w lekturze. Powiedziałbym nawet, że niewielki format i cienkie strony sprawiają, że książki są niezwykle poręczne i praktyczne; można ja bezproblemowo zapakować do małej damskiej torebki bądź kieszeni w dżinsach.

Pozwolę sobie na gorzką dygresję  - zawsze poszukując książek wzbraniałem się przed zakupem antologii, zbiorów, wyborów utworów różnych autorów w ramach jednego woluminu. Przyczyn jest wiele, na jedną z nich wskazał autor przedmowy do „Antologii dramatu” Jerzy Koenig, mówiąc o tym, że każde opracowanie zawierające utwory różnych autorów, zawsze będzie niekompletne i niedoskonałe, ponieważ nigdy nie jesteśmy w stanie stwierdzić, które dzieła i którym autorów są wystarczająco „godne” umieszczenia w danym zbiorze. Ja do tego dodam pewną sztuczność opracowań, w szczególności wyborów utworów, a uwzględniając najmocniej wszelkiej maści wybory wierszy. Dobry tomik poezji jest zawsze całością i jest rzeczą bardzo często trudno czytać jeden wiersz w oderwaniu od całości. Po trzecie zaś antologie bywają „złe”, ponieważ zawierając utwory poszczególnych autorów, w pewien sposób umniejszą ich indywidualnemu wysiłkowi na rzecz wrzucenia wszystkich do jednego wora przez wydawcę. (Podobnie jest ze składankami, w odniesieniu do albumów muzycznych, ale o tym napiszę kiedyś w przyszłości.)

Kończąc te dywagacje na temat słuszności czy niesłuszności wydawania antologii, stwierdzam z przekonaniem, że złamanie imperatywu dotyczącego nie kupowania antologii było z pewnością słusznym występkiem, który wyszedł mi na zdrowie. Wybór jest wyśmienity i chociaż obecnie utwory zarówno z tomu noweli jak i dramatów to szlagiery polskiej literatury, to jednak warto sobie je przypomnieć. Nawet jeśli były one kiedyś tam, dawno obecne w szkolnych podręcznikach, to dziś możemy odkryć ich nową świeżość. „Dwa teatry” Szaniawskiego, „Tango” Mrożka, „Kartoteka” mistrza Różewicza – jest to absolutna klasyka, której wstyd nie znać. Nowele Borowskiego, Nałkowskiej, Iwaszkiewicza i innych – mimo taka bardzo „szkolno” brzmiących nazwisk – to ciągle dobre utwory, wybitnych autorów, którzy ustanowili pewien wzorzec „poetyki” sztuki polskiej.

Kurcze, ale żeby  9 złotych? Coś niebywałego, nieprawdaż? Świetne wydawnictwa, rewelacyjni autorzy, mały format. I być może wydanie nie jest bibliofilskie, but who cares? Świetne książki, które na pewno nie zaśmiecają półek – ja wracam do nich często.


sobota, 17 marca 2012

Do ludu pracującego miast i wsi!


"Zespół literacki "Budujemy" jest pierwszym tego rodzaju kolektywem w literaturze polskiej, a wielce prawdopodobne, że i w literaturze światowej."
Jakoś tak się złożyło, że oprócz zestawień dzieł ze wszechmiar zbliżających się ku doskonałości, powstają również rankingi dzieł absolutnie fatalnych. I być może mam pewną skłonność do przesady, jednak napisany kolektywnie przez Robotniczy Zespół Literacki "Budujemy" zbiór opowiadań pt. "Na Starówce" mogę z czystym sumieniem zakwalifikować do tej drugiej kategorii. Co więcej, jestem absolutnie pewien, że utwór ten osiągnąłby w takim rankingu wysoką lokatę.

Wobec tego zapytacie - po co w ogóle się tą książką zająłem? Otóż, po pierwsze ( co może zabrzmieć odrobinę niedorzecznie) jestem z nią emocjonalnie związany, ponieważ wydłużyłem fizyczny byt owego "dzieła" w obecnej formie od zagłady w piecu CO. Ja nie mam w zwyczaju palenia książek, a te, których wartość artystyczna może wydawać się znikoma, również mogą być pewnym świadectwem minionej epoki.

Nie ukrywam, że lektura nie sprawiła mi nadzwyczajnej przyjemności ze względu na zastosowanie środków stylistycznych, treści etc., co wcale nie przeszkadza mi w analizie utworu z perspektywy unikatowego języka nowomowy. Oprócz tego, co wydaje się być najistotniejsze z naszej perspektywy - ludzi żyjących w relatywnie zdrowych i wolnych stosunkach społecznych - możemy się przyjrzeć pewnemu typowi mentalności ówczesnego Nowego Człowieka kształtowanego przez stalinizm. Oraz naszemu stosunkowi wobec ludzi, którzy wizji komunistycznego raju kiedyś ulegli.

Zbiór "Na Starówce" został wydany w 1951 roku przez wydawnictwo "Książka i Wiedza". Napisany został przez pięciu robotników pod redakcją Grażyny Terlikowskiej-Woysznis.  Zawiera sześć historii robotników, inżynierów, działaczy partyjnych i innych, pracujących przy odbudowie - a jakże by inaczej - warszawskiej Starówki. Opowiadania są charakterystyczne dla okresu socrealizmu, przewijają się tu stałe motywy walki o pokój (co za ponury oksymoron...), współzawodnictwa pracy, sojuszu robotniczo-chłopskiego, zwalczania bumelanctwa, szabrownictwa i innych patologii... Mój Boże najdroższy, gdyby nie to dzieło, naprawdę nie wiedziałbym, że podejmowanie nowych zobowiązań pracy w ramach Czynu 1-majowego jest okazją do radosnego  odśpiewania "Marsylianki"... Postaci z tej książki cieszą się z tego, że będą miały więcej pracy do wykonania w krótszym odcinku czasu.

I tak, między innymi przymiotami, mamy Nowego Człowieka - odnajdującego  sens życia w pracy. Deklaracja jednego z nich,  młodzieżowego kierownika budowy (czyż to nie jest fascynujące?), Ciechanowskiego, niebywale wpłynęła na mój światopogląd:
"Kto będzie pił - znaczy przeszkadza kolektywowi!"
Ciechanowski tym samym przestał być Polakiem. Został prawdziwym ( nie wiem co gorsze) abstynentem i komunistą. 

Mimo, że sam kiedyś pracowałem na budowie, to jednak muszę z całą stanowczością stwierdzić iż słownictwo proletariuszy początku lat '50 okazuje się być zadziwiająco wulgarnym. Nowy Człowiek zhańbił uszy swych słuchaczy takimi epitetami jak: frajerska łapa, niewąski cwaniak, idźże ty (sic!) fimozo. Nowy Człowiek używa najokropniejszego polskiego przekleństwa: 
"Cholera!"
a świat tym samym upadł na głowę. 

"Niewąski cwaniaku, podaj cegłę!"
A tak na serio - mimo mojego wzburzenia zanurzonego w ironicznej konsternacji staram się zrozumieć bohaterów tej książki podobnych np. do idealnego Towarzysza Ślusarczyka, który za swoje zasługi na froncie walki o pokój otrzymał złoty krzyż. Reedukuje on towarzyszy podejmuje się z radością nowych zobowiązań, gorliwie spełnia instrukcje przełożonych partyjnych. Takich ludzi jak Ślusarczyk zapewne było w rzeczywistości wielu, bardzo wielu. Szerokie spektrum - od chłopów przez inteligencję, obejmujące nawet niektórych duchownych, po robotników czy też zwyczajnie bezrobotnych. Nam żyjącym w warunkach nieporównywalnie lepszych niż bohaterowie "starówki" tak łatwo jest przeprowadzać pochopne lustracje.

Książka jest nie tylko wzorcem kierunku jakim był socrealizm. Obecnie jest to bardzo ważny dokument historyczny, który obrazuje nam  pożądany stan faktyczny, który pragnęła osiągnąć komunistyczna ideologia. Książek tego pokroju można znaleźć wiele, dosłownie  za darmo  i dosłownie wszędzie. Nie warto przywłaszczać sobie wszystkiego, jednak nie należy również całego tego dziedzictwa niszczyć. Oczywiście nie polecam korzystania z PRL-owskich książek o PRL bez oporów, bo dla niezahartowanego organizmu i ducha większa ilość takich lektur  może spowodować niechęć do wódki lub pociąg do pracy dla Stalina.





czwartek, 15 marca 2012

Przedmowa tłómacza



Ile lat po ukazaniu się dobra kultury możemy uznać iż jest ono naprawdę stare? Knowania na ten temat są raczej bezcelowe, a truizmem będzie przypominanie o tym, że każdy mierzy własną miarą. Jednak znalezisko, którego niedawno dokonałem musi zostać bezapelacyjnie uznane za pełnoprawny staroć . Jest to wydana w 1909 roku książka autorstwa Hermana Muthesiusa pt. „Sztuka stosowana i architektura”.

Cóż, posiadanie ponad stuletnich książek wcale nie czyni z nas „z urzędu” snobistyczną elitą lubującą się w antykach. Ja również lubię się otaczać zbytkami i chociaż zupełnie się nie interesuję architekturą modernizmu początku XX wieku, to jednak zakupiłem sobie tę książkę. Nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że za wydawnictwo to zapłaciłem tyle, co za małe piwo w Pijalni Wódki i Piwa. Całe 4 polskie złote.

Logo rzeczonego Muzeum.
Książka wydana została nakładem Wydawnictwa Miejskiego Muzeum Techniczno-Przemysłowego w Krakowie. Wydrukowana została w drukarni Uniwersytetu Jagiellońskiego. Tłumaczenia dokonał Jerzy Warchałowski. Okładka została obciągnięta zielonym płótnem, na którym wytłoczone zostały złote litery oraz logo rzeczonego Muzeum. Tyle, jeśli chodzi o dane techniczne.

Muszę się przyznać, że do lektury podszedłem z dystansem. Prawdopodobnie było to spowodowane tematyką, która jest dla mnie zupełnie obca. I rzeczywiście - znalazłem w niej wiele wskazówek dotyczących budowy domów jednorodzinnych wg angielskich wzorców, które były dla autora (będącego jednocześnie architektem) ideałem nowoczesnego budownictwa . Aby mój czytelniczy zapał nie przerodził się gwałtownie w męczarnie, musiałem przyjąć inny punkt widzenia, całkiem niezwiązany z architekturą. Postanowiłem dokonać pewnego uproszczonego porównania między ogólnymi obserwacjami czynionymi  przez autora na początku XX wieku, a z tym co my – ludzie stojący u początku XX wieku – na co dzień się zmagamy.

Ze słów Hermana Muthesiusa wyraźnie wynika, że już wówczas bardzo obawiano się nadejścia kresu ludzkich możliwości, jeśli chodzi o postęp i rozwój. Jednakże postępujący dekadentyzm nie wyrażał się tyle w indolencji w twórczej, co w odwrocie ku wzorcom minionych epok - od gotyku po klasycyzm. Modernizm po raz pierwszy podniósł kwestie prymatu praktyczności, ponad względami estetycznymi, które były dominujące sztukach wszelakich. Architekt nie szczędzi gorzkich słów wobec ówczesnych architektów. W jednym miejscu nawołuje:
"Na maskarady i zabawy sentymentalne niema dziś czasu!"
w innym zaś grzmi: 
„Hołdowanie różnorodnym kierunkom jest moralnym samobójstwem.” 
Muthesius chce świata wolnego od przeszłości, dzielnie patrzącego w przyszłość, wolnego w kreowaniu nowego świata,  pragnie świeżego paradygmatu na określenie rzeczywistości, żąda radykalnej przebudowy percepcji i mentalności...

To steku powyższych refleksji chciałbym dodać jeszcze tylko jedną. Przekonanie o tym, że jesteśmy pierwszym pokoleniem, które stoi na rozdrożu, w obliczu nowych wyzwań, jest błędne. Wczepiamy się kurczowo pazurami w rzeczy dobrze nam znane, inspiracji poszukujemy głównie w tym co już minęło. Na nas świat się nie kończy i czasem warto przełamać marazm post-modernizmu patrzeniem naprzód z góry założonym „programowym” optymizmem - zarówno jako jednostki jak i zbiorowości.

Moje kazanie chciałbym zakończyć pewną propozycją – jeśli tylko będziecie mieli ku temu okazję – czytajcie. Nie ważna jest nośnik - będzie to e-book czy też może książka sprzed ponad stu lat, a może będzie to rozsypujący się podręcznik lub ręcznie przepisywane notatki. Zaznajamiajmy się ze starą literaturą, która w pewien sposób przybliży odległe sobie pokolenia. Poznawajmy młodych twórców i wspierajmy tych najlepszych. Piszmy sami.

A parafrazując Kisiela– Wam i sobie wszystkiego dobrego życzę.

środa, 14 marca 2012

Jean Michel Jarre à la Polonaise



Artykuł ów koresponduje w pewnym stopniu z poprzednim artykułem dotyczącym formacji Bank. Łącznik stanowi jeden z artystów, który brał udział w „bankowym” projekcie. Mowa jest o Marku Bilińskim pierwszym polskim muzyku, który wykonywał nowoczesną, jak na lata ’80 muzykę elektroniczną. Zresztą gdyby nie rockowy Bank nigdy nie poznał bym zupełnie różnego gatunkowo Bilińskiego.

Możecie na mnie psioczyć, że muzyka elektroniczna to żadna muzyka, że to syntezatory, maszynki do robienia bitów, komputery zabijające instrumentalne i wokalne umiejętności. Zgoda, przyznaję, że i ja będąc młodszym człowiekiem niż jestem teraz (bo przecież nigdy nie byłem stary) również psioczyłem, zżymałem się czy wręcz w gniew wpadałem słysząc dekadenckie, nienaturalne dźwięki wydawane przez bezduszne wytwory high-tech. Na nic się moje zdało kurczowe trzymanie się gitarowego rzężenia, czy też jeszcze bardziej tradycyjnych – akustycznych dźwięków w obliczu potęgi elektroniki której polskim ojcem jest autor elepki  zatytułowanej „Ogród Króla Świtu”.

Ważni krytycy uznali kiedyś, że ów solowy debiut nie należy do szczytowych osiągnięć artysty, ale to nie jest ważne, bo dla mnie, pomimo faktu bycia rock ‘n rollowym wyjadaczem, płyta ta jest znakomita. Zabawne są perypetie zdobycia tego krążka, ponieważ summa summarum stałem się właścicielem dwóch identycznych wydawnictw. Stało się tak przez moją niefrasobliwość, bo gdy po przejrzeniu Katalogu Polskich Płyt Gramofonowych i przesłuchaniu paru utworów Marka Bilińskiego w Internecie, napaliłem się na jego muzykę tak bardzo, że nie zważywszy na cenę kupiłem „Ogród Króla Świtu” za iście kosmiczną kwotę 20 zł. Jednak gdy udałem się dalej w poszukiwaniu innych ciekawych płyt dotarłem do innego sprzedawcy (dla informacji – tego dnia zakupy robiłem w niedzielę na Hali Grzegórzeckiej w Krakowie), który zauważywszy cacko ściskane przeze mnie pod pachą, wyśmiał mnie ( laught at loud, czyli LOL) i wcisnął mi w rękę identyczny egzemplarz. Powiedział, że za głupotę dostaję płytę gratis, ponieważ on sprzedaje „Bilińskich” po dyszce. Do domu wróciłem, ze wstydem oraz  dwiema kopiami identycznego albumu. Ledwo zdjąłem buty a już od razu wrzuciłem płytę pod gramofonową igłę i przepiłowałem ją kilkakrotnie.

O Radości, iskro bogów! zakrzyknął poeta, ja natomiast w poezji mało wykształcony, mogłem sobie  pozwolić jedynie na niemy podziw i niezmierne zdziwienie. Muzyka ta przeniosła mnie w inny wymiar, przeżyłem odlot jakiego nie doznałem nigdy wcześniej pod wpływem istnego koktajlu aranżacyjnej meskaliny i   niespotykanej wirtuozerii. Mimo pozornie naiwnego brzmienia i masteringu album jest wyśmienity. Solówka na moogu w "Ucieczce z tropiku" wprost wgniata w fotel i pozbawia złudzeń, co do wartości tego albumu. Kunszt Marka Bilińskiego objawia się nie tylko w zdolnościach kompozytorskich, czy aranżacyjnych – ważny jest również kontekst historyczny powstania long-playa; utwory zostały skomponowane podczas trudnego czasu stanu wojennego.

I cóż, że jest to koncepcyjny album instrumentalny, że przywołuje na myśl sztampowe brzmienia pop lat ’80 skoro jest to po prostu kawał dobrej muzyki, rozrywki na wysokim poziomie nie tylko dla mających konkretną zajawkę na punkcie elektroniki, ale właściwie dla wszystkich, którzy chcą słuchać, którzy wymagają zarówno od siebie jak i od artysty. Warto Bilińskiego znać i basta.

Co słychać u Marka Bilińskiego? Jakie albumy nagrał jeszcze? W jakich projektach bierze udział? Chcesz się dowiedzieć więcej? Kliknij TUTAJ.

wtorek, 13 marca 2012

Nie ma rzeczy niemożliwych




Nie ma rzeczy niemożliwych

960 tysięcy sprzedanych egzemplarzy albumu muzyki rozrywkowej. Gdyby, co jest raczej daleko posuniętym z mojej strony eufemizmem, taki wynik był choć trochę możliwy do osiągnięcia obecnie, wówczas twórcy zasłużyli by na to aby ich dzieło pokryło się diamentem i to nie raz, ba! nawet nie trzy razy, lecz aż sześciokrotnie! Tak wiem, powiecie, że kiedyś były zupełnie inne czasy, że dziś popularność muzyki powinno się raczej mierzyć liczbą odsłon na Youtube, czy ściągnięć z iTunes. Jednak mimo wszystko – wynik, który osiągnęła grupa Bank, ze swoim długogrającym debiutem „Jestem panem świata…” imponuje tudzież zawstydza wielu z nas, którzy nigdy ani o albumie ani o wykonawcach nie wiedzieli ani o nich nie słyszeli.

Oczywiście byłbym strasznym hipokrytą, gdybym stwierdził, że już od dawna wiedziałem, która płyta polskiej muzyki popularnej rozeszła się w największej ilości kopii.  Nie miałem tej świadomości nawet wówczas gdy stałem się właścicielem jednej z nich. Album wykosztował mnie raptem 5 złotych, a frajdy ze słuchania tego winyla mam ciągle co nie miara, mimo tego, że muzyka na nim zawarta wciąż budzi dosyć ambiwalentne odczucia.

Intrygująca jest nie tylko muzyka zawarta na nośniku, ale również sama okładka, która przedstawia upasioną świnkę skarbonkę z „wytatuowaną” studolarówką. Świnka wypełniona jest czerwonym dynamitem. W perspektywie roku wydania – 1981 oraz okresu historycznego – PRL, automatycznie nasuwa się ideologiczna, związane ściśle ze stosunkami zimnowojennymi interpretacja grafiki. Jednak już kompletnie abstrahując od polityki, trudno jest mi uznać, że album należy do szczególnie udanych. Z drugiej zaś strony muzyka ta wcale nie jest zła. Powiedziałbym, że na płycie znajdują się pewne mocne punkty, które zaskakują, jest zaś parę kompozycji, które są strasznie przeciętne i ciągną poziom ogólny w dół.

Intencją twórców albumu nie było zapewne, aby na poszczególnych stronach płyty umieścić odpowiednio na stronie A – utwory słabe, na stronie B – tych, których słucha się z przyjemnością (, niestety taka klasyfikacja jest zgodna ze stanem faktycznym).  Nie wiem, czy to moja muzyczna percepcja ukształtowana przez mocne, hard-rockowe granie nie jest w stanie przyswoić bardziej melodyjnych wstawek, czy też może po prostu nie są one zbyt przemyślane, jednak moim zdaniem, gdyby utwory oparły się na prostych i agresywnych gitarowo-basowych riffach okraszonych klawiszami znakomitego Marka Bilińskiego, to muzyka ta znalazła by on o wiele więcej fanów. I powiem więcej - takie utwory, zaskakujące, i zwyczajnie dobre można przy odrobinie wysiłku na tym krążku znaleźć.

Słuchając „Jestem panem świata…” po raz pierwszy, stwierdziłem, że jest to dobra muzyka tła. Muzyka, która może sobie grać, podczas gdy my zajmujemy się zupełnie innymi sprawami. Jednak dzieje się tak do czasu, a właściwie do ostatniego utworu na stronie B pod tytułem „Nie ma rzeczy niemożliwych”. Prosty tekst, którego treść i sens można streścić w ramach samego tytułu, szybki quazi-punkowy riff, świetna ścieżka basu Romana Iskrowicza – jest to muzyka, która cieszy, bawi, muzyka bez zobowiązań i bez trzymanki.

Albumu tego, który zdefiniował muzyczną ścieżkę grupy Bank, ciężko darzyć uwielbieniem, jednak jednocześnie nie mierzi on ucha słuchacza, ani nie jest też pastiszem muzyki rockowej. LP został napisany i nagrany na serio. Jednak imponujący wynik prawie miliona sprzedanych egzemplarzy nie dowodzi wcale aranżacyjnej, czy kompozycyjnej wyjątkowości, lecz raczej głodu gitarowych brzmień w Polsce początku lat ’80. 

Mimo wszystko uważam, że warto zapoznać się z płytą. Bardziej nobliwi wiekiem melomani przypomną sobie z sentymentem stare dzieje polskiego rocka, młodsi zaś odkryją kawałek historii muzyki rozrywkowej sprzed 30 lat.

PS. 
Parę lat temu zespół Bank nagrał nową płytę. Utworów z tego albumu można posłuchać tutaj


Rock Band Bank

poniedziałek, 12 marca 2012

Wstęp

Zacznę od dość malkontenckiego wątku- otóż w Polsce , na rynku pierwotnym, jest bardzo ciężko dostać tanią książkę czy też płytę. Nie chciałbym się wgłębiać w racje wydawców, artystów, odbiorców, czy też dyskusje dotyczące elitarności sztuki. Jedyne co wiem – jest spora grupa mniej zamożnych obywateli, którzy również chcieliby partycypować w posiadaniu nośników kultury oraz posiadać swobodny i legalny dostęp doń. Bloga tego utworzyłem z myślą o ludziach, którzy nie mają zbyt wiele pieniędzy na dobra kultury, a którzy chcieli by je mieć, zwyczajnie, fizycznie posiadać. I postaram się udowodnić, że jest to absolutnie możliwe przy bardzo niskich nakładach finansowych.

Mam tutaj na myśli nabywanie płyt czy książek (bo o nich będę się tu głównie rozpisywał) na rynku wtórnym, targach staroci, starych bibliotekach, czy nawet wytarganych z czeluści kontenera na śmieci. Siłą rzeczy – nie zdobędziemy w ten sposób najnowszych tytułów, jednak radość polowania – tak polowania, bo często na tym polegają eskapady za „starociami” – jest niezmierna.

Postaram się podzielić z Wami nie tylko moimi wykopaliskami, lecz również recenzjami, wywiadami z ciekawymi ludźmi zagłębionymi w temacie KULTURY STAROCI. Oby blog mój nie zginął w odmęcie Internetu, lecz rozwijał się i służył moją grafomanią światu jak najlepiej.