piątek, 30 czerwca 2017

SPOTKAJMY SIĘ W LICHENIU - Chryste Panie, s/t

Chryste Panie, Chryste Panie, źródło: plazach.bandcamp.com/album/chryste-panie

Bo czyż trzeba niezwyczajnej wnikliwości myśli, by stwierdzić, że jeśli najbliżej jest nam dostępna duchowość w wymiarach naukowo-teologiczno-akademickim, dewocyjno-obskurancko-ludowym, bizantyjskim upodobaniu w użyźnianiu korzeni krzyża tronem, to będzie to duchowość katolicka? Jest tak, czy się to komu podoba, czy też nie - w fakcie tym, nawet próżni oponenci faktów, odnajdą punkt zaczepienia, odniesienia, opokę, twardość, stałość, niezmienność w czasie, wbrew wyśnionej zmianie, mobilności, niestałości. "Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu" - wrzeszczał Maciek Salamon w Pustostanach za Marshallem Bermanem, a może za Karolem Marksem, ale to jedno jakoś się nie rozpływa - ten twardy kawałek żużlu tkwiący w ciepłym cieście stoi okoniem do integralności wyposażenia jamy ustnej, czasem kruszą się od tego zęby, a nawet łamią się szczęki. Byłoby rzeczą okrutnie przerażającą, gdyby nie znalazł się nikt, kto by w czasach panowania wszechkatolicyzmu nie potrafił choćby choćby w ramach pasożytnictwa (nie wartościuje tu jednak, wszak pasożytnictwo jest wyższą formą drapieżnictwa, pasożyt nie zabija głupio swego żywiciela, lecz zależy mu na tym aby ten trwał jak najdłużej) twórczo wykorzystać tej wszechwładzy. Witalne siły czerpała z tego Armia, zespół wybitny, jednak wiele innych jakkolwiek powinowatych z katolicyzmem, biorących go na poważnie tworzyło swego rodzaju muzykę programową, obwarowaną kokonem wartości etycznych i wrażliwości duchowej, który rzekomo uniemożliwiał jakąkolwiek krytykę (oj, to tak samo jak u Siksy, o której pisałem parę postów niżej), bo krytyka wartości estetycznych miała być rzekomo równoważna z krytyką aksjomatów, Bozi i Papieża.

Chrystianizm grupy Chryste Panie nie jest nawet nominalny, ani obrazoburczy, raczej czerpie radość z chłonięciu pustych-znaczących z mowy kazań oraz wywoływania imienia Pana Boga nadaremno, "Chryste Panie" to ani przekleństwo, ani modlitwa, po prostu copywriterska sprawność w stworzeniu arcyciekawej nazwy, która rekompensuje bardzo irytującą muzykę, na spontanie mogącą się nawet podobać większości redakcji Noise Magazine. Z wyrozumiałością podchodzę do wszystkich tych, którzy ulegli powierzchownej atrakcyjności projektu, bo początkowy zachwyt był także moim udziałem. Największą przewiną jest wszędobylski p o g ł o s, który towarzyszy niemal każdemu instrumentowi w każdej chwili tego albumu - na czym cierpi przede wszystkim saksofon, który [chyba] czasem zdobywa się na błyskotliwość. Nadużywanie kompresora, limitera i innych efektów spłaszczających głośności dźwięków w nagraniu uznawałem do tej pory za naganne, dziś nieumiejętne efekty przestrzenne stają się rzeczą, które dołączają do tego niechlubnego towarzystwa. Słuchając tego krążka, za każdym niemal razem, czułem się jak wtedy, gdy podczas wycieczki ze szkoły podstawowej byliśmy w głównym gmachu centrum rozrywek pobożnych w Licheniu - widziałem stropy wznoszące się ponad pojęcie, złote kopuły, które przecinały lot ptaków, w środku zaś nie słyszałem nic, bo kościół został zaprojektowany tak, aby nic nie słyszeć, aby dźwięki odbijały się i interferowały w bulgot, który nie ma w sobie nic pociągającego z nojzowej swady. Co do nojzu - kompozycje tworzone podług zdaje się improwizacji, mają wiele wspólnego z artefaktami dźwiękowymi wytwarzanymi przez sztukę hałasów, nawet z hnw, który nie ma początku i końca, tylko dźwiękowe trwanie. Trwanie tych utworów w czasie - czasem nieustających repet ukrywających niemoc (otwierające album "Przyjście" intrygowało może przez pierwsze 20 sekund), czasem rozpierdolu skrywającego brak podjęcia określonego kierunku muzycznej narracji - stoi w opozycji do tytułów, które nieodmiennie kojarzą się z historią zbawienia i się zbawieniem bawienia,  która jest ruchem, przechodzeniem od wertykalnego do horyzontalnego, od niskiego do wysokiego i nazad and so on, etc, zejściami, wyjściami, przyjściami i innymi.

Chryste Panie by chciało - być krautrockiem i krautrocka naśladowcą, być mainstreamowo-minimalistyczne i wpisać się do grupy krajowych naśladowców tego stylu [w tym sezonie już się tego nie nosi, boiiii]. Chciałoby być być jak Sun Ra i jego Anakestra, ale coś nie pykło, chciałoby by grać spirituale, ale to samo co powyżej. Chciałoby być ezoteryczne, gnostyckie, totalitarnie, szeroką ławą atakować ścianą dźwięków, jak Armia, a przez te cholerne pogłosy, nie ściana, lecz ścianka działowa z regipsu oklejona imitacją kamienia wybrzmiewa. Chciałoby być transowe, tantryczne, new age'owe, ale nie zrozumiało lekcji, którą dał Michael Herr pisząc w swojej jedynej książce pt. "Depesze" tak: A z tym było trochę tak jak z muzyką ezoteryczną - nie słyszałeś w tych powtórzeniach niczego szczególnego, póki dwóch oddech nie zmieszał się z nią, stając się kolejnym instrumentem - i wtedy już nie była to muzyka, tylko doświadczenie. Zobaczcie ile napoczętych skojarzeń przywołuje kwartet - same godne, wielkie, warte uwagi, chcące wejść do klubu Alamedy 5 i Innercity Ensemble, które nieco bardziej skutecznie łączą wymienione powyżej estetyki. Wydaje się, że zachwyty nad Chryste Panie związane są nie tyle z finalnym muzycznych produktem i niebywałym końcowym doświadczeniem słuchacza, lecz z uprzednimi obietnicami, które Chryste Panie w pobieżnych snippetach swojego debiutanckiego albumu składa, a których do końca spełnić nie umie. Potencjalność Chryste Panie - to jest rzecz, która wybija się ponad wszystkie entuzjastyczne recenzje, lecz już nie spożytkowanie tej potencji, bo album brzmi, jakby został sporządzony w gorączce i pośpiechu. Jedną z głównych rzeczy, która sprawia, że album ten mający potencjał wznoszący przylega gdzieś to gleby jest rola syntezatora w nagraniach, którego wbrew jego możliwościom jest zdecydowanie ze dużo. Przepraszam za chwilę okrucieństwa - ale gdyby nie pogłosy i syntezator, album ten byłby o parę klas bardziej słuchalny. Albo gdyby chociaż syntezator zechciał być cichszy (Radek Dziubek, choć zdolna bestia, swoje syntezy w Innercity Ensemble czy na "- +" Mazzsacre umieszczał gdzieś w tłach i to było dobre), albo bardziej oszczędny, czego dowodem jest bodaj najlepszy na albumie utwór "Wyjście" (tu wstaw reminiscencje Kolegi Doriana)- ale tak gdzieś do połowy swego trwania, bo później pojawiają się wkurwiające długie dźwięki, które także zrujnowały piękną perkusyjną pracę w pierwszej części "Przejścia" - daje zaś na luz, ale i na kicz (z Lichenia najwspanialsza jest przecież droga krzyżowa, serio) w drugiej części utworu, który jest zdecydowanie spokojniejszy i ambientalny. Oprócz naprawdę ciekawej pracy dwójki perkusjonistów zastrzygłem uchem wówczas, gdy muzycy zaczęli drzeć mordy, mlaskać, growlować, wydzierać się i implementować ogół dadaistycznego brudu robionego paszczą, co gdyby nie powyższe wady, o których było powyżej mogłoby dawać się porównać z czołówką polskiego intuicyjnego  free improv (Lounge Ryszards, Martwy Chłopczyk [przechuje], Pokusa).

A tak to jest tylko potencjał, gdyby Chryste Panie było osobą, to wyraziłbym zdanie, że zdolny, ale leniwy - i ni to inwektywa, ni to pochwała, a tyle samo nadziei na kolejne dobre płyty, co rozczarowania płynącego z tego pierwszego nagrania.

Chryste Panie
s/t
12 maj 2017
Plaża Zachodnia



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz