poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Rytuał dźwięku i ciszy i pustej hali - Zorka Wollny&Anna Szwajger - The Greatest Hits

źródło: super-label.bandcamp.com

Już nie raz powiątpiewałem w zasadność wydania ścieżek dźwiękowych z instalacji dźwiękowych,  z muzycznych performensów, czy wystaw. Nie oznacza to bynajmniej, że jestem zagorzałym przeciwnikiem wydawania takowych - raczej chodzi o to, że cenię sobie odbiór performensu jako całości, lubię je przyjmować z całym dobrodziejstwem inwentarza. Muzyczne ilustracje do dzieł, które są ponadmuzyczne lub nawet ponaddźwiękowe niejednokrotnie nużą niemiłosiernie i dopiero rzetelne creditsy są w stanie dać ten spokój związany ze zrozumiałym odbiorem pewnych muzycznych doświadczeń (o ile zrozumienie jest potrzebne). 

Te i inne obiekcje w większości nie mają zastosowania do "The Greatest Hits" Zorki Wollny i Anny Szwajgier. Co mnie bardzo ucieszyło przy okazji odbioru tego najnowszego wydawnictwa labela -Super- ze Szczecina i Łodzi to przystosowanie zarejestrowanych wrażeń dźwiękowych do muzycznego formatu. I tak o ile w przypadku wydawnictw muzycznych to żaden wyczyn, a podstawowy wymóg, tak w przypadku próby rejestracji i przekazania wrażeń dźwiękowych wydawca tudzież odpowiedzialne za "The Greatest Hits" artystki zracjonalizowały potrzebę przekazania tych wrażeń selekcjonując najciekawsze z nich i tworząc swoistą składankę.

Jednocześnie zaś " The Greatest Hits" mogłyby zasługiwać na nazwę "Miniatury", ale ta została już wykorzystana, wszak jedne ciekawe "Miniatury" zostały już wydane w tym roku przez Eugeniusza Rudnika. Starego mistrza wywołuję nie bez powodu, bo niektóre z "utworów" wykorzystują niechcianą soniczną materię by złożyć ją w jedną całość. Posłuchajcie zresztą "Songs of the Sublime for nine performers and the architecture of Turner Contemporary" - to nic jak pocięte fragmenty najlepszych dźwiękowych wrażeń z tytułowego performensu. Od początku oderza minimalizm wykorzystanych środków jakimi jest słowo oraz inne dźwięki wydawane paszczą, wszystko przetworzone przez obłędne naturalne echo budynku, który stanowi jeden z głównych instrumentów. Inne dźwięki również są niezwykle intrygujące. W niektórych momentach chciałoby się słyszeć syntezatory, ale to prawdopodobnie pręt zbrojeniowy ciągnięty po betonowej posadzce. Czasem się słyszy cyfrowe ziarno białego szumu, ale to raczej syczący chór. Chór czasem przywodzi na myśl "Pasję według świętego Łukasza" Pendereckiego gdzie jakieś dziady robią "łuuu", a z drugiej jakieś dziadule robią "łiiiii", ale to na szczęście nie jest takie proste. Niezależnie od źródeł dźwięku są one co najmniej intrygujące. Całość wzmaga przejmująca cisza, w której zatopione są zarówno dźwięki wydawane przez publiczność (o ile taka tam była - kroki, rozmowy, chrząknięcia, śmiechy) jak i perforemów. Dlatego też można odbierać "The Greatest Hits" nie tylko jako dźwiękową rejestrację wydarzenia, ale jako swoisty field recording z wydarzenia. Poza tym wykorzystanie (prawdopodobnie) niezamplifikowanych obiektów, braku syntezatorów, oparciu się na dźwiękach akustycznych przywodzi na myśl filozofię nagrań awangardowej grupy Osjan, która przez jej twórców nie była nazywana tyle grupą muzyczną lub zespołem co "teatrem naturalnego dźwięku", której jedna z płyt zatytuowana była "Rytuał dźwięku i ciszy".

"The Greatest Hits" są ważne przede wszystkim z jednego powodu - podkreślenia znaczenia przestrzeni nagrania - to nie tylko industrialne, (choć nie industrialowe) przestrzenie hali w supermarkecie, ale także kaplica czy nawet wzgórze, które gra świerszczami. Przestrzeń nagrania nie jest traktowana tylko jako pretekst do zamieszczenia go w tytule utworu. Artystki podkreślają, że przestrzenie i architektura również mogą stanowić instrument jak również element przetwarzający dźwięk, choćby przez naturalny pogłos. Jednak nie ma polskiej muzyce zbyt wielu wydawnictw, które podkreślałyby jako źródeł dźwięku przestrzeni i architektury.

I o ile moja finalna ocena tego materiału jest lepsza niżbym się spodziewał, tak ciągle czuję niedosyt mojej nieobecnośći podczas zarejestrowanych na kasecie wydarzeń. Oprócz słyszalności przestrzeni, jej swoistej akustyki to niektóre z nich mają zdolność psychoaktywnego wpływania na uczestników, przede wszystkim w momentach generacji rachitycznych i naturalnych sobie dźwięków. Niemniej obiekcje te kieruję tylko względem siebie. Pozostawiam słuchaczom, w tym sobie, kolejne chwile z wydobywania wrażeń z "The Greatest Hits", które są mi miłe i bliskie.

Zorka Wollny&Anna Szwajgier
"The Greatest Hits"
-Super-

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Micromelancolié - Contour Lines

źródło: http://audilesnow.bandcamp.com/


- O panie, ale to dobra płyta jest - powiedział randomowy słuchacz najnowszego materiału Roberta Skrzyńskiego. Choć w sumie znając produkcyjną napobudliwość Micromelancolié to w momencie gdy randomowy recenzent publikuje te słowa, to niewykluczone, że najnowsze dzieło już takie najnowsze nie jest. 

Mogę się mylić, ale wedle moich obliczeń Micromelancolié wydał w tym roku od groma nowych rzeczy, a jego strona facebookowa kipi od kolejnych utworów. Jasne, że obawy wobec jakości może budzić częstotliwość pojawiania się coraz to nowych rzeczy, lecz tutaj możemy być spokojni.

Ostatnio Micromelancolié zachwycił mnie "Low Cakes", który ukazał się nakładem BDTA. Na wydanym przez Audile Snow "Contour Lines" artysta kontynuuje to co zrobił na "Low Cakes", lecz naświetla dźwiękową materię z innej strony. Począwszy od "Arc", wprowadza w zupełnie osobne uniwersum dźwięków wyznaczanych przez delikatne, a mające industrialowe rodowody dźwięki tworzące szkielet rytmiczny. W numerze tym jak i przez całą płytę sample wokalne, nieprawdopodobnie szarpane powinny wzbudzać niepokój, wszak co jak co, ale masakrowanie wokali kojarzy się z masakrowaniem osób, które wydobywają te dźwięki. Pomimo to zapomina się o ludzkim, jeśli nie zwierzęcym pochodzeniu tych głosów i stają się one częścią syntetycznego trip-hopowego beatu, jak to ma miejsce w centralnym i kulminacyjnym momencie numeru otwierającego to wydawnictwo. Trip-hopowe dzieło uwarzone z ambientowej zupy, doprawionej pieprznym chopped&screwed to także udział kolejnego na płycie "Radiusa". "Diameter" do ambientowy glitch i napierajaca fala wokalnych sampli. Ponad to wybija się "Cube", w którym łagodności ustępują w dużej mierze nieprzetworzone wokale rapujące i wyśpiewujące całe kwestie, które muszą zmagać się z szorstką arytmią sprzężeń i strzałów. "Sphere" to glitch, sprzężenia, pingpongowe uderzenia, Moroderowski puls i postkrautowy smród i jednak najmniej zaskakująca część "Contour Lines". Ostatni "Piramid" to zglitchowany field recording ciepłej dżungli . Tak mógłby brzmieć ukryty poziom w pierwszym "Tomb Riderze", gdyby nie suchy beat w centralnej części tej piramidy.

Co tu dużo mówić - to kolejna bardzo dobra płyta, która przy dużej spoistości i konsekwencji, ale również w ambientowym wyciszeniu tłumi nadzwyczajne bogactwo. W powyższej relacji z odsłuchu przez wszystkie przypadki odmieniałem ambient, glitch i wokalne sample, ale jest tam znacznie więcej, jak choćby jazzowe wstawki. Tak czy inaczej, bo tak pierdolić to można bez końca - Micromelancolié z każdym nowym materiałem przerasta samego siebie i ciągle daje powody do zachwytu i zdumienia. 

Micromelancolié
"Contour Lines"
Audile Snow
sd#4
19 sierpnia 2015

niedziela, 16 sierpnia 2015

Paweł Kulczyński - Utter Irrelevance

źródło: strona FB Pawła Kulczyńskiego

Dawno temu instruktor tańca i śpiewu ludowego, z zespołu do którego chodziłem powiedział, że dawne czasy bardziej sprzyjały tradycyjnemu śpiewowi. Za przykład podał instytucję kośby, kiedy mężczyźni ze śpiewem na ustach, jeszcze przed świtem wyruszali skosić swoje pola, ze śpiewem pracowali i ze śpiewem wracali do domów. Wszystko jednak miało się zmienić wraz z postępującą mechanizacją, kiedy to już ciężko było śpiewać z ciągnika (swoją drogą: polecam ciekawy album zdjęć Łukasza Skąpskiego ze zdjęciami i opisami niesamowitych samoróbkowych ciągników z Podhala - DIY zawsze w modzie). Paweł Kulczyński w swoim performensie wyrwał przynależne ciszy koszenie trawy kosą, niczym Hasior wyrywający z ziemi rzeźby. 

Wydarzenie miało miejsce 15 sierpnia w przestrzeni koło Galerii Hasiora, w ramach programu Otoczenie. Nie sądzę by sam występ Kulczyńskiego miał jakikolwiek ścisły związek z postacią Hasiora. Luźnych związków dopatruję choćby w tym, że dziełem Hasiora, które funkcjonuje najbardziej w zbiorowej pamięci populacji są tzw. Organy na przełęczy Snozka, które pierwotnie były instalacją muzyczną. Ponadto Hasior zafascynowy był sztuką ludową, a same ostrze kosy często wykorzystywał w swoich rzeźbach. Poza tym uważam, że występ Kulczyńskiego pt. "Utter Irrelevance" był najjaśniejszym punktem programu "Otoczenie" oraz najciekawszym wydarzeniem muzycznym w Zakopanem w tym sezonie letnim.

O występie dowiedziałem się z strony FB Mik Musik, w której to wytwórni Paweł Kulczyński wydał w tym roku bardzo dobrą płytę pod pseudonimem Wilhelm Bras "Visionaries & Vagabonds". Utwierdziwszy się w przekonaniu, że występ był otwarty dla publiczności udałem się ze swoją małżonką na miejsce, po czym dowiedzieliśmy się, że muzyczny performence można zobaczyć tylko z zaproszeniem. "O kurwa", pomyślałem i zacząłem się wykłócać, po czym obsługa stwierdziła, że jak się taki padalec rzuca to nic się nie stanie jak wejdzie i posłucha. Jako, że było dużo czasu to udałem się jeszcze do Galerii Hasiora (nie byłem w niej od czasów liceum) i pierwsze co zauważyłem to to, że ekspozycji (świetnej) towarzyszy muzyczne tło w postaci muzyka Eugeniusza Rudnika (o!). Lecz nic to, po przejściu po galerii udałem się na tył budynku, gdzie powoli zaczęli zbierać się ludzie, z początku geriatria, później zaś trochę więcej młodzieży. W rogu zarośniętego zieleńca, który był miejscem wydarzenia, rosło kilka liściastych drzew podłego i pospolitego gatunku, gdzie rozstawiony był sprzęt muzyczno-grający. Mimo napływu osób w wieku młodzieńczym i tych w wieku sile dominowała ludzka starzyzna, która zapewne woli normalne wernisaże od tego co się wktótce miało wydarzyć. 

Kulczński swój występ oparł na dźwiękach generowanych przez mikrofony kontaktowe przymocowane do całości kosy (zarówno do ostrza i kosiska), które pod wpływem trgań generowały dźwięk. Występ zaczął się niepozornie - Kulczyński zaczął od ostrzenia kosy osełką, co generowało krótkie śliskie dźwięki, po to, aby przejść do koszenia. Podczas koszenia działy się ciekawe rzeczy, bo w zależności od wysokości trawy, składu gatunkowego roślin poszczególnych części zieleńca generowane były różne dźwięki. Najciekawsze, i najbardziej niepokojące wrażenie wywoływały koszone duże liście łopuchów - bardzo organicznie, niczym żywe mięso odrywane od kości. Więcej białego szumu wywoływała niska i drobna trawa. Jak to bywa podczas kośby, czasem kosiarz trafił na oporną kępę, która metalicznie zadudniła, innym razem zaś trafił na kamień, który wydobywał z siebie brzmienie elektronicznego werbla. Całość zaś skąpana była w dronie, który zbudowany był (o ile się nie mylę) na dźwięku Sheparda

Koszenie jako czynność fizyczna jest szalenie zrytmizowana i taka być musi, aby efekt, w postaci skoszonej trawy był osiągnięty. Kulczyński, mimo ekstrawanckiego źródła dźwięku, nie był ekstrawaganckim kosiarzem - bardzo noise'wy i głośny rytm wyrażał się w powtarzających sekwencjach uderzenia w trawę i zabrania kosy spowrotem. Zadziwiająca była intensywność dźwięku - wydawałoby się, że koszenie trawy może generować rachityczne doświadczenia dźwiękowe, ale odpowiednio wzmocnione i przetworzone generowały wściekły wrzask.

Cały występ skończy się równie nagle jak zaczął. Kulczyński nie został po swoim występie nawet zaproszony przez organizatorów, którzy opowiadali głupoty o tym, że występ ten odnosi się jakoś do uroczystości Matki Boskiej Zielnej (gdy to usłyszałem to śmiechłem). Chociaż z drugiej strony artysta był tak zmęczony, że nie byłby chyba w stanie wyjaśnić o co chodziło z całym tym koszeniem. Natomiast paru osobom, które stały koło mnie należałoby wytłumaczyć na czym polegają takie występy, bo ich komentarze świadczyły, że w dupie byli i chuja widzieli. 

Pozdrawiając środkowym palcem tych nielicznych malkontentów, którzy stwierdzili, że jedynym plusem koszenia zamplifikowaną kosy jest skoszona trawa arbitralnie stwierdzam, że występ bardzo mi się podobał. Performance Kulczyńskiego był bardzo minimalistyczny - nie odtwarzał zachowania, lecz je realizował nadając mu inne znaczenie soniczne. Od tego momentu gdy tylko przypomnę sobie o kośbie nie będę sobie wyobrażał ludzi pracy wracających z pola i śpiewających swe pieśni, lecz przygarbionego Kulczyńskiego, który tchnął w zatęchłe zakopiańskie powietrze ciekawsze niż zazwyczaj wibracje. Życzyłbym sobie, abym mógł doświadczać takich występów "u siebie" częściej. 

piątek, 7 sierpnia 2015

Alameda 5 - Duch Tornada

Alameda 5, Duch tornada, 2015, źródło: własne/

Przygotujcie się, bo to będzie bardzo długi post.

Ale zanim zacznę na dobre, to dla porządku i dla wygody Czytelnika przybliżę artystów, którzy brali udział w sesji nagraniowej, artystów, którzy wzięli udział tylko w nagrywaniu kilku utworów oraz przybliżę niektóre osoby, które są w creditsach. Przybliżenie to będzie polegało na wymienieniu projektu/zespołu, w którym osoby te biorą udział. Może to okazać się pomocne, a może wcale nie. Niemniej zrobiłem taką ściągawkę, więc mogę się podzielić, c'nie? Urobiłem się, c'nie? Chcę się pochwalić, c'nie? A tak już zupełnie serio - niemal wszystkie teksty dotyczące Milieu L'Acéphale odwołują się do tego kto, z kim, w jakiej konfiguracji robił. A tak to w jednym miejscu macie wszystko to, co konieczne.

Jacek Buhl - Jahna/Buhl, Trytony, Variéte, Syfon
Rafał Iwański - HATI, X-Navi:ET, Kapital, Innercity Ensemble
Łukasz Jędrzejczak - Tin Pan Alley, So Slow, Mazzoł Jebuk, T'ien Lai
Kuba Ziółek - Stara Rzeka, Alameda 3, Hokei, Innercity Ensemble, Ed Wood, Kapital, T'ien Lai, Tin Pan Alley
Mikołaj Zieliński - Alameda 3
Radek Dziubek - Blimp, So Slow, Dwutysięczny, Innercity Ensemble
Tomek Glazik - Syfon, Contemporary Noise Sextet
Wojtek Jachna - Jahna/Buhl, Contemporary Noise Sextet
Hanna Trubicka - Stara Rzeka
Artur Maćkowiak - Innercity Ensemble
Bartosz Zaskórski - Mchy i Porosty, Wsie (dobra, on w sumie "tylko" przygotował projekt graficzny, ale za to wydał świetną kasetę w BDTA - warto posłuchać) 

Skoro już mamy ustalone, kto w jakim składzie (z grubsza rzecz jasna) gra to możemy przejść do wrażeń z "Ducha Tornada".

Już zapowiedzi tego wydawnictwa porażały swoim monumentalizmem. Inspiracje, o których mówił Ziółek, czyli literatura i kino science-fiction, Ballard, Lem, Burroughs potencjalnie stawiały przed odbiorem "Ducha tornada" wysokie intelektualne wymagania. Z nieukrywanym niepokojem przypominałem sobie o co chodziło w "Kongresie Futurologicznym" albo jak brzmiał "Blade Runner". Okazało się jednak, że nie jest aż tak źle. Okazało się, że moim osobistym odbiorem jest jeszcze gorzej.

"Duch Tornada", tytuł powzięty z "Zachodniej krainy" Williama S. Burroughsa zaatakował z zupełnie innej strony niżbym się spodziewał. Naturalnym punktem odniesienia dla odbioru tej płyty było dla mnie w pierwszej kolejności "Późne królestwo" Alamedy 3, gdzie hymniczny nastrój generowany był głównie przez gitary unoszące się w pogłosie. Zignorowałem zupełnie, że skład Alamedy 5 został najpierw zredukowany o perkusistę Tomka Popowskiego, a dalej już poleciało, bo Alameda 5 oprócz pięciu muzyków to także udział masa gości (patrz wyżej). Jedyne co łączy "Późne królestwo" i "Duch tornada" to rozmach - przy czym na "Duchu..." jest go zdecydowanie więcej.

"Duch tornada" opiera się bardziej na rytmie. Udział dwóch perkusjonistów - Buhli i Iwańskiego sprawia, że rytm skrzy się jak świeży śnieg na słońcu (patrz utwór tytułowy utwór). Dlatego jeśli miałbym szukać jakiejś jaskółki lub prequela "Ducha Tornada" wśród wydawnictw muzyków biorących udział w projekcie Alameda 5 to jest to będzie to "Chaos to Chaos" duetu Kapital tworzonego przez Ziółka i Iwańskiego. Jednocześnie zaś mamy tu sporo miejsca na improwizację i na rockowe riffy (jak w "Tzitzum"), na balladę ("Duch"). Wymienianie wszystkiego co można znaleźć na tej płycie staje się na dłuższą metę bezcelowe - "Duch Tornada" to jest idealną, samowystarczalną politeą, poza którą nie musi istnieć już nic.

Mimo, że jest to płyta spójna i przemyślana, o co trudno przy wydawnictwach tak długich ("Duch.." trwa niemal 80 minut) to jej koncept jest jednocześnie na tyle luźny, że każdy utwór doskonale spisuje się osobno. Osobiście trudno było mi się zabrać w całości za tego molocha, ale jak przyszło co do czego dałem się wciągnąć w świat przedstawiony bez reszty. Mimo, że Ziółek sam przyznawał, że muzycznie inspiracją był m.in. Vangelis, to jednak był twórca, który w kwestii soundtracków miał więcej do powiedzenia. Niektóre z pomysłów zespołu kojarzą mi się niezwykle mocno z Edwardem Artemiewem (napisał on muzykę choćby do filmu "Solaris", który z kolei był na podstawie książki Lema, więc może jakaś nić muzycznego porozumienia się pojawiła), który w dziedzinie tworzenia muzyki opartej jednocześnie o elektronikę i instrumenty akustyczne był niezrównany. "Duch tornada" wydaje się eksplorować radziecką elektronikę, która przy sporym zainteresowaniu publiczności wydaje się być zupełnie ignorowana jako inspiracja. Nie chciałbym jednak, redukować tej płyty do roli soundtracka. Wydaje się być, że kolejność numerów nie tyle ma charakter linearnego rozłożenia akcentów, co rozlania całości na przestrzeń, która posiada więcej wymiarów. Słuchając tej muzyki, selekcjonując ścieżki mam wrażenie uczestniczenia w grze fabularnej, w której mogę pójść gdzie chcę i zrobić co mi się podoba i odwiedzać najróżniejsze lokacje.

Płytę tę znam już od jakiegoś czasu, kompakt zaś męczę od tygodnia. Słucham jej niemal codziennie i niemal codziennie jest ona dla mnie czymś nowym. Słuchając "Ducha tornada" mam wrażenie, że jestem świadkiem jednej z lepszej płyty w swojej klasie, że jestem świadkiem przebywania tuż obok ducha historii. Jedna z niewielu płyt, którą mógłbym zabrać ze sobą na bezludną wyspę. Pozostaję pod wielkim wrażeniem.


Posłuchajże sobie lub kupże płytę kiej taka dobra

Alameda 5
Duch Tornada
Instant Classic/Milieu L'Acéphale 
CLASSIC34CD
11 maja 2015

Alchimia - "Aurora"

źródło: własne.

Napiszę to teraz, bo później zapomnę - projekty okładek Kuby Sokólskiego i w ogóle wszystkie jego grafiki to miód na moje oczy. Nie inaczej jest w przypadku okładki "Aurory" projektu Alchimia. Po prostu cudo. Dlatego nie omieszkałem zrobić zdjęć okładki kompaktu z obu stron. Warto tę płytę kupić przynajmniej z tego powodu. Lecz powodów, aby tej płyty przesłuchać jest jeszcze parę.

źródło: własne.

Zarówno ubiegłoroczna płyta Alchimii "Lucile" jak i "Aurora" są pokłosiem jednej sesji nagraniowej. I to słychać, co nie umniejsza randze obu wydawnictw. "Aurora" kontynuuje dalej mistyczny i ambientowy klimat tworzony jazzową materią. Zresztą płyta rozpoczyna się bardzo yassowo w "Duplexie" - monotonny bas, wraz z plemiennymi perkusonaliami stanowią kościec dla nawiedzonej harmonijki ustnej jak z "Man with the Harmonica" Ennio Morricone oraz dla rozpychającego się pogłosem saksofonu, który brzmi momentami bardzo Trzaskowsko momentami zaś kokietuje kontemplacją Pawła Szamburskiego znanej "Ceratitis Capitata". Mam pretensje do następnego "Anonymous Handprint" - choć sam w sobie jest to ciekawy, minimalistyczny numer oparty na niemal industrialowym tłuczeniu i na wyciu (zapewne fletu) to w niebywale brutalny sposób wyrwał mnie z transu jaki zapewnił pierwszy utwór. Powrotu do mistycznego nastroju nie gwarantuje jednak "The Calling" z zawodzącym syntezatorem generującym tło, które przebija się i dominuje w krajoobrazie, który niepewnie zaznacza saksofon. "A Glimpse Of The Unknown" to mocno pijany numer, zdominowany przez intuicyjnie obsługiwaną harmonijkę ustną, nieustajace zawodzenie i zgrzypienie perkusonaliów - jest to bodaj najsłabszy moment płyty. Na szczęście złe wrażenie jest ponownie ratowane przez kolejny utwór "Tall Boy", który udowadnia, że mniej znaczy więcej, w którym syntezator zdobiony zaledwie przez akustyczne muśnięcia to wzrasta to maleje. We "Florence" Alchimia wraca do saksofonu, który zmysłowo, a stanowczo wije się wokół niezłomnego basu, w słodkim zapachu jednostajnego syntezatorowego tła. 

Nie uważam, że ta płyta jest nadzwyczajna. Jednak całość przedstawia się ciekawie i różnorodnie. Odnoszę jednakże wrażenie, że "Lucile" była materiałem bardziej przemyślanym. Niezwykle doceniam próby tworzenia ambientu w oparciu o instrumenty akustyczne oraz o granie jazzu w konwencji free, który za punkt odniesienia bierze sobie kontemplację, a nie szaleństwo. "Aurora" to muzyka relaksacyjna, ale nie muzak - wytrąca z równowagi (również w dobrym tego słowa znaczeniu), ale daje dużo przestrzeni na oddech.




Przesłuchaj, czy warto, a jak warto to nie bądź kutasiarzem i kup!

Alchimia
"Aurora"
Instant Classic
CLASSIC035CD
15 czerwca 2015 

środa, 5 sierpnia 2015

Mazzsacre - "+"

źródło: własne.
To nie jest płyta ilustrująca grzechy główne, lecz do grzechu nakłaniająca. Jednocześnie nie ma w tym nieustannym muzycznym kuszeniu diabła znanego z metalu - groźnego i okrutnego, ale też jasełkowego i w gruncie rzeczy śmiesznego. Tu grzech jest zmysłowy. Warto się temu kuszeniu poddać.

Ciężko jest odrzucić interpretację "+" w oparciu o koncept siedmiu grzechów głównych. Ciągłe branie pod uwagę tego, że każdy z utworów odpowiada kolejnemu grzechowi pomaga w recepcji całości. Czy po odrzuceniu konceptu zostaje cokolwiek? Czy można usłyszeć coś więcej?

Uważam, że "+" jest bardzo udaną próbą powrotu Mazzola do krajowej czołówki robienia jazzowej rozpierduchy. Uczuciem jakiego doświadczyłem podczas pierwszego odsłuchu była narastająca pokora przed, w rzeczy samej, spójnym materiałem, który płynie niezależnie od bogactwa prezentowanych możliwości zespołu. Co wydaje się być najważniejsze - mimo, iż materiał powstawał w czasie dłuższym niż 2 lata brzmi on jakby był grany na setkę i na zupełnej wyjebie powodowanej absolutnym zawodowstem. Przez cały "+" słyszę flow, które jest rzadką właściwością polskiej sceny jazzowej, która w sporej części brandzluje się przed krzywym zwierciadłem własnej wspaniałości i niegdysiejszych sukcesów. Jednocześnie jest to płyta, która wydaje się być ogarniać obszary muzycznego pogranicza - we "Wrath" perkusja brzmi tak w plemiennie jak na "Molochu" Merkabaha (co można by wytłumaczyć jednym labelem, ale to chyba pozorna zależność), sporo momentów przywodzi na myśl Innercity Ensemble (co już wydaje się być prawdziwszym stwierdzeniem, wszak do grupy należy grający w IE Radek Dziubek ) co można znaleźć w "Sloth". Eksperyment wypływa zaś z fenomelnego, zamykającego płytę "Pride", w którym tło z tłuczonego lodu ściera się z falami szorskiego klarnetu Mazzolla. 

W tym roku krakowskie wydawnictwo raczy nas samymi sztosami, nie inaczej jest w tym przypadku. "+" to muzyka, na którą czekałem i jazz, którego chciałbym słuchać.

Ulubione numery: "Greed", "Wraith", "Pride"


MazzSacre
+
Instant Classic 
CLASSIC030CD
2015

wtorek, 4 sierpnia 2015

Od "Gdyni" do "Fali"



Za myślą Romana Rogowieckiego, że najlepszymi płytami są składanki postanowiłem, że dokonam selekcji najciekawszych wydawnictw, których wspólnym mianownikiem jest ich nazwa.

"Fale" wydawane były od 1985 roku aż do połowy lat '90. Były to kompilacje muzyki alternatywnej, jeszcze w czasach gdy trzonem polskiej alternatywy stanowiły grupy odwołujące się do punka. W sumie ukazało się przynajmniej 10 kompilacji o nazwie "Fala", powstał też label o nazwie Fala rzecz jasna, który w pierwszej połowie lat '90 wydał serię "Fal".

Seria, która serią być wcale nie miała, wzięła swoja nazwę od numeru Siekiery, gdy jeszcze był to zespół groźnych skurwysynów, który znajduje się na pierwszej "Fali" z 1985 roku. Wydana przez Polton kompilacja, której producentem był Dr Avane, czyli zmarły niedawno Sławomir Gołaszewski, opiera się głównie na lołfajowych nagraniach Waltera Chełstowskiego. Dlatego płyta ta stanowi zarówno dźwiękową kronikę tego co się działo w Jarocinie, ale przede wszystkim stanowi źródło bardzo dobrych nagrań. To właśnie tu można było na legalu posłuchać pierwszego wcielenia Siekiery, Tiltu, który brzmi tak jak nie brzmiał już nigdy później (przynajmniej na nagraniach studyjnych), niezłego Abaddona (który nie brzmi tak mocarnie jak na pierwszym longplayu) czy Dezertera, który był diablo skutecznym zespołem z najlepszym numerem na płycie jakim jest "Nie ma zagrożenia" jeszcze ze Skandalem na wokalu - d-beatowa sieka z zupełnie niepunkową strukturą. Zupełnie inną jakością punka jest fenomenalnie tłuczony no-wave'owy "Mam dość" Kryzysu. Oczywiście pierwsza "Fala" to również reggae, którego osobiście nie znoszę. Jeśli miałbym zaś szukać swojego ulubionego reggowego numeru na płycie to jest to "Lew Ja i Ja Dub" Kultury, na szczęście pozbawiony wokali.


"Fala II" z 1988 roku wydana na kasecie również przez Polton nie ma zbyt wielu punktów stycznych z surowym punk rockowym i reggae'ą "Falą" Gołaszewskiego. Przede wszystkim dlatego, że stanowi kontynuację zupełnie innego wydawnictwa, które cokolwiek bardzo dobre, nie sprzedawało się pod swoją nazwą zbyt dobrze. Chodzi o wydaną przez Tonpress "Gdynię" z tego samego roku. Zacznijmy zatem od "Gdyni".

Posłuchamy na niej gdyńskich zespołów z nurtu alternatywnego rocka. Muzyka na tej płycie jest bardziej nowoczesna, dobrze nagrana (nie jakieś tam nagrywanie na kasprzaka) i zoptymalizowana między różnorodnością a spójnością - prawdziwe e pluribus unum. Niektóre z numerów idealnie spisałyby się w stworzonym przez dziennikarzy potworku jakim była Krajowa Scena Młodzieżowa (z bardzo "smooth" Call Systemem), inne zaś są jazgoczącym noise punkiem (jak Pancerne Rowery). Najlepszymi momentami całej płyty są numery Apteki - nawiedzony, kosmiczny shoegaze wypełniony gęstym dymem (to tu jest najlepsza wersja "Syntezy" i zupełnie nieziemskie "AAA..."), a nie jakieś tam "Wiesz rozumiesz".


Co zatem z "Falą II"? Podczas nagrywania materiału na "Gdynię" dograno jeszcze kilka numerów, pojawiły się również inne gdyńskie zespoły. Pierwotnie "Fala II" miała ukazać się jako "Gdynia II", również na winylu, lecz coś się pokichało i wydano tylko kasetę. "Falę II" otwiera uber ciężka Bielizna (wielbię) marszowym werblem i unisono basu i gitary w "RPA". Wkrótce po wydaniu tej płyty Bielizna wydaje debiutancki "Taniec Lekkich Goryli". Niewiele zespołów z tej składanki miało szczęście wydać w swoim czasie dobre płyty. Przepadło Bóm wakacje w Rzymie - który łączył popową materię muzyczną z nieprawdopodobnym wyczuciem smaku. Gdy słucham "Gorącego lata" to wiem skąd się wzięły Grzybowe Melodie. Druga piosenka "Dziennik z Boliwii" nie jest już tak leniwy - zmysłowe wokale ukryte za pogłosem ustępują suchym deklamacjom o Che Guevarze. Ponownie swym udziałem zaszczycają Pancerne Rowery z bujającym "20 57 77", które niepokoi dziwną sekcją dętą. Kolejny numer Rowerów jest również mało punkowy - gitarową balladę wypełniają syntezatorowe smugi. Bardzo fajny numer zespołu Po Prostu odwołuje się do absurdalnego humoru w warstwie tekstowej i do luzackiego punka inspirowanego Ramones. Od całości odstaje synth-popowa Smorra z "Kochaj mnie za nic", która jest cokolwiek bardzo ciekawa. Najlepszym momentem tej fali pozostaje Bóm wakacje w Rzymie.


"Fala 3" wydana przez Fundację Promocji Młodej Sztuki Start jest bytem zupełnie osobnym. Nie wiadomo nawet, z którego roku jest to wydawnictwo. Reprezentuje ono mroczną stronę post-punka - industrialową, zimną, elektroniczną. Jest bardzo spójna pod względem dobranego repertuaru. Co najciekawsze, najsłabiej prezentuje się bodaj najbardziej uznany skład industrialowy jakim jest Rigor Mortiss (na "Fali 3" nazywani jeszcze Rigor Mortis). Najlepsze momenty to numery Aurory (znanej również ze składanki "Cisza jest... nic się nie dzieje") oraz 1984.



BONUS. Polecam jeszcze "Czerwoną Falę" wydaną w 1989 przez Wifon. Jest to składanka z radziecką alternatywą. Stylistycznie roztrzelona bardzo, ale i tak warta uwagi.