Der Krieg ist nichts anderes als die Fortsetzung der Politik mit anderen Mitteln.
Carl von Clausewitz
Si vis pacem parabellum.
Gdy dostałem w swoje ręce książkę (za złotówkę na giełdzie na Bronowicach Małych) Stanisława Lema i to nie byle jaką po wydany w 1987 roku Pokój na ziemi to nie śpieszyłem się z jej przeczytaniem, bo Lem to uznany klasyk i to pono nieśmiertelny. Pomyliłem się zaś okrutnie w moim odwlekaniem, ale w poniewczasie pomyłkę mą spostrzegłem, bo po przeczytaniu dopiero. A okazało się, że Lem to nie tylko fantasta tradycyjny to znaczy taki, który gwarzy tylko o przyszłości technologii, ale również taki, który ciekawe tezy na temat przyszłości polityki światowej stawia.
W książce odnajduję bardziej traktat o nowej geopolityce i przewartościowaniu pojęcia wojny, a los Iljona Tichy jest sprytnym pretekstem dla ukazania wszelkich new orderów. Iljon Tichy to starannie wyłowiony i wyszkolony przez Lunar Agency śmiałek, który ma za zadanie udać się na księżyc po to, aby za pomocą zdalników, czyli specjalnych, zdalnie sterowanych urządzeń monitorować sytuację na Księżycu, który na mocy postanowień konwencji genewskiej został zamieniony na wielką zbrojownię. Niby jest miło, bo na ziemi ustał tradycyjny wyścig zbrojeń, jednak niepokój ludzkości może powodować fakt iż wszystkie instalacje i sprzęty pozostawione na Księżycu zostały zaprogramowane tak, aby unowocześniać swoją technologię wojenną i to w sposób, który trudno przewidzieć. Ponadto Księżyc został tak mocno buforem technologicznym i instytucjonalnym (sprawa Księżyca zajmuje się tylko i wyłącznie ponadnarodowa Lunar Agency, jako jedno z ciał ONZ), że nikt, włącznie z samą Agencją, nie wie co się dzieje na księżycu.
Powieść jest anty-antyutopią, która już na samym początku dementuje Brave New World, jako mżonkę, ponieważ zimnowojenny dualny układ stosunków międzynarodowych został zastąpiony przez doktrynę totalnej ignorancji, która jest niezwykle krucha, bo jakoś rządy światowe, przywykłe od wiek wieków do wyrządzania szkody swoim adwersarzom w wojenny czy bardzie wyrafinowany sposób odnajdują sposoby na dawanie w kość innym państwo, choćby poprzez mikroskopijne armie zautomatyzowanych drobnoustrojów lub owadów, zatrutą żywność czy regulowanie zjawisk pogodowych, choć oczywiście o tym nikt nie wie, cicho sza.
Sam Stanisław Lem dementował jakoby jego książka powstałą pod wpływem wydarzeń politycznych na świecie i konfliktu radziecko-amerykańskiego, jednak w istocie trudno interpretować to dzieło abstrahować od ówczesnego układu sił na arenie międzynarodowej. Na szczęście Lem jest tym fantastą, to fantazjuje nie dla samej zabawy, nie dla epickich bitew, laserów, statków kosmicznych, bo Lem filozofuje za bardzo, za bardzo futurologuje, za bardzo się przemądrza ze swoją znajomością psychologii, technologii i innych -logii. I być może u innych byłby to zarzut, ale nie u Lema, bo wszystko jakoś w jego powieści składa się w kupę i nawet jak pisze on o zdolnościach umysłowych mózgu, to ciężko się znudzić, bo to nie autor do nudzenia się i kręcenia nosem, tylko chłonięcia wiedzy. Nie ukrywam, aby zrozumieć prozę Lema, co rusz wklepuję w wyszukiwarkę przedziwne terminy, co nie ukrywam, ponownie, sprawia mi nie rada frajdę.
Wracając do polityczności wywodu Lema, nie sposób nie zauważyć, że oprócz głównego bohatera i narratora i wszystkich mniej lub bardziej z nim spowinowaconych ludzi oraz instytucji nie mamy żadnego bohatera zbiorowego, jakiejś ludzkości, jakiegoś narodu. Nie wiem czy wynika to mizantropii Lema, czy przyjętego przez niego aksjomatu głupiej zbiorowości (ona rzeczywiście u Lema jest głupia, rozwój technologiczny zredukował człowieka jeno do konsumenta), jednak aktorem na scenie międzynarodowej u Lema są jedynie rządy i powołane przez nie instytucje. Dużą rolę pełnią media, które zazwyczaj histeryzują, a przede wszystkim - zarabiają, a nawet naukowcy poszli w zapomnienie, jest jedynie na świecie paru specjalistów, genialnych zapewne, ale jakby pochodzących z innej epoki. Lem nie wierzy w to, że człowiek ergo ludzkość potrafi wyzbyć się jakichkolwiek form przemocy i choćby człowiek przeniósł całe zło na samoprogramujące i samodoskonalące się maszyny do zabijania i wysłał je gdzieś w kosmos, to i tak to zło wróci, człowiek z natury jest głupi i występny, a cały ten pacyfizm niech szlag trafi, bo farty funta kłaków nie jest.
U Lema zatarła się granica między wojną a pokojem. U cytowanego przeze mnie Clausewitza, wojna to w zasadzie naturalny sposób regulowania spraw, ponadto jest on permanentny. U Lema wojny takiej jak kiedyś już nie ma, bo została ona zdehumanizowana przez automaty, zresztą nigdy nie wiadomo kiedy wojny nie ma a kiedy jest; podług konwencji genewskiej mamy na ziemi pokój.
Lem wskazuje na marną kondycję ludzką oraz przestrzega przed zawierzaniem ludzkości komputerom. Zdaje sobie również sprawę z nędznego działania ponadnarodwych, a w zasadzie wszystkich bez wyjątku instytucji władzy, które rozrywane są przez nielogiczne partykularyzmy. Autor zdaje się pytać co wolimy - być zdominowani przez bezduszne maszyny, czy przez uduchowioną głupotę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz