piątek, 2 września 2016

Chuj w gardło - Kim Zordon - Feelth

Kim Zordon, Feelth, źródło: kimzordon.bandcamp.com
Ta płyta jest poza dobrym i złym. Ta płyta stoi na granicy bycia i nieistnienia. I tu pojawia się ta recenzja.

Smutek, spływające po policzkach łzy, rozmazujący się pod okiem tusz do rzęs jest udziałem głębokiego połyku i równie bezpośredniej, co pornograficznej melancholii ukazującej się w darmowej, cyfrowej dystrybucji EPki Kim Zordon. Feelth mogłoby się ukazać jako kolejny upload na x-videos, do którego nikt by sobie w samotności nie zwalił, bo takie drewniane wygibasy widziano już nie raz, nie raz takie smutne dziewczyny i chłopaków zbrukano swoim nasieniem za pośrednictwem neostrady.

Feelth to rozrywka smutna, rozrywka jak z gry komputerowej, jeśli za grę uznamy bodaj najmniej grywalną produkcję kiedykolwiek jaką jest Dinner Date studia Stout Games. Długie syntezatorowe dźwięki, wykorzystanie pogłosów i ech, sięganie do klasyki hauntologicznej muzycznej materii wywołującej dreszcz samotności - to główna metoda Kim. Jest to dream pop bez popu, gdzie sen to raczej kłujący i jawnie niesenny koszmar, to eskapizm vaporu, który ciągnie w doły wyobrażonej i wykoślawionej przez rozstanie rzeczywistości.

Osią wokół której odbywa się całe widowisko Feelth jest tak boleśnie prostacki i tak obłędnie prawdziwy, dotykającego do żywego, choć dotyczący martwego numer you don't answer my calls. Piosenkowa metoda pościelowego easy listeningu w stylu Szampana grupy Call System (utwór ze składanki Gdynia) doprawiona jest sygnałem rozłączonej rozmowy, rozmowy nierozpoczętej, niechcianej, wyznaczającej nie tylko rytm albumu, ale rytm całej płyty. Wobec sygnału w słuchawce, który przecież "w naturze" jest dźwiękiem intymnym, dostępnym jednej osobie, ba! dostępnym tylko jednemu uchu odbiorcy kręci się całe Feelth. A moja obecność jako słuchacza zdaje się być w jakiś sposób nieuprawniona - choć z drugiej strony nic nie stoi na przeszkodzie, żeby you don't answer my calls zredukować do poziomu mema.

Wobec tego sygnału, który nie może być bardziej dosadną metaforą problemów miłosnych, które staja się równoznaczne z problemami egzystencjalnymi, nikną pozostałe utwory, bledną i oddalają się w pamięci. something choć napędzana jest szorstkimi afrykańskimi bębnami to tworzone jest przez smutny syntezator, utwór tytułowy zaś to szczątkowa fortepianowa melodia szarpana szumem taśmy i krzykiem nojzowego przesteru. Gangbangiem smutnego losu podmiotu lirycznego (kurwa, liryczny to on jest tylko z nazwy - jest on jednowymiarowo, przerażająco smutno-nijaki), któremu świat wali się na głowę jest ostatni w kolejce do wyruchania nas (dwie niezależne, pornograficzne metafory w jednym z zdaniu - czy to oby nie za dużo?) artax dies in swamp of sadness. I tu utwór, który być może składa się z jednej ścieżki instrumentalnej nie jest tyle dojmujący, co sam jego tytuł. Zresztą przypomnijcie sobie do czego on się odnosi - do filmu Niekończąca się opowieść. Tak samo niekończąca jak smutek Juliana Luxemburga z Dinners Date i smutku nieodebranego połączenia.

Jestem przekonany, że płyta ta przepadnie w mrokach internetu. Nie wiem czy dobrze czy źle, niemniej Kim Zordon sama na siebie sprowadza taki los, wyrażając prywatną i intymną zagładę, intymną i prywatną zagładą w Feelth będąc. Ta płyta samounicestwienia się w zarodku, a jak ktoś pierwocin pornograficznego smutku chce doświadczać niech robi to na własną rękę - if you know what I mean. Nie to, że nie warto, nie to nawet, że warto. Nie pochwali was nikt, gdy w towarzystwie pochwalicie się, że znacie Feelth, ani nikt się na tę wiadomość nie skrzywi. Nic się nie stało, nic się nie stało.

Kim Zordon
Feelth
wydawnictwo własne
19 lipca 2016




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz