poniedziałek, 2 lipca 2012

George Thorogood and the Destroyers - Maverick


"TO BE FULLY ENJOYED THIS RECORD 
SHOULD BE PLAYED AT MAXIMUM VOLUME"

Zgodnie z sugestią zamieszczoną na okładce podbijam na wzmacniaczu basy a pokrętło z napisem volume przekręcam na max. Georga Thorogooda  nie da się słuchać inaczej niż głośno a to z paru powodów.

Album Maverick został wydany w 1985 roku, w tym samym rocku co legendarny ZZ Top nagrał równie legendarny album Eliminator, udowadniając tym samym, że blues nie znajduje się wcale w stanie agonalnym, lecz świetnie można go recypować do elektronicznych, ergo dyskotekowych klimatów. George Thorogood dokonał wyboru pośredniego między z tradycyjnym, blues-rockowego brzmieniem, bez eksperymentów z elektronicznymi zabawkami, ale jednak z zachowaniem ludycznego charakteru nagrania.

Nie jest może najważniejsze i najlepsze dokonanie zespołu, ale słucha się go bardzo przyjemnie. Co rozumiem przez przyjemność. Ano instrumentarium i świetne, elektryczno-gitarowo-saksofonowe riffy, czyli to co prawdziwi mężczyźni lubią najbardziej. Thorogood jako gitarzysta nie ma polotu Joe Bonamassy,  ale ze swoimi umiejętnościami gry na gitarze, które raczej porównałbym do tych posiadanych przez Joe Lee Hookera naprawdę wymiata. Gra techniką slide, którą popisuje się w otwierającym album utworze Gear Jammer i tym samym sprawił mi niezłą frajdę. A do tego jeszcze ten nośny riff, w którym popisuje się wespół z grającym na saxie Hankiem Carterem.

Bodajże najbardziej znanym utworem z albumu i jedną ze sztandarowych kompozycji Thorogooda jest utwór I drink alone. Ta apologia kontemplowania wszystkich bardziej znanych marek whisky kończy się tym, że jednak podmiot liryczny tekstu nie wypija nic. Ciężki jest żywot bluesmana.

Dalej na albumie mamy przyjemne boogie pod tytułem Willie and the Hand Jive. Nic porywającego, kompozycja bliźniaczo podobna do znanego utworu Bo Didleya Who Do you Love (zresztą Thorogood z Niszczycielami nagrał cover tego ostatniego). Fajnie kołysze.

Dalej mamy całkiem przeciętną balladę What a Price, która nie zostaje pozostawia po sobie żadnego, ani złego, ani też dobrego wrażenia. Na mocnego, szybkiego rock ‘n rolla musimy czekać aż do utworu zamykającego stronę A, czyli Long Gone. Solidne nabijanie Jeffa Simona, nośny riff, dobra sekcja rytmiczna basu i ponownie rewelacyjne saksofonowe solówki.


Stronę B rozpoczyna dobry rock w postaci utworu Dixie Fried. Po nim mamy jeden z ciekawszych momentów na tej płycie, a mianowicie cover wspomnianego już wcześniej Joe Lee Hookera, czyli Crawling King Snake. Mamy tutaj mocno przesterowane gitarowe brzmienie i miarowe nabijanie perkusji i bardzo charakterystyczny, charczący głos Thorogooda. Jedna z moich bardziej lubianych kompozycji z repertuaru artysty.

Dalej znowu mamy cover innego klasyka czarnego rock ‘n rolla czyli Memphis Tennesee, a po nim następną przeraźliwie nudną balladę Woman with the Blues. Dalej zaś mamy szybkostrzelne granie Go go go. A na zakończenie Ballad of Maverick, lekkie, za lekkie nic nie wnoszące, nikłe i nijakie granie.

Ale w zasadzie nie żałuję tego zakupu, który wykosztował mnie aż 20 zł. Ale w sumie wolałbym, żeby George Thorogood zajął się solidnym rockowym, męskim graniem, a ckliwe ballady pogrywał w rodzinnym gronie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz