piątek, 24 lutego 2017

Sanatorium Melancholia

Joanna Rzepka-Dziedzic, Łukasz Dziedzic (John Lake), Daniel Brożek (Czarny Latawiec), "Sanatorium Melancholia", Galeria Szara Records, 2017

Wiatry fenowe na południu Małopolski sprzyjają pogorszeniu stanu zdrowia chorych na choroby układu krążenia, nie sprzyjają także zdrowiu psychicznego. Gdy wieje halny, któremu towarzyszą gwałtowne zmiany ciśnienia, ludzie są bardziej nerwowi i agresywni, chorzy na depresję chorują jeszcze bardziej, obserwuje się także związek między próbami samobójczym, a gwałtownym halnym. Do niedawna powiaty tatrzański i nowotarski prowadziły w niechlubnym rankingu miejsc najbardziej przyjaznych samobójstwom. Dziś ludzie targają się na własne życie podobnie i ciągle wyjątkowo często, niezależnie od miejsca zamieszkania, w całym kraju.


Plusem halnego jest za to, że wywiewa on śmiercionośny smog. To także na południu kraju jest najwięcej uzdrowisk i sanatoriów.


1.Pani Profesor Krauz-Mozer powtarzała wielokrotnie, że w jej przekonaniu wykład nigdy nie powinien służyć temu, aby wyczerpująco przedstawić temat, lecz aby wobec ogromu świata i literatury jemu poświęconego, zmotywować studentów do samodzielnych poszukiwań. Uprzednio wyraziwszy przekonanie, ze większość studentów to jednak warchoły i gamonie, pozbawione poczucia humoru debile, nie znająca etykiety hołota, śliska w swych przekonaniach tłuszcza bliska trzody, ćwierćinteligenci nie mający za ćwierć grosza pomyślunku wyraziła jednak nadzieję, że wśród tych wszystkich powyżej wymienionych znajdzie się choć jeden myślący człowiek. 

Pierwsza z zasad z powyżej została wdrożona do "Sanatorium Melancholia" nader skwapliwie. Druga - w której wyraża się zdanie, że należy wymagać od słuchacza więcej niż wiele została w gargantuiczny sposób zmultiplikowana, aż do momentu wykrzywienia tej idei.

2. Bardziej niż recenzentem słuchowiska zdaję się stawać przed wami jako jego obrońca. Nagranie to składa się z dwóch części - słuchowiskowej oraz muzycznej. Pozwólcie zatem, że pominę w swojej recenzji tę drugą część, która stanowi kolaż dwóch koncertów Czarnego Latawca oraz Johna Lake. Wcale nie z uwagi na powtarzający się z przerażającą częstotliwością autocytat ze znakomitej płyty Strange Gods drugiego z wymienionych artystów. Celowo użyłem tu liczby pojedynczej, bo jest to jeden i ten sam cytat z utworu Vitun Voimalla - Power of Cunt. U mnie moment tego autozapożyczenia drażnił za każdym razem, nie dlatego, że jest on przykry uchu, lecz z uwagi na moje bardzo osobiste doświadczenie - wszak spędziłem, ze Strange Gods masę czasu, próbując zdobyć wiedzę na temat tajemnic tego krążka i nie był to czas próżno przehulany, btw. Nie dlatego też nie poświęcę dłuższemu namysłowi tej części Sanatorium Melancholia, b0 nuży czasem - a czasem nuży, choć staram się być wyrozumiały dla koncertowej logiki seta, a w zasadzie dwóch setów zespolonych w jedno, nie wybaczam jednak, bo wybaczać nie mam czego, gdy pomyślę sobie o Czarnolatawcowym wkładzie do nagrań, które od długich dźwięków, od rwanych, mikroskopijnych field recordingów o industrialowej prowieniencji, aż po kulminacyjną scenę organiczno-technoidalnego piekła i wyciszenie w poza-bitowej pustce. A jak już wspominam, to powiem, że dramaturgia ta sprzyja porównaniom do Zulu Cy'a Enfielda, gdzie choć cywilizacje ścierają się w okrutnym boju, to jednocześnie wyrażają wobec siebie wzajemny szacunek.



3. Nomen omen odbębniwszy to, czego odbębnić nawet nie śmiałem robić chciałbym przejść, z całą estymą jaką darzę zarówno Johna Lake'a jak i Czarnego Latawca, do słuchowiska. Powiedziałem, że będę go bronił, choć tak naprawdę po trosze występuję tu także w roli oskarżyciela. Słuchowisko-audycja-reportaż Sanatorium Melancholia traktuje o sanatorium dla chorych dla nerwice i melancholie właśnie, które przed wojną istniało w Obernigku, przemianowanym na Oborniki Śląskie, odkąd miasteczko znalazło się w granicach Polski. Do dzisiaj Oborniki, z uwagi na okoliczne lasy, nazywane są zielonymi płucami Wrocławia. W przeszłości oprócz czystego powietrza ludzi o zmęczonej psychice leczono mlekiem oraz spacerami. Kuracjuszami tego miejsca byli często artyści - dlatego intencją Joanny Rzepki-Dziedzic oraz Łukasza Dziedzica było nie tylko przywrócenie świadomości o istnieniu takiego miejsca, ale także ożywienia idei przestrzeni, gdzie artyści, którzy coraz częściej funkcjonują ze swoją pracą na granicy społecznej pamięci/niepamięci mogli zregenerować swoje witalne siły, by dalej robić rzeczy, które niestety obchodzą najczęściej tylko ich samych.

4. Ilość skojarzeń i tropów (jak na wykładzie u Krauz-Mozer), które narzuca ze sobą Sanatorium Melancholia nie onieśmiela, lecz rozbestwia mnie w niczym niepohamowanym piśmienniczym szale. Wielka ilość zostawionych otwartych wątków, wątków niczym ran, które do szybkiego gojenia wymagają zarówno dobrego opatrunku, jak i dostępu do powietrza, w ogóle nie stawia mnie w sytuacji pokornego biorcy słuchowiska, lecz wyrywa z otuliny pokorności skrzętnie do tej pory ukrywanego kontestatora. Mając przed sobą dzieło o tak wielkiej ambicji, jaką jest przywrócenie pamięci o miejscu, o którym nikt z żyjących nie pamięta nosi znamiona czynu tyle zuchwałego, co nierozważnego - potęgowane jest to jeszcze informacją, że Sanatorium... przez przywrócenie pamięci ma w jakiś sposób pomóc w od-tworzeniu tego miejsca. Ilość rozmówców, którzy w większości mają do powiedzenia tylko tyle, że nie mają zbyt wiele do powiedzenia powoduje we mnie rozpacz, ale i chęć jakiegoś litościwego obchodzenia się z utworem. Pozwólcie, że rozbestwię się zatem nad tym dziełem, nie szczędząc wam przy tym autobiograficznych wątków.

5.Na co kieruje mnie Sanatorium Melancholia? Wspomniałem już o nie-byciu i nie-pamięci, bo to ostatnio gorący towar w popularnej humanistyce od Duchologii polskiej Drendy po Prześnioną rewolucję Ledera. Wątek ten został pięknie uestetyzowany w Życiu i śmierci Janiny Węgrzynowskiej według Dymitera, które recenzowałem jakiś czas temu. Poza tym Sanatorium Melancholia jest o: chorobach psychicznych, statusie artysty, poszukiwaniu tożsamości, konstytuowaniu swojego zawodu w nieprzyjaznym otoczeniu, o ekologii, o biznesie turystycznym, lecznictwie, homeopatii, o kiepskim stanie służby zdrowia, o chorobach cywilizacyjnych, o poglądach, przekonaniach, opiniach, naturze field-recordingu, a nawet o Szyszce wycinającym okoliczne lasy (to nie Szyszko wycina, tylko naród, te skurwysyny, btw). Szeroko, tak, że aż przezroczyście prawda?

Nie sposób nie spoglądać na słuchowisko to z uwagi na metodologię działań (Pani Profesor Krauz-Mozer uczyła o metodologii nauk społecznych jak mało kto). Z jednej strony audycja-słuchowisko bierze na tapetę metody jakościowe poprzez celowy i nielosowy dobór respondentów, z drugiej zaś anonimizuje ich w taki sposób, że w przypadku niektórych trudno jest stwierdzić, kto zacz. Są tam artyści, lekarze, mieszkańcy, artyści i randomy. Podejmuje się w tym dziele rozumowanie indukcyjne, jednakże ilość prawd wydobytych od prostego przekonania, że artystom należy się ich sanatorium, nie prowadzi do żadnych prawd, a nawet wniosków tylko urywa się dosyć prędko, przechodząc do konstatacji, że zmęczenie nieustającymi projektoriatowymi ciągami jest udziałem szerszych populacji niż tylko pracujących w przemysłach kreatywnych. Bodaj największą wadą tej audycji-reportażu jest jego długość - zbyt krótka by wyczerpać temat, choć z drugiej jakby długo nie opowiadać i nie pytać nie opowie się o wszystkim, co zostało wywołane ze mnie w powyższym ustępie.

Porowatość utworu, w pory którego można dopasować swoje doświadczenia, wiedzę, skojarzenia, emocje i inne jest słuszną właściwością, której poszukuję, ale porowatość Sanatorium... wydobywa jego pustaci, scenariuszowe braki oraz tezę, której wyjaśnienie zostawia się szeroko poza samym utworem. Nie miałbym z tym większego problemu z tym reportażem, gdyby nie jego potencjały i ambicje. Nie miałbym również problemu, gdyby nie doświadczenia miejsca, w którym żyję i z którego pochodzę. Wszak było to niegdyś również sanatorium, w którym wypoczywali artyści, czyli Zakopane.

5. Rozmówcy autorów reportażu odwołują się do wielu tropów, które jednocześnie stanowią silne punkty styczne z mitologią, która stanowi tożsamość Zakopanego, które powstało także jako uzdrowisko. Uzdrowiska u swego zarania skierowane były przede wszystkim do zamożnych klas, z których rekrutowali się na przełomie XIX i XX wieku artyści. Zatem były to projekty biznesowe, o czym także wspomina jeden z rozmówców, mające na celu tyle samo leczenie, co wyciąganie pieniędzy przez aplikowanie kuracjuszom placebopodobnych bredni. Inna rozmówczyni mówi o tym, że leczenie w Obornikach, szczególnie schorzeń ducha i umysłu, częściej leczono za pomocą powszechnych przekonań niż klinicznego doświadczenia, które się wówczas dopiero się rodziło. Paralele w leczeniu mlekiem między Zakopanem i Obornikami odnajduję, aż nader wyraźne - dr Chałubiński, założyciel stacji klimatycznej, który sławę tego miejsca rozniósł wśród elit, także wśród krajowej, zamożnej artystycznej bohemy (sic!), leczył kuracjuszy żętycą, która jest produktem ubocznym produkcji serów podpuszczkowych. Jej wartość spożywczą górale najczęściej kwitują żartobliwym stwierdzeniem, że żętyca nadaje się do picia jedynie dla świń i juhasów (pasterzy). Do tego zacnego grona dołączyli także letnicy. Co do tych ostatnich - to, że zakopiańska ulica nosi imię Żeromskiego, Sienkiewicza, Szymanowskiego, Karłowicza, Struga, Kasprowicza, Witkiewicza, Broniewskiego, Modrzejewskiej, Przerwy-Tetmajera nie oznacza, że włodarze miasta wylosowali sobie te nazwiska z koszyka najbardziej popularnych nazw ulic w Polsce, lecz dlatego, że ci ludzie tu przebywali, mieszkali, tworzyli, wiązali z tym miejscem swoje życia, a czasem tylko odpoczywali, korzystając z uroków przyrody. Wspaniałe czasy, złoty wiek, nieprawdaż?

6. W Sanatorium Melancholia wybrzmiewa ta sama melancholia i ta sama tęsknota co wśród wszystkich, którzy chcieliby ponownie znać Zakopane jako modne miejsce spotkań względnie zamożnych, utalentowanych i uznanych, w przeciwieństwie do współczesnego, całorocznego cringe-festu tandety nastawionej na masową kulturę, która tożsama jest z rozrywką i która najczęściej służy celom marketingowym. Próba restauracji sanatorium - miejsca wypoczynku dla osób zarobkujących przez sztukę to także także tęsknota za względną prostotą czasów minionych, kiedy klasy społeczne były od siebie względnie odseparowane, kiedy reguły codziennych gier wydawały się być prostsze, a problemy ducha i ciała rozwiązywano szklanką ciepłego mleka, spacerem w lesie, leżakowaniem w słońcu. Sanatorium to także miejsce organizacji czasu, miejsce utopia, tak jak utopią są wczasy w ogóle - z rozkładem dnia, który podporządkowany jest regeneracji zdrowia, z zabawami i animacjami które mają odciągać kuracjuszy od szaro-burych trosk. To utopia, w której nie trzeba ani sprzątać, ani zmieniać pościeli, robić zakupów, gotować, odwozić dzieci do szkoły. Złośliwcy mogliby rzec, że to przede wszystkim anty-utopia - wypoczynek nie służy wypoczywającemu, tylko temu, aby po powrocie do codzienności był bardziej wydajny w codziennych rutynach, żeby etat szedł do przodu, żeby grant pozyskiwał się szybciej. Straszne, prawda?

Największą tragedią Sanatorium Melancholia jest to, że nikt z rozmówców nie wyraża wiary w to, że przywrócenie sanatorium dedykowanego tylko artystom ma jakikolwiek sens. Jedna z rozmówczyń trzeźwo przypomina, że nie tylko artyści pracują ciężko, dużo, a wyniki ich pracy są marne. -Ogólnie chce mi się płakać - parafrazuję ostatnią z rozmówczyń, artystkę zapewne, która rozczarowana jest swoją terapią, nie lekceważąc sobie jednocześnie jej indywidualnego doświadczenia cierpienia. Źle mają wszyscy, świat to spektakl, w którym grają przemęczeni aktorzy i każdemu należy się odpoczynek, melancholie i nerwice to choroby naszych czasów. Szerokie spostrzeżenie, prawda? Przejebane, czyż nie?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz