wtorek, 13 marca 2012

Nie ma rzeczy niemożliwych




Nie ma rzeczy niemożliwych

960 tysięcy sprzedanych egzemplarzy albumu muzyki rozrywkowej. Gdyby, co jest raczej daleko posuniętym z mojej strony eufemizmem, taki wynik był choć trochę możliwy do osiągnięcia obecnie, wówczas twórcy zasłużyli by na to aby ich dzieło pokryło się diamentem i to nie raz, ba! nawet nie trzy razy, lecz aż sześciokrotnie! Tak wiem, powiecie, że kiedyś były zupełnie inne czasy, że dziś popularność muzyki powinno się raczej mierzyć liczbą odsłon na Youtube, czy ściągnięć z iTunes. Jednak mimo wszystko – wynik, który osiągnęła grupa Bank, ze swoim długogrającym debiutem „Jestem panem świata…” imponuje tudzież zawstydza wielu z nas, którzy nigdy ani o albumie ani o wykonawcach nie wiedzieli ani o nich nie słyszeli.

Oczywiście byłbym strasznym hipokrytą, gdybym stwierdził, że już od dawna wiedziałem, która płyta polskiej muzyki popularnej rozeszła się w największej ilości kopii.  Nie miałem tej świadomości nawet wówczas gdy stałem się właścicielem jednej z nich. Album wykosztował mnie raptem 5 złotych, a frajdy ze słuchania tego winyla mam ciągle co nie miara, mimo tego, że muzyka na nim zawarta wciąż budzi dosyć ambiwalentne odczucia.

Intrygująca jest nie tylko muzyka zawarta na nośniku, ale również sama okładka, która przedstawia upasioną świnkę skarbonkę z „wytatuowaną” studolarówką. Świnka wypełniona jest czerwonym dynamitem. W perspektywie roku wydania – 1981 oraz okresu historycznego – PRL, automatycznie nasuwa się ideologiczna, związane ściśle ze stosunkami zimnowojennymi interpretacja grafiki. Jednak już kompletnie abstrahując od polityki, trudno jest mi uznać, że album należy do szczególnie udanych. Z drugiej zaś strony muzyka ta wcale nie jest zła. Powiedziałbym, że na płycie znajdują się pewne mocne punkty, które zaskakują, jest zaś parę kompozycji, które są strasznie przeciętne i ciągną poziom ogólny w dół.

Intencją twórców albumu nie było zapewne, aby na poszczególnych stronach płyty umieścić odpowiednio na stronie A – utwory słabe, na stronie B – tych, których słucha się z przyjemnością (, niestety taka klasyfikacja jest zgodna ze stanem faktycznym).  Nie wiem, czy to moja muzyczna percepcja ukształtowana przez mocne, hard-rockowe granie nie jest w stanie przyswoić bardziej melodyjnych wstawek, czy też może po prostu nie są one zbyt przemyślane, jednak moim zdaniem, gdyby utwory oparły się na prostych i agresywnych gitarowo-basowych riffach okraszonych klawiszami znakomitego Marka Bilińskiego, to muzyka ta znalazła by on o wiele więcej fanów. I powiem więcej - takie utwory, zaskakujące, i zwyczajnie dobre można przy odrobinie wysiłku na tym krążku znaleźć.

Słuchając „Jestem panem świata…” po raz pierwszy, stwierdziłem, że jest to dobra muzyka tła. Muzyka, która może sobie grać, podczas gdy my zajmujemy się zupełnie innymi sprawami. Jednak dzieje się tak do czasu, a właściwie do ostatniego utworu na stronie B pod tytułem „Nie ma rzeczy niemożliwych”. Prosty tekst, którego treść i sens można streścić w ramach samego tytułu, szybki quazi-punkowy riff, świetna ścieżka basu Romana Iskrowicza – jest to muzyka, która cieszy, bawi, muzyka bez zobowiązań i bez trzymanki.

Albumu tego, który zdefiniował muzyczną ścieżkę grupy Bank, ciężko darzyć uwielbieniem, jednak jednocześnie nie mierzi on ucha słuchacza, ani nie jest też pastiszem muzyki rockowej. LP został napisany i nagrany na serio. Jednak imponujący wynik prawie miliona sprzedanych egzemplarzy nie dowodzi wcale aranżacyjnej, czy kompozycyjnej wyjątkowości, lecz raczej głodu gitarowych brzmień w Polsce początku lat ’80. 

Mimo wszystko uważam, że warto zapoznać się z płytą. Bardziej nobliwi wiekiem melomani przypomną sobie z sentymentem stare dzieje polskiego rocka, młodsi zaś odkryją kawałek historii muzyki rozrywkowej sprzed 30 lat.

PS. 
Parę lat temu zespół Bank nagrał nową płytę. Utworów z tego albumu można posłuchać tutaj


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz