czwartek, 8 listopada 2012

Porter kontra Porter



Jak kupować to tylko hurtowo - tym bardziej, że i okazja do większego zakupu i chęć i chuć do starych winyli. Określenie "hurtowo" to u mnie dość względne pojęcie - toć żyjemy w ponowczesności, a oznacza dla mnie ni mniej ni więcej dwie sztuki, dwóch różnych płyt w cenie 8 złotych. Debiut Porter Band Helicopters oraz płytę, która mogła ugruntować w szerokiej świadomości rockmenów i ich stępnych pozycję gwiazdy kultowej - Porter China Disco.


Helikoptery i Chińska Dyskoteka to bardzo ważne albumy w mojej dyskografii i są dla mnie połączone jakąś metafizyczną  więzią, może związaną tym, że nabyłem je jednocześnie u tego samego sprzedawcy. A może związane są pewną perwersyjną zależnością - o ile Helicopters z uwagi na okoliczności powstania, a w zasadzie przeciwko nim, stał się albumem kultowym, o tyle China Disco pomimo niesamowitego potencjału pozostaje albumem co do którego mam ciągle bardzo duże zastrzeżenia.

Debiut długogrający Portera i spółki został nagrany w prawie że garażowych warunkach studia Polskiego Radia w Opolu w 1979 roku i wydany został rok później. Album ten okazał się być dla historii polskiego rocka przełomowym, ponieważ wprowadził go w dojrzałą, niezwykle zróżnicowaną i rozbuchaną erę lat '80. Helicopters nagrany został w cztery dni, bez wykorzystania jakichkolwiek studyjnych gadżetów - jest to surowa, garażowa płyta, a ewentualne trzaski starej płyty winylowej są niewątpliwym atutem. Rockowe zacięcie, ciekawe pomysły sprawność instrumentalna i wokalna - to wszystko złożyło się na ten krążek. 

Zaczynając od początku - mamy hitowy przebój Ain't Got My Music. Dalej zaś Northern Winds, którego ciężki motyw dwóch gitar - elektrycznej i akustycznej przywodzi na myśl bliźniacze gitary Wishbone Ash. W następnym tytułowym utworze Helicopters słyszę echa twórczości Thin Lizzy i ... ZZ Top (pulsujący bluesowy bas i intro jak w Jesus Just Left Chicago ). Następny kawałek Garage to dla mnie ujmująca parodia muzyki disco. Stronę A zamyka solidny rockowo-punkowy numer Refill.

Stronę B otwiera cudowna w swych właściwościach ballada  Life zaśpiewana przez Portera w iście Gilmourowskim, swoiście abnegatycznym oraz z cudownym basowym motywem i plumkającym gdzieniegdzie slajdem. I aby zredukować poziom rozczulenia słuchacza dalej płyta atakuje nas hitem I'm Just Singer, ale tylko po to aby wprowadzić nas w nastrój wolnego tempa Crazy, Crazy, Crazy. Cały album kończy niepokojący utwór NewYorkCity z histerycznym wokalem i galopującą sekcją basu.

Album ugruntował pozycję Johna Portera na krajowej scenie muzycznej. Nie bez powodu wspominam tutaj o inspiracjach, którymi niewątpliwie kierował się w swojej twórczości Walijczyk - to on za jego przyczyną w Polsce zaczęto grać muzykę rockową na bardzo wysokim, światowym poziomie. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na skład Porter Bandu (który zresztą niedługo po nagraniu Helicopters rozpadł się) - zacznijmy zatem od najsłabszego elementu bandu, czyli perkusisty Leszka Chalimoniuka, który wyraźnie nie nadąża za lepszymi kolegami. Bas obsługiwał Kazek Cywnar (ten z afro) - sekcja jest tu solidna niczym Mercedesy z lat '70. Na gitarze elektrycznej grał Alek Mrożek (ten w okularach) - niesamowity rockowy feeling, ale i chyba nie do końca wyzwolona energia. No i w końcu gwiazda - John Porter (to ten przystojniak z wąsem, do którego sam jestem podobny), który nie robi nic poza precyzyjną sekcją rytmiczną i bardzo ekspresywnym sposobem śpiewania.

Więc ugruntowawszy swoją pozycję na trudnym polskim rynku muzycznym John Porter postanowił nagrać coś bardziej ambitnego z nieco lepszymi muzykami. Na gitarze elektrycznej grał znany ze współpracy z Breakoutem Winicjusz Chróst, na klawiszach grał zmarły już jazzman Sławomir Kulpowicz, za bębnami zasiadł znakomity Andrzej Mrowiec a na basie Jego Ekscelencja Krzysztof Ścierański. Za inne perkusjonalia odpowiedzialny był Jose Torres.

Pierwszy kawałek So What z echami funku jest przyzwoity choć nie wybitny. Na uwagę zwraca fatalnie nagrany wokal Portera - raczej jest to wina inżyniera dźwięku niż muzyka. Zresztą cały album jest fatalnie zmasterowany. Następny utwór bardzo przypomina dokonanie z pierwszej płyty - to nieprzekombinowane Dogs, ze strasznie hałaśliwą i natrętną gitarą Chrósta, który chce być bardziej jazzowy niż potrafi w rzeczywistości. Trzeci w kolejności Selling Water By the River to przygnębiający utwór ze zgrzytającą gitarą Chrósta i genialnym motywem Ścierańskiego na, zdaje mi się, bezprogowym basie oraz niepokojącym brzmieniem mooga. Na końcu strony A umieszczono kawałek Blue, którego marudno-smutny nastrój burzy bezsensowny refren.

Strona B rozpoczyna się najlepszym utworem z tej płyty jest Certain People - depresyjny dub z rockowymi wstawkami i doskonałą organową solówką, która wykorzystuje potoczne pojęcie o muzyce Dalekiego Wschodu i jazzu. Następny kawałek to speed funk rockowa wariacja z świetnym gitarowym solo i basowym popisem skuteczności Ścierańskiego pt. Cigarettes . Później mamy kompozycję pod tytułem Sun - która nasuwa bardzo wyraźne skojarzenia z Riders on the Storm Doorsów. Ostatni utwór jest głupi i nieprzemyślany, nieciekawy i sztampowy - choć to właśnie tytułowy China Disco.

Po przesłuchaniu obu albumów wnioski nasuwają się same - lepiej nagrać solidny album na podstawie dobrych acz prostych założeniach kompozytorskich aranżacyjnych i tych związanych z procesem nagrywania niż przekombinowany nowofalowojazzowy jazgot ze zbyt głośnymi basami i pogłosem w niewyrabiającym wokalu. Helicopters wygrywa przez nokaut. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz