piątek, 25 września 2015

Tape Alienz

źródło: http://tapealienz.bandcamp.com/album/tape-alienz

Gdy w 1969 zaobserwowano pierwsze pulsary, wówczas wysnuwano domysły jakoby regularność z jaką wysyłają one promieniowe radiowe nie była rzeczą naturalną lecz była powodowana jakąś pozaziemską cywilizacją. W 1971 roku podjęto pierwsze próby nawiązania kontaktu z kosmitami, gdy na pokładzie sond Pioneer 10 i 11 zamieszczono płytki z informacjami o Ziemi i ludziach. W 1979 roku w ramach programu SETI wysłano z Arecibo wiadomość radiową w przestrzeń kosmiczną z nadzieją na uzyskanie odpowiedzi. Oczywiście nie należy zapominać również o Voyager Golden Record - płyt wysłanych przestrzeń kosmicznych, które można odtworzyć za pomocą gramofonu. Na wiadomość zwrotną musieliśmy czekać aż do tego roku.

Niedawno na mojej skrzynce pojawiła się wiadomość  "pozdrowienia z kosmosu :::::". Patrząć na dwukropki najpierw pomyślałem, że to Trzecia Fala znowu spamuje, ale okazało się, że to coś zupełnie innego. Otrzymałem sygnał, którym był singiel "I Like Your Lo-Fi Ass" od Tape Alienz. Zaintrygowało mnie, że alieny mają facebooka, ale skoro tak to pewnie mają też bandcampa. I faktycznie mają konto na bc skąd zdoiłem dobrą płytę, którą teraz chciałbym rozszyfrować.



Tape Alienz produkują swoje techno house'y z sygnałów marokańskich, indyjskich, kongijskich rozgłośni radiowych po to, aby robić wixę bez wixapolu. Mocno opierają się na wokalnych samplach. Z pojedynczych fraz wydobywają ich perkusyjne właściwości, które nawet bez mechanicznego beatu zachowują odpowiednie BPM ("T-02"). Czasem TA z wokali wydobywają ich zwierzęcą naturę jak ma to miejsce w "T-03" - ten numer z kolei bardziej niż do potuptania w śliskim dresie nadaje się na downtempowy kodeinowy spęd w jakiejś spelunie, gdzie bad tripy to chleb powszedni. W "T-05" Tape Alienz wytworzyli ścieżkę, która nadałaby się za podkład dla jakiegoś srogiego nawijacza. W "T-07" słyszę swadę Deep Forest, lecz nie słyszę dużej dozy pretensjonalności, którymi wykazują się z perspektywy czasu nagrania francuskiego duo. Z niektórych miejsc tryska testosteronem i basem (co faktycznie jest mało możliwe, bo w kosmosie nie ma takiej substancji jak testosteron) jak np. w uberkozackim, zgliczowanym "T-10". Klamra tego długograja jest eksperymentalny "T-11", gdzie bit gdzieś znika pod podmuchami gwiezdnego pyłu.

Z początku gęste i częste użycie wokalnych sampli przypomniało mi ostatnie nagrania Micromelancolie, zaś instrumentale z bliskowschodnich taśm przywodziły na myśl Muslimgauze lub też znakomitego Souvenir de Tanger. Singiel "I Like Your Lo-Fi Ass", który poznałem zanim zapoznałem się z pierwszym pełnogrającym materiałem Tape Alienz i poprowadził mnie on w stronę Snowida i nie chodzi mi tutaj bynajmniej o muzykę, co o wywoływanie w związku ze swoją twórczością określonych wyobrażeń i klisz. Jeśli przyjmiemy roboczą hipotezę, że Tape Alienz są ludźmi lub też, że jest to jeden człowiek, wówczas musimy stwierdzić, że jest bardziej ostrożny w szafowaniu konwencjami. Dla mnie jako dla odbiorcy, cały koncept jest bardzo ciekawy, choćby dlatego, że do końca niedopowiedziany. Tape Alienz nie rzucają w twarz milionami inspiracji (co owszem robi Snowid), ale budują wokół siebie mgiełkę tajemnicznego smrodku, który mi się pododa. Wydobywam z tej muzyki najtisowe brzmienia, gdzieś tam czuję posmak elektronicznego New Age, ale jest dozowane w sposób co najmniej ostrożny, a na pewno elegancki.

Czy Tape Alienz zwojują wszechświat? A czy androidy śnią o elektronicznych owcach? 


wtorek, 22 września 2015

3FoNIA - Jacek Mazurkiewicz - Mneme


Po słusznie chwalonej i różnorodnej płycie Jacka Mazurkiewicza jako 3FoNIA przyszła pora na drugą płytę, a w zasadzie kasetę wydaną przez Pawlacza Perskiego czyli "Mneme".

Nie sposób uniknąć porównań z ubiegłorocznym "Chosen Poems", płytą z równie fatalną okładką jak dobrą zawartością, w której mieszały się zarówno impresje wokół folku ("Południca") jak i ekspresje w jądrze noisowego ekstremum (tribute w postaci "Mr. Karkowski"). Na "Mneme" Mazurkiewicz rozrywa narrację znaną z "Chosen Poems" na dwa utwory, które znajdują się na przeciwnych stronach taśmy. Utwór "Mneme I" ze strony pierwszej i "Mneme II" ze strony drugiej kasety są od siebie na tyle różne, że bez podpisu artysty i jego projektu można by uznać za split dwóch różnych wykonawców. Mazurkiewicz nie stosuje na "Mneme" półśrodków w przetwarzaniu kontrabasu lub też w podawaniu kontrabasowej surowizny. Czy to jest jakiś przytyk? Tutaj kategorie wewnętrznej spoistości albumu, który składa się z dwóch numerów ma taki sens jak rozważaniu relacji społecznych między dwoma osobami - można, lecz czy ma to jakikolwiek sens?

Nie ukrywam, że pokrywałem spore nadzieje "Mneme", lecz zamiast usłyszeć komendę "młyńcem bij!" dostałem "tylcem-bij!". Tak czy siak - jestem kontent. Atmosfera wytworzona na "Mneme II" jest bardzo duszna i zimna jednocześnie. Szorstkie skrawki falującego dronu rozbijały się o moją twarz jak prąca z naprzeciwka śnieżyca. Lecz początek tego nagrania to nie początek drogi przez mękę, a raczej początek agonii w zimnej zamieci. Jest to moment, w którym członki czuje się coraz słabiej, w którym zmysły zaczynają szwankować, w którym umysł stara się jeszcze coś doświadczać, ale myli się raz po raz, źle interpretując bodźce i zostawiając coraz to kolejne obszary najbliższego otoczenia na niezrozumienie, choć te zrozumienia wymagają. Jakby w ostatnim marznącemu ciału udaje się uchwycić nieprzetworzone kontrabasowy kontur czegoś znajomego, jakiegoś punktu odniesienia, lecz i to okazuje się być fantasmagorią malejącego życia. Po tym pojawiają się już tylko halucynacje. Gdy nie wiadomo gdzie jest góra i dół, gdy nie wiadomo, czy członki są jeszcze żywe czy już martwe, gdy nie słyszymy nikogo nagle pojawia się uporczywy łomot, który czasem zwalnia, czasem przyspiesza, czasem nawet ustaje. Umęczony kadłub kładzie się na śniegu. Patrzy w dół, patrzy w górę - co za różnica. Teraz się odchodzi słodko, jest jak w niebie, pieniądze tracą sens. Milknie wszystko, w zrezygnowaniu. Dobra, śmierci tym razem wygrałaś, zdarza się tobie wygrywać zawsze. Jeszcze czasem falami wzbiera do nas nieczuła zima, ale nie złośćmy się na nią, ona nie winowata, ona taka była zawsze. W głowie są jeszcze resztki pamięci o życiu. Ciekawe czy ktoś będzie pamiętał o kadłubku po jego śmierci. Może kadłubka nigdy nie znajdą i będzie on figurował w kartotekach jako zaginiony, a nie zmarły. A jeśli go już wyciągną ze zmarzliny to ileż będą go opłakiwać? Rok? Dwa? Sto? Ile będą dawać za niego na wypominki? 

A co do "Mneme II" - zaczyna się dziko jak "Gogoszary" Namysłowskiego, a brzmi jak strojenie instrumentu przez rozstrojonego nerwowo muzykanta, któremu bliżej było do altówki niż do wielkiego jak kościół kontrabasu. Momentami kontrabas brzmi jak preparowana tuba Zdzisława Piernika i porównanie to jest zdaje się nieprzypadkowe - Piernik również wykorzystuje instrument wielce niesolowy do wydobywania z niego zupełnie nieprawdopodobnie niemuzycznych dźwięków. Mazurkiewicz mści się na swoim instrumencie niemożebnie, próbując na swoim instrumencie przesuwać bezpieczne granice BDSM, brzeszczotem strasząc ogłupiałe struny, aby przejść do do dronu, którego rytm wyznaczany jest li tylko przez długość smyczka i szybkość jego lotu po strunach. W "Mneme II" Mazurkiewicz testuje możliwości kontrabasu jednak robi to zupełnie inaczej niż w "Mneme I". Nie korzysta z elektroniki ani a samplerów - jest tylko muzyk, instrument, mikrofon i improwizacja jak się zdaje, nagrana na setkę. To pierwsza część "Mneme II", w drugiej zaś muzyk pozbywa się smyczka na rzecz techniki palcowej. I jest to jednocześnie moment, który sprawia, że chciałbym przewinąć dalej, ale kończy się na tyle szybko, że nie zdążam.

Kupże kasetę, bo dobra jest, Pawlacz Perski jest wporzo.

3FoNIA
"Mneme"
Pawlacz Perski Tapes
ppt33
9 września 2015




środa, 16 września 2015

Sierść - Spoko, że wszyscy umrzemy

źródło: własne, magnetofon po odmulaniu i odprawieniu egzorcyzmu. Sierść, "Spoko, że wszyscy umrzemy".


Pierdolę, nie piszę żadnej recenzji. Nawet bez słuchania tego materiału wiem, że coś tu jest nie tak. Już od przeczytania tytułu, którego nie ma oczywiście na okładce kasetowego wydania, bo najlepiej być tajemniczym pojebem, skończywszy na faktycznym tytule, który można było wydobyć dopiero z discogsa, a który trąci skiśniętym moczem. "Spoko, że wszyscy umrzemy"? Serio? Chcieliście mieć kontrowersyjny i perwersyjny tytuł płyty? Dobra, wyjaśnijmy sobie jedno - to zupełnie mało spoko, że wszyscy umrzemy. Ja wiem, że trzeba być pojebem i mieć nierówno pod sufitem, żeby grać w takiej kapeli, kupować jej kasety i czytać historie takie jak o Jonestown. Ale kurwa, że spoko? Fajnie? Klawo? Nie no, kurwa, nie mogę już.

Ale chuj, zacząłem to i skończę. Wiecie, na czymś co można nazwać bardzo ironicznie "longplayem" grupy, który chce być blackowa, ale wychodzi o to to, była sobie postać, która robiła seppuku. Na "Spoko, że wszyscy umrzemy" ta sama postać już ma wywleczone flaki na zewnątrz, a to ze wstydu, że musi brać udział w tym wszystkim. "To wszystko" to autentycznie groźna atmosfera miasta terroru, po którego ulicach biegają dzieciaki z nożami, przestery zalane piwem skrzeczą jakbym miały się zaraz zesrać kondestatorami i same popełnić rytualne samobójstwo. O wokalach chciałbym napisać, że "o wokalach już nie wspomnę", ale nie, kurwa, bo to nie jest istota ludzka co te dźwięki generuje, to jest zaprogramowane wokalne zniszczenie flory bakteryjnej żołądka, antybiotyk na wszelkie formy życia, które zostawiają kurewsko wielki ślad ekologiczny. Sierść powinna być sądzona przez międzynarodowe trybunały za zniszczenie Jeziora Aralskiego, dzięki wielkie. Bębny niestrojone ("a co ja kurwa, gitarzysta jestem żeby coś stroić, przychodzę, rozkładam się i gram" - powiedział mirek odpowiedzialny za utrzymywanie rytmu) albo tylko się tak wydaje, bo tu nic nie gra jak należy, może też dlatego, że to nawet nie jest normalne nagranie, tylko zgrywane to było przez piezo przytknięte od rury w kiblu przy której akurat usadowiono zespół, bo to bulgocze, świszczy i trzeszczy jak w sraczu. Zresztą poziom łajna, które znajdziemy na tym nagraniu jest taki, że spierdoliła mi się głowica w moim odtwarzaczu i musiałem zamawiać usługi wywozu nieczystości aby wyczyścić magnetofon. Dzięki, kurwa.

Materiał został nagrany tak, aby każdy Damian w dresie adidasa w komunikacji miejskiej mógł sobie to puścić na telefonie bez obaw, że choćby jedna część z tego nagrania została pominięta przez niedomagający sprzęt, bo basista nawet jak jest to go nie słychać, elo. Lecz taki Damian musi mieć na uwadze, że soniczna katastrofa może spowodować:
1. spuchnięcie i pęknięcie baterii,
2. wywołanie szatana z dupy,
3. wpierdolem od współziomków*

*chociaż to ostatnie to nie, bo ziomki by się Damiana przestraszyli, a sam Damian zostałby archetypowym shoegazowym lamusem, który jednak nie byłby pozbawiony zdolności sprawiania fizycznego bólu.

Bardzo żałuję, że nie mogłem być obecny na koncercie, bo chciałbym sie zapytać operatora gitary w jaki stroju się stroi i dlaczego gra tak żebym nic nie słyszał. Chciałbym zobaczyć dlaczego wokalistka tak cierpi i tak wszystkich nienawidzi, chyba dlatego, że po grzybobraniu noga utknęła jej we wnykach. Chciałbym zobaczyć motorykę perkusisty, bo coś czuję, że walenie pałkami w bębny za głowy to szkoła napierdalania Bamm-Bamm Rubble'a. I w ogóle chciałbym tam być, kopnąć szatana w dupę w pogo, rozbić pokala na siatce, która izoluje muzyków Sierści od ludzi i walić w rytm kolejnych numerów głową o żeliwny kaloryfer.

Kurwa, jak tak "Spoko, że wszyscy umrzemy" to weźcie mi to na łożu śmierci puście, żebym wiedział, że nie mam czego w życiu żałować.  

Sierść
"Spoko, że wszyscy umrzemy"
BDTA LXXX
19 września 2015.

Kup kasetę albo digitala na bandcampie Biedoty i schowaj głęboko w szufladzie, tak żeby mama nie widziała. Chyba będzie też na serpencie, bardzo to możliwe. 

wtorek, 15 września 2015

Baldruin - Portal

źródło: http://woundedknife.bandcamp.com/album/portal

Zacznę od rzeczy cokolwiek nieprozaicznej, bo od oprawy graficznej. Chyba nikogo nie zaskoczę swoim każdorazowym zachwytem nad wydawnictwami Wounded Knife, są one bardzo ładne, a poza tym stylistycznie spójne. Winyl Baldriuna jest przezroczysty, z delikatnymi żółtymi akcentami (nie chcę pisać, że w kolorze niezdrowego moczu, ale tak mi się przypomniał winyl zrobiony z ludzkich sików -> czekirałt w linku), z pięknym labelem i obłędną okładką wydrukowaną na papierze z szorstką fakturą i cudownym liternictwem. Nawet karteczka na której znajduje się kod do pobrania digitala z bandcampa jest ładna. Ale przecież nie tylko dla ładności wizualnej kupuje się winyl. Jest także muzyka.

Baldruin, czyli niemiecki artysta Johannes Schebler, wydał dla Wounded Knife do tej pory jeden pełnogrający materiał pt. "Im Delirium" oraz split wraz z Micromelancolie. Baldruin prezentuje się tu jako artysta, który chce czerpać z wielu źródeł i w większości są to próby bardzo udane. Eksploruje muzykę konkretną/field recording, elektronikę z pogranicza szorskiego, szumowego noisu oraz ambientu, doprawiając przy tym całość rodzynkami w postaci spoken word, innym razem wdraża wręcz piosenkowy nastrój. Ponadto zauważam bardzo mocne inspiracje kosmische musik jak w "Tanz der Elektronen" lub w Kraftwertkowskim "Elektrobahn auf Abwegen". Na uwagę zasługuje również ilość utworów (aż 15!), a co za tym idzie ich długość. Nie wiem czy Baldriun chciał dostosować wszystkie swoje pomysły do winylowego formatu, ale żaden z utworów nie jest dłuższy niż 4 minuty. Z jednej strony żywię wobec takiego zabiegu szacunek, wszak 90% muzyki eksperymentalnej męczy niemiłosiernie długimi utworami. Tu jednak Baldruin w kilka minut ścisnął bardzo wiele wrażeń. I choć niektóre z utworów opierają się na pętlach, tak nie trwają one w nieskończoność. Nie jest to z mojej strony żaden przytyk, jednak niektóre momenty "Portalu" mają dobry, transowy potencjał i dobrze by było go wyeksploatować w dłuższych numerach.

Aby wejść w świat Baldruina należy najpierw zmierzyć się z lochem "Im Verlies", a jest to ambient podszyty mrokiem, który nie jest reprezentatywny dla całej płyty, raczej stanowi trzęsienie ziemi, które zwiastuje kolejne uderzenia ziarnistego strachu. Zresztą "Portal" to też nie jest to też żaden koncept ani spójna narracja. Chciałbym zwrócić uwagę na to w jaki sposób generowane są dźwięki na tym albumie, a w zasadzie ciągle wątpliwości dotyczące ich pochodzenia. Syntezatory momentami brzmią niezwykle organicznie i w świetny sposób wytwarzają nadrealistyczne wrażenia dźwiękowe. Instrumenty akustyczne, jeśli są stosowane, są przetworzone. Wpadłem w konfuzję słuchając "Auf der Lauer" - mimo tytułowego zegara słyszę tam guiro brzmiące jak rechocząca żaba, w tle zaś słychać basowe mruczenie kota. Niektóre z momentów płyty, jakkolwiek ciekawe tak odstają od niepokojącej choć baśniowej atmosfery "Portala". Ma to miejsce choćby w "No Escape", gdzie soniczna przemoc w postaci wokalu wypatroszenego jak w powerelectronics znęca się nad słuchaczem. W innym miejscu zaś Baldruin nie szczędzi nam czegoś w rodzaju futurystycznego etno, które brzmi momentami podobnie do "Ducha tornada" Alamedy 5 (tudzież do "II" Innercity Ensemble), jak w "Durchs Dickitch" lub w "Faulnisie". 


"Portal" faktycznie spełnia swoją funkcję i przeprowadza słuchacza do równoległego świata, lecz tyle samo w nim sielanki, co grozy. Baldruin prowadzi nas w świat baśni braci Grimm, lecz sprzed ich ocenzurowania przez dbających o spokój dziatków. Tak czy inaczej "Portal" to na pewno moja bajka w której chciałbym się zatrzymać na dłużej.

Baldruin
"Portal"
Cut#23
5 września 2015.

sobota, 5 września 2015

Nac/Hut Report "Schizm No Symmetry"

Nac/Hut, "Schizm No Symmetry", Double Hallucinative Rec., źródło: http://nachutreport.bandcamp.com/. 


"O chuj"... tak na pewno nie powinienem zaczynać tej recenzji, ale tak pomyślałem już od pierwszych dźwięków tej płyty i tak mi zostało aż do końca. 

Nac/Hut Report to włosko-polski zespół, który założony został w 2008 roku w Krakowie przez Brigitte Rousell oraz Li/ESE/Li. Zespół przeniósł się w 2009 roku do Włoch. Do tej pory Nac/Hut Report wydał dwie płyty "Angel-likeContraction Reverse" z 2013 roku oraz tegoroczny "Schizm No Symmetry", obie we włoskim labelu Double Hallucinative. 

Pamietacie może reklamy sklepu Mango, które sprzedawały pasy na brzuch, które grzały, trząchały i gwarantowały wspaniałą sylwetkę oraz utratę tkanki tłuszczowej bez ruszania dupska z fotela? Tak właśnie czuję się siedząc i słuchając po raz wtóry tego materiału. Lecz zamiast topionego brzucha czuję wyrywanie kolejnych fragmentów masy szarej z głowy. A jeśli już coś gdzieś poleciało to nie pot i tłuszcz, ale ciepły mocz po nogawce. Ale, ale, płynny dźwiękowy ołów zostawił z mózgu przedwzgórze, które stymulowane jest w sposób zapewniający niebywałą roskosz.

Tegoroczny całograj Nac/Hut Report to przede wszystkim twarda konsekwencja w tworzeniu kolejnych numerów z podobnej sobie materii dźwiękowych. W pierwszych sekundach otwierającego płytę "Ah Ah East" mamy delikatne dźwięki janczarów, które są bezwględnie niszczone przez noisowo-industrialny ciężar, który okazuje się być głównym tematem dopełnionym następnie  przez jazgoczące gitary przypominające ni to wprawki do funeral doomu, ni to do odtwarzania dźwięku hamującego tramwaju. A to wszystko już w pierwszych 20 sekundach płyty. Następnie z utworu wyłania się wokal (wszystkie numery na płycie są wokalne), który zupełnie pozbawiony jest ciężaru wszystkich innych dźwięków. Wokal Brigitte jest delikatnie znudzony, coś między Nico, a Elizabeth Frazer. W niektórych momentach wykorzystywana są także elementy muzyki konkretnej, jak choćby na początku "Wolf the Saint"

Nac/Hut Report niemogąc zdecydować się czy grać jak wykonawcy ze stajni 4AD czy może narobić hałasu jak Einstürzende Neubauten albo My Bloody Valentine, postanowił pójść w każdym z tych kierunków jednocześnie przy czym absolutnie nie rozmienił się na drobne. Mimo to konsekwencja w tworzeniu utworów jest zadziwiająca - utwory przechodzą od noisowego intro, po którym można spodziewać się wszystkiego najgorszego/najlepszego, aż do rytmicznej struktury oraz do dreamowego wokalu (moża poza najbrudniejszym, ostatnim na płycie utworze pt. "Rdza). W "Schizm No Symmetry" każdy zgrzyt, rzęch i każde sprzężenie staje się elementem rytmicznej układanki, realizując tym samym naczelne funkowe hasło, że "wszystko jest rytmem" - na szczęście jednak funku nie ma tu wcale. Jednocześnie na uwagę zwraca brak wykorzystania tradycyjnych perkusyjnych dźwięków i instrumentów, przez co utwory, mimo braku improwizatorskich zapędów stają się utworami bardziej przestrzennymi i otwartymi - uważam nawet, że użycie perkusyjnych rytmów sprawiłoby, że cała misterna budowla zapadłaby się pod własnym ciężarem. Wydaje się, że operowanie to ciężarem antymuzycznego industrialu i noisu z dream-popowymi motywami to banał, ale jakże on został tu dobrze wykorzystany. Największą siłą tego albumu jest z jednej strony wściekłe atakowanie noisem z drugiem układanie delikatnych gitarowych dronów, na których spoczywają wokale. To jak hartowanie gorącej stali w lodzie - mogło się to nie udać, ale z jakichś powodów wyszło wyśmienicie. 

Płyta ta zapewniła mi zamknięty świat przedstawiony pełen steampunkowej dystopii, równoległego świata, gdzie noise i industrial nie stanowią celu samego w sobie, ale materię służącą do zespawania z nich smutnych piosenek. "Schizm No Symmetry" brzmi jak lato tuż po Apokalipsie, gdzie ludzie ze skrawków cywilizacji chcą odtworzyć nowe, dobre życie. Horror zniszczenia i melodramat zgody na zniszczenie idą ze sobą w parze. Jak dla mnie - najlepsza płyta tego roku w swojej klasie.

Nac/Hut Report
"Schizm No Symmetry"
Double Hallucinative Rec.
2015

piątek, 4 września 2015

Nice try Kolego Doriana - s/t

Kolegia Doriana s/t, BDTA 2015, źródło: własne.

Byłem bardzo ciekawy, co takiego znalazło się w materiale Kolegów Doriana, że został wydany akurat przez BDTA. Label ten rzadko, a może nawet nigdy, zwraca się w stronę free improv, więc spodziewałem się ostrego napierdolu na dwa baty. Okazało się, że dostałem materiał w innym stylu, ale wciąż solidny, w sam raz na debiut. 

Być może nie przeżyłem podczas słuchania Kolegów Doriana objawienia, ale to wcale przyjść nie musiało. Już od pierwszych dźwięków "Podobny do nocy" zespół wprowadza nas w krainę łagodności, opartej na dwóch akordach, które targane są syntezatorowym wiatrem. Jak na intro - nice try i choć jest bardzo proste, inkrustrowane pociągnięciami saksofonu i sporadycznymi gitarowymi trzaskami, to ma 15 MINUT. Nie nuży jednak i mimo ambientowych zapędów bywa mroczne i mocne. Następnie zespół płynnie przechodzi w "Leventhal", w którym żaden z instrumentów grupy, w której stałym składzie jest saksofonistka, gitarzysta i perkusista obsługujący również elektronikę, nie jest wiodący. Brzmi to jak drzewo, z którego jednego pnia wyrastają gałęzie, które nie wyrastają w taki sposób, aby złapać jak najwięcej słońca, ale splatają się w ciasnym i suchym uścisku i pnąc się tak o siebie w górę wzrastają niemal bez końca. "Leventhal" zresztą jest jak zdobywanie szczytu w Himalajach, gdzie nie da się wejść na partyzanta na górę, lecz przed atakiem finalnym trzeba zakładać obozy, aklimatyzować się, wychodzić wyżej, schodzić spowrotem. I choć robi się dwa kroki naprzód to dla bezpieczeństwa należy zrobić krok w tył. I tu instrumenty pną się w górę, to schodzą w dół, aby przyzwyczaić słuchacza na atak szczytowy, który następuje w końcówce utworu. "3" proponuje gitarowe intro jak ze "Siesty", gdyby ta była prowadzona przez Kydryńskiego na zwyczajowej niedzielnej bani i kacu, po to żeby jebnąć nieprawdopodobnym saksofonem, gdzie klapy furczą, ustnik się pali, a marynary latają. I jest to mój ulubiony fragment, a kulminacyjny punkt płyty.

Nie oznacza to jednak, że dalej nie ma już czego słuchać. Kolejny "1" przenosi nas organoleptycznie wykonywany smooth jazz. Jest tam Jarek Śmietana nagrany na taśmie, która została wciągnięta w magnetofon, na której dograno dodatkowo próbę z perkusyjnych wprawek do swingu, który szarpie się jak zgniły szpagat. Nie doszukuję się tu nawet saksofonu, który jest przedmuchiwany bez zupełnego entuzjazmu. Całokształt utworu zaś to moja uśmiechnięta buźka, Glenn Branca by pokiwał głową. "Finalny 138" przynosi pseudo-jazzowe outro, które w szczycie improwizatorskiej zabawy kończy się zupełnie nagle i brutalnie.

Pojednyncze utwory debiutu Kolegów Doriana nie są wystarczającym powodem aby dać okejkę i przybyć piątkę. Natomiast cała płyta odsłuchana od początku do końca jest już o wiele ciekawsza, Nie serwuje rozkurwu, jak wydany przez Wounded Knife zespół Lounge Ryszards, ale też wypina się na etnoezoteryczno-ambientowe trututu (jak w stylu Alchimii). Tak czy inaczej - szanuję, debiut dobry, słuchałbym na żywo.


Kolegia Doriana s/t, BDTA 2015, źródło: własne.