wtorek, 7 listopada 2017

NIE-NAGRYWAJ! - BNNT, "Multiverse"

BNNT, "Multiverse", źródło: instantclassic.bandcamp.com

Ostatni post stał się popularny nie z uwagi na całokształt, lecz z uwagi na jedno z początkowych zdań, w których dokonałem dosyć kategorycznego stwierdzenia jakoby ostatnia płyta BNNT nie była najlepszym projektem muzycznym Konrada Smoleńskiego w 2017 roku, a spory udział szumu wokół albumu to nic innego, jak ino hype. W trakcie swoich osobistych rozważań nad tym, dlaczego Multiverse wcale nie jest tak dobrą płytą, za jaką powszechnie uchodzi, okazało się, że takich płyt wymieniłbym jeszcze trochę. Co więcej, ta i tych parę innych płyt uświadamia prawdę następującą - standard słuchania oparty na rewolucyjnym w swoim czasie pomyśle, że muzyka powinna być, lub wręcz musi, zostać zarejestrowana, przetworzona, a następnie wydana na powszechnie dostępnym nośniku właśnie się kończy.

Lecz nie tylko to się skończyło, bo w trakcie pisania zarówno tego, jak i poprzedniego tekstu gruchnęła wiadomość - wytwórnia, która stanowiła niezwykle ważny punkt odniesienia dla polskiej sceny muzycznej, jaką była BDTA, kończy swoją działalność. Za jeden z powodów, jakie podaje Michał Turowski, twórca wytwórni, jest czynnik ekonomiczny. Masa ludzi słucha muzyki, lecz już mało kto muzykę kupuje. A praca wytwórcza jest ciężka, pochłaniająca czas, zaangażowanie i flotę. Wojtek Kucharczyk z legendarnego Mik.Musik.!. już jakiś czas temu zapowiedział, że nie będzie wydawał tak często, jak do tej pory - słowa z trudem dotrzymuje, uruchamiając raz za razem albo robienie płyt/kaset na żądanie, równocześnie zaś powoli mikowi artyści przechodzą do net-labelu bloga Trzy Szóstki. Owszem powstają nowe labele o bardzo zróżnicowanych estetykach - wspomniany Turowski otworzył Mozdok, który skupia się głównie na self-publishingu, podobnież stało się z Adamem Witkowskim, który założył thisisnotarecord. 2017 rok to pojawienie się znakomitego Outlines Pawła Paide Dunajko, eksplorującego footwork, juke i minimalistyczne odmiany tychże oraz konceptualna Antenna Non Grata, czy słodkie dziwactwa enjoy life. Jednak poza tymi przypadkami wydawcy i artyści przeważnie skarżą się - płyty i kasety nie sprzedają się tak dobrze jak kiedyś, żywe zaangażowanie słuchaczy spada, jedyną nadzieją są sprzedaże zogranice, a jedyną radością może być rosnąca liczba odsłuchań na strimie, a jedyną formą, gdzie muzyk może faktycznie zarobić bywają występy na żywo. W tym układzie mały wydawca, który jednocześnie nie jest obrotnym menadżerem, bookerem i kuratorem w jednym staje się zbędny.

Nie chodzi nawet o to, że mam jakiś straszny ból dupy, gdy słyszę Multiverse BNNT. Z relacji wielu naocznych świadków BNNT koncertując z nowym materiałem daje do wiwatu - zapewnia rozkosznie głośne i gęste doświadczenia zagłębiania się w katarktyczne inferno, nawet jeśli utwory tylko udają, że są wyszukane, bo tu ciągle chodzi o nieoczekiwane wyskakiwanie z paki żuka, terroryzowanie lokalnej społeczności noisem, a później odjazd, jakby nigdy nic. Chociaż cieszy mnie, gdy ktoś opowiada o koncertowych doświadczeniach, to czy nie powinno być też tak, że podobne doświadczenie powinno być oddawane za pośrednictwem płyty, która nie będzie tylko pamiątką dla uczestników koncertów, ale w miarę wiernym, choć ciągle jednak, ersatzem, przedłużeniem, uzupełnieniem intencji twórczych? BNNT, z uwagi na to, że ciągle jest z istoty i natury niewyszukaną muzyką pod względem kompozycyjnym, a także egzemplifikacją twórczego rozpierdolu powinna nadrabiać w innych rejonach niż robi to na tej płycie. Nie wydaje mi się zatem, aby walorem Multiverse była doskonała realizacja i przejrzysta produkcja obnażająca każdą ścieżkę, aby doskonale wybrzmiewało każde uderzenie tantryczno-szamańskich bębnów w The last illiterate, które idąc głośniej i głośniej wraz z krautowymi syntezatorowymi plamami i sinusoidami i stoner metalową gitarową barytonową brzmi niczym jakiś mutant world music, domykając się w swym patosie zarzynaniem blachy przez Gustafssona - na koniecznym, psiakrew, pogłosie, który spłyca doświadczenie dzikich alikwotów. Mój obraz tej płyty będzie naturalnie związany z uprzednimi oczekiwaniami i wyobrażeniami, które wykluczałyby jakiekolwiek powinowactwo muzyki duetu z pulsującym bluesem Sleepu i innych epigonów stoner metalu, jak w Sickness begins when one starts to think. Fala wznosząca pojawia się dopiero za Consider a single wave relieved the pressure on the system, które z kolei momentami przywołuje z pamięci post noise rockowe zawodzenia (lecz, boże broń, nie zawody) Łukasza Ciszaka w The Locked Room. Bodaj najmilszym, bo niespodziewanym zwrotem jest technoidalny, bardzo Brutażowy God is nothing more than an acoustic hallucination - numer ten w przeciwieństwie do poprzednich przywraca wiarę w repetycję, jako rzecz angażującą, a nie nudzącą. A o Brutażu w tym miejscu wspominam nie bez powodu, wszak mastermind przedsięwzięcia, Jacek Plewicki, wydając płyty w swojej oficynie myśli o nich tylko i wyłącznie przez pryzmat doświadczenia koncertowego  - tak naprawdę cele wydawania płyt i grania koncertów są wobec siebie zbieżne. Płyta zaś zamiast grande finale zapewnia wybledzone i efemeryczne free imrpov If The Universe is Expanding, are we drifting apart too - jedyna nadzieja dla poszukujących w twórczości BNNT szumowych potencjałów. 

(A skoro już o jakichś dygresjach mowa - podobne rozczarowanie jak do BNNT mam do duetu debiutu TSVEY [Połoz-Kujawski], bo choć koncerty dają zajebiste, to płyta ta jest w najgorszym przypadku zupełnie niepotrzebna)

Jak więc starałem się wykazać nie jest to płyta na miarę BNNT, a gdybym nie szczędził złośliwości napisałbym, że płyta, jak na metal, nawet fajnie brzmi i buja. I wiem, wiem, że agresywne gitary napędzane przesterem i fuzzem znajdują poczesne miejsce w katalogu Instant Classic, bo oficyna wydawała m.in. Kethę, Belzebonga, Dead Goats, Thaw, Stubsów (tym ostatnim również lepiej szło granie koncertów niż nagrywanie płyt), jednak drugim filarem Instant Classic jest granie bardziej eksperymentalne, czy wprost noisowe (jedną z lepszych płyt katalogu jest grind-noise-free improv kolaboracja Merzbowa i Balázs Pándiego). Płyta BNNT brzmi jak dziecko kompromisu skrojonego w taki sposób, żeby Quietus był ukontentowany i żeby głęboko rockistowski krajowy słuchacz, który w ubiegłym roku tak strasznie jarał się, że Lotto takie fajne, też mógł odetchnąć z ulgą. Dlatego  może i nie mam bólu dupy i na szczęście, wbrew tej płycie, sypiam spokojnie. Tylko czasem żal mi dupę ściska, bo wiem, że ta płyta w jakichś innych okolicznościach mogłaby robić znacznie lepiej. 




BNNT
Multiverse
10 października
Instant Classic 

1 komentarz: