Nigdy wcześniej nie słyszałem o
tym zespole. Aż do czasu, gdy udałem się na zwyczajowy weekendowy rajd po
starociach. Płytę, oczywiście po uroczystym zapewnieniu ze strony sprzedawcy,
jakoby byłą ta płyta rewelacyjna kupiłem ją, tym bardziej, że kosztowała
zaledwie 5 złotych.
Ukierunkowany pod wpływem
perswazji kupca przesłuchałem płytę. Moja pierwsza reakcja rzeczywiście
skłaniała się ku uznaniu debiutu rzeszowskiego zespołu RSC pt. Fly Rock za
wyjątkową. Jednak do czasu. Każde następne przesłuchanie odbywałem z coraz
większą dozą krytycyzmu. I nie chodzi wcale o to, że płyta mi się znudziła; co
to, to nie. Po prostu, mimo tego, że nie uważam tego dzieła za wybitne, myślę,
że jest płyta ciekawa, którą stworzyli artyści, którzy niestety zmarnowali
szansę na naprawdę dobry longplay.
Zespół wydał tylko jedno
wydawnictwo na winylu i jest nim posiadany przeze mnie Fly Rock. Jak jest
napisane na kopercie płyty, muzycy tłumaczą ten tytuł jak „rock rozpadający się
w powietrzu”. I rzeczywiście coś z tym rozpadaniem się jest na rzeczy, jednak o
tym później. Na kopercie zamieszczona jest również notka jakoby zespół inspirował
się dokonaniami zespołu Kansas, Styx i ELO – co do tego również można mieć
spore wątpliwości.
Dwa pierwsze utwory – Jeśli
czekasz i W ucieczce przed sobą narzucają słuchaczowi spore tępo, ponieważ
artyści postanowili pokazać swoje techniczne umiejętności, które są naprawdę
imponujące. Dalej mamy „Aneks do snu” – nastrojową balladę, która jest jednym z
większych hitów zespołu. Tutaj również mamy do czynienia z szybszą częścią w
środku utworu, z bogatą perkusją i dobrze dudniącym basem. Dla mnie prawdziwym
hitem, który pozwala równać zespół ze Styxem jest ostatni utwór ze strony B,
czyli Pralnia mózgów ze świetnym gitarowo-szkrzypcowym riffem, umiejętnym
wykorzystaniem syntezatora i bezwzględną szybkością. Perkusista Michał
Kochmański naprawdę dobrze nabija, co udowadnia w każdym utworze, natomiast
grający na basie jest po prostu wyśmienity. To wszystko pięknie współgra z
całkiem niezłym tekstem traktującym o manipulacji i powszechnej szablonowości.
Może byśmy odetchnęli w końcu i
posłuchali jakiegoś balladowego plumkania? W końcu to rock symfoniczny z kwartetem
skrzypcowym, klawiszami i w ogóle… Ale jednak nie, pierwsza kompozycja ze
strony B jest Kradniesz mi moją duszę. Naprawdę mistrzowski riff, nośny
tekst, słucha się całości bardzo przyjemnie. Podwójne solo na gitarze i
skrzypcach naprawdę robi wrażenie, aż dziw bierze, że polski zespół tak aranżacyjnie
jak i technicznie potrafi się dobrze prezentować. Następnie mamy utwór o
melancholijnym tytule „Na długie pożegnania” sugeruje, że może będzie coś
wolniejszego, jednak znowu rozczarowanie! Znowu mamy niezłe rockowe tornado,
galopującą ścieżkę basu i takąż
perkusję. Upragnioną balladę znajdziemy w utworze Dzień, na który czekam. Mimo
tego, że z mojego punktu widzenia jest to dosyć monotonne granie, to jednak
słucha się tego z przyjemnością, przede wszystkim dlatego, że jest to utwór instrumentalny,
w którym nie słucham wokalu Zbigniewa Działy. W końcu przechodzimy do
ostatniego utworu, który znowu jest z gatunku „zagrajmy jak najszybciej będzie
fajnie”. I rzeczywiście jest "fajnie" – nagłe zmiany tempa i wspomniane już bogactwo
instrumentalne w „Z kroniki wypadków” cieszy.
Czego wobec tego się czepiam?
Dlaczego, jak wspomniałem w pierwszym akapicie jest to dzieło zmarnowane?
Po pierwsze i ostatnie przez wokalistę
Zbigniewa Działę. Przykro mi to mówić, ale tak bezbarwnego i marnego wokalu nie
słyszałem dawno. Działa, który pisał całkiem niezłe teksty, nie potrafi ich
wykonać i bardzo często, w szczególności w górnych rejestrach ociera się o
fałsze. To jest chyba najważniejszy zarzut wobec tej kapeli – nieumiejętni dobrany
wokalista.
Rozumiem, że zespół, przez
nazwanie swego debiutu Fly Rock chciał zapoczątkować nowy rozdział, jeśli nie
w światowej, to przynajmniej w Polskiej muzyce. Być może chcieli stworzyć nowy
gatunek w ramach rocka, którego byliby pionierami. Jeśli tak, to nie ma się co
łudzić, ponieważ jest to po prostu progresywne granie, które nie jest na tyle
wybitne aby pisać o nim złotymi zgłoskami w wielkiej księdze o nazwie ROCK.
Rzeczywiście momentami jest to „rock rozpadający się w powietrzu”. Tempo jakie
narzucają muzycy jest niewiarygodne, a szkoda, bo znajduję na płycie parę
momentów, parę riffów, które można by było zupełnie inaczej, lepiej
zaaranżować. A tak to pędzące jeden za drugim utwór przemykają przez głowę nie zostawiając
po sobie zbyt wiele śladu.
Być może daleko jest RSC do
Kansasu, Electric Light Orchestra czy Styxu. Jednak mimo tego, że Fly Rock nie skradł mojej duszy, to warto się z tą płytą zapoznać, bo właściwie żaden polski
zespół ówcześnie grający nie wykonywał prog-rocka właśnie taki sposób.
"Fly rock" to nie jest tytuł albumu, a jedynie element logotypu grupy RSC. Płyta ta miała tytuł "RSC" po prostu :) A mianem "Fly rock" określa się ją potocznie, aby odróżnić od innego wydawnictwa pt. "RSC" wydanego na kasecie przez VEGA.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam