Artykuł ów koresponduje w pewnym
stopniu z poprzednim artykułem dotyczącym formacji Bank. Łącznik stanowi jeden
z artystów, który brał udział w „bankowym” projekcie. Mowa jest o Marku
Bilińskim pierwszym polskim muzyku, który wykonywał nowoczesną, jak na lata ’80
muzykę elektroniczną. Zresztą gdyby nie rockowy Bank nigdy nie poznał bym
zupełnie różnego gatunkowo Bilińskiego.
Możecie na mnie psioczyć, że
muzyka elektroniczna to żadna muzyka, że to syntezatory, maszynki do robienia
bitów, komputery zabijające instrumentalne i wokalne umiejętności. Zgoda, przyznaję, że i ja
będąc młodszym człowiekiem niż jestem teraz (bo przecież nigdy nie byłem stary)
również psioczyłem, zżymałem się czy wręcz w gniew wpadałem słysząc
dekadenckie, nienaturalne dźwięki wydawane przez bezduszne wytwory high-tech.
Na nic się moje zdało kurczowe trzymanie się gitarowego rzężenia, czy też
jeszcze bardziej tradycyjnych – akustycznych dźwięków w obliczu potęgi
elektroniki której polskim ojcem jest autor elepki zatytułowanej „Ogród Króla Świtu”.
Ważni krytycy uznali kiedyś, że ów solowy debiut nie należy do szczytowych osiągnięć artysty, ale to nie jest ważne, bo dla mnie, pomimo faktu bycia rock ‘n rollowym wyjadaczem, płyta ta jest znakomita. Zabawne są perypetie
zdobycia tego krążka, ponieważ summa summarum stałem się właścicielem dwóch
identycznych wydawnictw. Stało się tak przez moją niefrasobliwość, bo gdy po
przejrzeniu Katalogu Polskich Płyt Gramofonowych i przesłuchaniu paru utworów
Marka Bilińskiego w Internecie, napaliłem się na jego muzykę tak bardzo, że nie
zważywszy na cenę kupiłem „Ogród Króla Świtu” za iście kosmiczną kwotę 20 zł.
Jednak gdy udałem się dalej w poszukiwaniu innych ciekawych płyt dotarłem do
innego sprzedawcy (dla informacji – tego dnia zakupy robiłem w niedzielę na
Hali Grzegórzeckiej w Krakowie), który zauważywszy cacko ściskane przeze mnie pod
pachą, wyśmiał mnie ( laught at loud, czyli LOL) i wcisnął mi w rękę identyczny
egzemplarz. Powiedział, że za głupotę dostaję płytę gratis, ponieważ on
sprzedaje „Bilińskich” po dyszce. Do domu wróciłem, ze wstydem oraz dwiema kopiami
identycznego albumu. Ledwo zdjąłem buty a już od razu wrzuciłem płytę pod
gramofonową igłę i przepiłowałem ją kilkakrotnie.
O Radości, iskro bogów!
zakrzyknął poeta, ja natomiast w poezji mało wykształcony, mogłem sobie pozwolić jedynie na niemy podziw i niezmierne
zdziwienie. Muzyka ta przeniosła mnie w inny wymiar, przeżyłem odlot jakiego nie doznałem nigdy wcześniej pod wpływem istnego koktajlu aranżacyjnej meskaliny i niespotykanej wirtuozerii. Mimo
pozornie naiwnego brzmienia i masteringu album jest wyśmienity. Solówka na moogu w "Ucieczce z tropiku" wprost wgniata w fotel i pozbawia złudzeń, co do wartości tego albumu. Kunszt Marka
Bilińskiego objawia się nie tylko w zdolnościach kompozytorskich, czy aranżacyjnych
– ważny jest również kontekst historyczny powstania long-playa; utwory zostały skomponowane podczas
trudnego czasu stanu wojennego.
I cóż, że jest to koncepcyjny album
instrumentalny, że przywołuje na myśl sztampowe brzmienia pop lat ’80 skoro jest to po
prostu kawał dobrej muzyki, rozrywki na wysokim poziomie nie tylko dla mających
konkretną zajawkę na punkcie elektroniki, ale właściwie dla wszystkich, którzy
chcą słuchać, którzy wymagają zarówno od siebie jak i od artysty. Warto Bilińskiego znać i basta.
Co słychać
u Marka Bilińskiego? Jakie albumy nagrał jeszcze? W jakich projektach bierze
udział? Chcesz się dowiedzieć więcej? Kliknij TUTAJ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz