poniedziałek, 20 października 2014

"Afrykańskie" płyty Muzy



Na początek mała dygresja. Strasznie mnie wkurza, gdy wszystkie rzeczy, które nie są związane z europejską tradycją muzyczną, a które są intrygujące, niejako z automatu przypisuje się do jakiejś awangardy. Ja rozumiem, Awesome Tapes From Africa i inne takie są cenne i fajnie sobie posłuchać czegoś spoza europejskiej muzyki. Ale, do cholery, jak można się spuszczać nad tą muzyką jako nad czymś nadzwyczajnym? Ja rozumiem - to wszystko jest cholernie intrygujące, dla nas może być dziwne i obce. Ale przy wmuszaniu tego w awangardową szufladką ci wszyscy awangardyści tylko obnażają swój bardzo niskich lotów europocentryzm, często nie rozumiejąc, że to co dla nas jest nadzwyczajne gdzieś dla tych ludzi z drugiego końca świata jest czymś zupełnie normalnym. Warto czasem spojrzeć na niektóre rzeczy z większą pokorą i bardziej otwartym umysłem.

Dobra po biadoleniu na ludzi otwartych tylko na własne samozodowolenie przychodzi czas na politykę. Antykolonialna poprawność polityczna Polski Ludowej, pozwoliła słuchaczom w Polsce zapoznać się z muzyką Czarnego Lądu. I jeszcze jedna dygresja - wiem, że te płyty łączą różne tradycje muzyczne. I znów nie bądźmy zadufanymi w sobie Europejczykami - muzycy tworzący na świecie nie żyją gdzieś w dżungli i mają dostęp do muzyki zewsząd. Więc jak i my bawimy się w synkretyczne formy - pozwólmy to robić wszystkim.

I wydaje mi się, że z tej poprawności PRL wypłynęły ciekawe nagrania. Pierwszym jakie przychodzi mi na myśl jest "W rytmach Jamaica Ska" Alibabek i Tajfunów (Veriton, 1965), czyli prawdopodobnie pierwszy przykład białego ska w historii w ogóle. EPka ta ma charakter zabawowy, bo ska nie jest to konteplowania spraw życia i śmierci, tylko do celebracji tego co teraz. Nie muszę dodawać, że posiadanie tego singla wywołuje zazdrość i pożądanie płci wszystkich we wszystkich konfiguracjach. 

Ja jednak wolałbym się skupić na płytach długograjacych zagranicznych artystów wydanych w Polsce przez wydawnictwo Muza. Pierwszym krążek to Cymande "The Message". Płyta grupy, której członkami są muzycy pochodzący z Gujany, Karaibów i Jamajki wydana została pierwotnie w 1972 roku w USA przez Janus Records. W 1979 roku Muza Polskie Nagrania wydało tą samą płytę. W Polsce rodzime wydanie płyty jest raczej pospolita i wydaje mi się, że niezbyt poszukiwane przez kolekcjonerów lecz za to jest rarytasem na Zachodzie. Nie wiem czy są jakieś różnice w tłoczeniu (polskie wydawnictwo jest dobrze zrobione, nie wiem jakie są zachodnie), co powoduje takie zainteresowanie tym wydaniem. Na pewno okładka jest ciekawsza. Jeśli zaś chodzi o muzykę, to jest ona magiczna. Zachować proporcje między funkowym napięciem, reaggowym rytmem a łagodnością jest doprawdy bardzo trudno. Tutaj zostało wszystko to doprowadzone do doskonałości. Nie ma tutaj gwałtownego ataku, nikt nas do niczego nie zmusza. Muzyka to jest to zachęta to relaksu, miłego i leniwego spędzania czasu. Nie jest to jednak muzak, muzyka do windy albo poczekalni u dentysty. Bo jakby ktoś akurat nie chciał siedzieć na kanapie i kurzyć jointa to może śmiało tańczyć do "The Message". Może też rapować - jest to jeden z najchętniej samplowanych albumów.

Idąc za ciosem Muza wydaje następną "afrykańską" propozycję "Disco Play" Ashantis. Płyt oprócz egzotycznego pochodzenia muzyków i funkowego rytmu dzieli sporo. Tu nie ma miejsca na refleksję, stanowczo nie jest to kraina łagodności jak Cymande. Od pierwszych sekund zmusza nas do podniesienia dupska z kanapy i czy chcemy czy nie - sprawia, że poruszamy swoimi członkami do "disco happy sound". Chcesz mieć udaną imprezę w stylu disco? Nie musisz już polegać na Bee Gees lub Boney M. Puść Ashantis, tym bardziej, że utwory są niezwykle bogato zaaranżowane. Szczególnie naszą uwagę zwraca zabójcza sekcja dęta, tempo, które nie zwalnia. Słuchając tej muzyki mam wrażenie, że jest ona dziełem dyktatora funku, który stoi gdzieś za zespołem z karabinem maszynowym gotowym do strzały w razie gdyby ktoś nie chciał się bawić. Smutasów tu nam nie trzeba. Zabawa albo śmierć.

Było też kilka innych płyt zagranicznych muzyków wydanych za komuny, którzy inspirowali się Afryką lub nawet z niej pochodzili. Swojej płytotece mam również składankę Africa Simona - muzyczka skoczna i zabawna, lecz reprezentująca raczej dosyć proste muzyczne gusta. Była też płyta soulowych diw - Marshy Hunt oraz Saleny Jones. W serii "afrykańskiej" pojawił się też album Goobay Dance Band. Piszę o tej płycie tylko z powodu kronikarskiej uczciwości. Nad resztą zamilczę.



Cymande "The Message"
Polskie Nagrania Muza
SX 1769

Ashantis "Disco Play
Polskie Nagrania Muza
SX 1856

3 komentarze:

  1. dorzucilbym mulatu, choc tu akurat mniej organiczne brzmienie.
    mozna tez poszukac innych, np. na stronie winyli z rembertowa..
    a cymande to brytyjski zespol, wiec egzotyka niewielka. ;]
    fakt, ze bra i dove byly mocno eksploatowane przez hiphopowcow ze wzgledu na klasyczne breaki ale w czolowce (powiedzmy dwudziestce) samplowanych numerow czy zespolow to jednak sie nie mieszczą.. ;]
    ciekawostka, we wrzesniu ubieglego roku zagrali na nowo, a w tym ma wyjsc plyta. ;]
    najwiekszy boom na afroeksploatacje juz chyba dekadę za nami, wciaz mozna kopac i odkrywac ciekawe historie ale wiekszosc juz jest podana na tacy. neokolonializm trwa. ;]

    OdpowiedzUsuń
  2. ah. i nieszczesne boney m czy bee gees (moze poza pierwsza plyta) to zgroza nie disko. ;] olo

    OdpowiedzUsuń
  3. aha - z kwalifikowaniem afrosoundu jako czegos awangardowego to sie wogle nie spotkalem, nie rozumiem o co to wzburzenie... pierwsze dwa akapity to trochę bełkot bez kontekstu. ;]
    no i drugi raz juz na tym blogu piszesz, ze polskie cymande ma jakas szczegolna wartosc.. nie wskazuja na to ani ceny ani ilosc wydan w innych krajach.. wiadomo, ze uderza inna okladka ale to chyba tyle. moze kiedys, gdy zachod nie byl zalany dostepnymi plytami z polski to ktos to sobie bardziej cenil ale dzis? nie sadze.
    takie spostrzezenia, 5. o.

    OdpowiedzUsuń