czwartek, 17 maja 2012

Rock rozpadający się w powietrzu


Nigdy wcześniej nie słyszałem o tym zespole. Aż do czasu, gdy udałem się na zwyczajowy weekendowy rajd po starociach. Płytę, oczywiście po uroczystym zapewnieniu ze strony sprzedawcy, jakoby byłą ta płyta rewelacyjna kupiłem ją, tym bardziej, że kosztowała zaledwie 5 złotych.

Ukierunkowany pod wpływem perswazji kupca przesłuchałem płytę. Moja pierwsza reakcja rzeczywiście skłaniała się ku uznaniu debiutu rzeszowskiego zespołu RSC pt. Fly Rock za wyjątkową. Jednak do czasu. Każde następne przesłuchanie odbywałem z coraz większą dozą krytycyzmu. I nie chodzi wcale o to, że płyta mi się znudziła; co to, to nie. Po prostu, mimo tego, że nie uważam tego dzieła za wybitne, myślę, że jest płyta ciekawa, którą stworzyli artyści, którzy niestety zmarnowali szansę na naprawdę dobry longplay.

Zespół wydał tylko jedno wydawnictwo na winylu i jest nim posiadany przeze mnie Fly Rock. Jak jest napisane na kopercie płyty, muzycy tłumaczą ten tytuł jak „rock rozpadający się w powietrzu”. I rzeczywiście coś z tym rozpadaniem się jest na rzeczy, jednak o tym później. Na kopercie zamieszczona jest również notka jakoby zespół inspirował się dokonaniami zespołu Kansas, Styx i ELO – co do tego również można mieć spore wątpliwości.

Dwa pierwsze utwory – Jeśli czekasz i W ucieczce przed sobą narzucają słuchaczowi spore tępo, ponieważ artyści postanowili pokazać swoje techniczne umiejętności, które są naprawdę imponujące. Dalej mamy „Aneks do snu” – nastrojową balladę, która jest jednym z większych hitów zespołu. Tutaj również mamy do czynienia z szybszą częścią w środku utworu, z bogatą perkusją i dobrze dudniącym basem. Dla mnie prawdziwym hitem, który pozwala równać zespół ze Styxem jest ostatni utwór ze strony B, czyli Pralnia mózgów ze świetnym gitarowo-szkrzypcowym riffem, umiejętnym wykorzystaniem syntezatora i bezwzględną szybkością. Perkusista Michał Kochmański naprawdę dobrze nabija, co udowadnia w każdym utworze, natomiast grający na basie jest po prostu wyśmienity. To wszystko pięknie współgra z całkiem niezłym tekstem traktującym o manipulacji i powszechnej szablonowości.

Może byśmy odetchnęli w końcu i posłuchali jakiegoś balladowego plumkania? W końcu to rock symfoniczny z kwartetem skrzypcowym, klawiszami i w ogóle… Ale jednak nie, pierwsza kompozycja ze strony B jest Kradniesz mi moją duszę. Naprawdę mistrzowski riff, nośny tekst, słucha się całości bardzo przyjemnie. Podwójne solo na gitarze i skrzypcach naprawdę robi wrażenie, aż dziw bierze, że polski zespół tak aranżacyjnie jak i technicznie potrafi się dobrze prezentować. Następnie mamy utwór o melancholijnym tytule „Na długie pożegnania” sugeruje, że może będzie coś wolniejszego, jednak znowu rozczarowanie! Znowu mamy niezłe rockowe tornado, galopującą ścieżkę basu  i takąż perkusję. Upragnioną balladę znajdziemy w utworze Dzień, na który czekam. Mimo tego, że z mojego punktu widzenia jest to dosyć monotonne granie, to jednak słucha się tego z przyjemnością, przede wszystkim dlatego, że jest to utwór instrumentalny, w którym nie słucham wokalu Zbigniewa Działy. W końcu przechodzimy do ostatniego utworu, który znowu jest z gatunku „zagrajmy jak najszybciej będzie fajnie”. I rzeczywiście jest "fajnie" – nagłe zmiany tempa i wspomniane już bogactwo instrumentalne w „Z kroniki wypadków”  cieszy.

Czego wobec tego się czepiam? Dlaczego, jak wspomniałem w pierwszym akapicie jest to dzieło zmarnowane?

Po pierwsze i ostatnie przez wokalistę Zbigniewa Działę. Przykro mi to mówić, ale tak bezbarwnego i marnego wokalu nie słyszałem dawno. Działa, który pisał całkiem niezłe teksty, nie potrafi ich wykonać i bardzo często, w szczególności w górnych rejestrach ociera się o fałsze. To jest chyba najważniejszy zarzut wobec tej kapeli – nieumiejętni dobrany wokalista.

Rozumiem, że zespół, przez nazwanie swego debiutu Fly Rock chciał zapoczątkować nowy rozdział, jeśli nie w światowej, to przynajmniej w Polskiej muzyce. Być może chcieli stworzyć nowy gatunek w ramach rocka, którego byliby pionierami. Jeśli tak, to nie ma się co łudzić, ponieważ jest to po prostu progresywne granie, które nie jest na tyle wybitne aby pisać o nim złotymi zgłoskami w wielkiej księdze o nazwie ROCK.

Rzeczywiście momentami jest to „rock rozpadający się w powietrzu”. Tempo jakie narzucają muzycy jest niewiarygodne, a szkoda, bo znajduję na płycie parę momentów, parę riffów, które można by było zupełnie inaczej, lepiej zaaranżować. A tak to pędzące jeden za drugim utwór przemykają przez głowę nie zostawiając po sobie zbyt wiele śladu.

Być może daleko jest RSC do Kansasu, Electric Light Orchestra czy Styxu. Jednak mimo tego, że Fly Rock nie skradł mojej duszy, to warto się z tą płytą zapoznać, bo właściwie żaden polski zespół ówcześnie grający nie wykonywał prog-rocka właśnie taki sposób.


1 komentarz:

  1. "Fly rock" to nie jest tytuł albumu, a jedynie element logotypu grupy RSC. Płyta ta miała tytuł "RSC" po prostu :) A mianem "Fly rock" określa się ją potocznie, aby odróżnić od innego wydawnictwa pt. "RSC" wydanego na kasecie przez VEGA.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń