czwartek, 17 grudnia 2015

Scott Stain - Valerian

źródło: scottstain.bandcamp.com

Pamiętacie Scotta Staina i jego ubiegłoroczny debiut z wydawnictwem, którego graficzną reprezentacją była artwork z piękną, nagą kobietą? Kultura Staroci pamięta. W grudniu 2015 roku Scott Stain wydał nowe, długogrające wydawnictwo, które nie zapowiada przełomu, ale jest na tyle intrygujące, że trudno mi przejść koło niego obojętnie.





Gdańszczanin od momentu wypuszczenia do sieci debiutanckiego "Catnip" w regularnych interwałach produkuje kolejne wydawnictwa, zamieszczając je zarówno na bandcampie jak i soundcloudzie. Wolt stylistycznych nie odnotujemy w dyskografii SS zbyt wiele, a całość tego projektu spaja kilka mianowników. Brzmienie nu-jazzu i downtempo kierują nas w stronę Ninja Tune, z drugiej zaś strony ambient Staina balansuje na granicy illbientu oraz dźwiękowego eksperymentu. Wraz z "Valerian" Scott przesuwa delikatnie granice od dosyć bezpośredniego szokowania w dawkowaniu odpowiednich sampli do atakowania glitchami i synkopowanym, okrutnie połamanym rytmem. Wcześniej zdarzały się awangardowe szaleństwa czy to Zorna czy Brötzmanna albo sample z Pantery - tak tej metalowej Pantery, bywały też skrecze, które zdradzały parantelę z hip-hopem. Na "Valerianie" jest spore zróżnicowanie wrażeń od czilu po szaleństwo, ale dozowane w sposób oszczędny. Płyta ta nie zapewnia jakiejś przewlekłej i poważnej choroby duszy, ledwie gorączkę, zadyszkę i katar, na tyle łagodną, że można by było ją zlekceważyć, ale i na tyle dokuczliwą, aby nie pozwalała zasnąć. Jeśli jest tu jazz to więcej jest tego lounge'owego czy swingującego. Jeśli rytm, to powolny, duszony papierosowym dymem jazzowego klubu dla snobów, w którym przyszło nam być w delirze. Z rzadka rytm przyspiesza i osiąga breakcore'owe szybkości jak w "rd22". Całość inkustrowana jest drobnymi glitchami przywodzącymi na myśl dokonania Ryoji Ikedy, które stanowią przeciwwagę dla pozornie topornie ciętych sampli. 

Scott Stain z "Valerian" występujący w podobnej konstelacji co Kirk, mimo, że bardziej pasowałby do katalogu UKM, którzy wydawali już podobne rzeczy (Sobura, ostatni Galus), a także do Nowych Nagrań to jednak budzi skojarzenia z paroma ostatnimi wydawnictwami Micromelancolié ("Low Cakes", "Contour Lines"), a przede wszystkim ze znakomitą kolaboracją Roberta Skrzyńskiego i Jerzego Mazzola jako Mazzmelancolié. Podobnie jak Skrzyński Scott Stain specjalizuje się w drobnych glitchowych detalach oraz wykorzystaniu przestrzeni ciszy. 

Caly album pozbawiony jest dłużyzn, w zgrabny sposób eksploatuje kolejne tematy. Powiecie, że zazwyczaj całe to downtempo to muzak, ale tu muzak został wykoślawiony tak, że nie wiadomo, czy mamy do czynienia ze eksperymentalnym szwindlem czy też próbą dywersji wśród fanów Skalpela, Cinematic Orchestra czy Bonobo. "Valerian" jest zgrabny, nie oznacza to jednak, że pozbawiony jest wad. Jedną z głównych jest brak zapamiętywalnych momentów - mając od ponad 20 miesięcy w pamięci fenomelny numer "three" z "Catnip" ciężko jest mi odnaleźć ekwiwalent tego sztosu na "Valerian". Zapamiętywalny jest otwierający płytę "4", z samplami wiwatującej publiczności - mokry sen każdego kto na żywo występuje lub chce występować. Nieźle też daje "scrap1". Chociaż z drugiej strony niedbały sposób nazywania utworów, często po prostu numerowanych, świadczy o tym, że Scott Stain nie chce być zapamiętany na dłużej. Ale nie tym razem Scott, nie tym razem. 

Scott Stain
"Valerian"
wydawnictwo własne
7 grudnia 2015



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz