środa, 14 marca 2012

Jean Michel Jarre à la Polonaise



Artykuł ów koresponduje w pewnym stopniu z poprzednim artykułem dotyczącym formacji Bank. Łącznik stanowi jeden z artystów, który brał udział w „bankowym” projekcie. Mowa jest o Marku Bilińskim pierwszym polskim muzyku, który wykonywał nowoczesną, jak na lata ’80 muzykę elektroniczną. Zresztą gdyby nie rockowy Bank nigdy nie poznał bym zupełnie różnego gatunkowo Bilińskiego.

Możecie na mnie psioczyć, że muzyka elektroniczna to żadna muzyka, że to syntezatory, maszynki do robienia bitów, komputery zabijające instrumentalne i wokalne umiejętności. Zgoda, przyznaję, że i ja będąc młodszym człowiekiem niż jestem teraz (bo przecież nigdy nie byłem stary) również psioczyłem, zżymałem się czy wręcz w gniew wpadałem słysząc dekadenckie, nienaturalne dźwięki wydawane przez bezduszne wytwory high-tech. Na nic się moje zdało kurczowe trzymanie się gitarowego rzężenia, czy też jeszcze bardziej tradycyjnych – akustycznych dźwięków w obliczu potęgi elektroniki której polskim ojcem jest autor elepki  zatytułowanej „Ogród Króla Świtu”.

Ważni krytycy uznali kiedyś, że ów solowy debiut nie należy do szczytowych osiągnięć artysty, ale to nie jest ważne, bo dla mnie, pomimo faktu bycia rock ‘n rollowym wyjadaczem, płyta ta jest znakomita. Zabawne są perypetie zdobycia tego krążka, ponieważ summa summarum stałem się właścicielem dwóch identycznych wydawnictw. Stało się tak przez moją niefrasobliwość, bo gdy po przejrzeniu Katalogu Polskich Płyt Gramofonowych i przesłuchaniu paru utworów Marka Bilińskiego w Internecie, napaliłem się na jego muzykę tak bardzo, że nie zważywszy na cenę kupiłem „Ogród Króla Świtu” za iście kosmiczną kwotę 20 zł. Jednak gdy udałem się dalej w poszukiwaniu innych ciekawych płyt dotarłem do innego sprzedawcy (dla informacji – tego dnia zakupy robiłem w niedzielę na Hali Grzegórzeckiej w Krakowie), który zauważywszy cacko ściskane przeze mnie pod pachą, wyśmiał mnie ( laught at loud, czyli LOL) i wcisnął mi w rękę identyczny egzemplarz. Powiedział, że za głupotę dostaję płytę gratis, ponieważ on sprzedaje „Bilińskich” po dyszce. Do domu wróciłem, ze wstydem oraz  dwiema kopiami identycznego albumu. Ledwo zdjąłem buty a już od razu wrzuciłem płytę pod gramofonową igłę i przepiłowałem ją kilkakrotnie.

O Radości, iskro bogów! zakrzyknął poeta, ja natomiast w poezji mało wykształcony, mogłem sobie  pozwolić jedynie na niemy podziw i niezmierne zdziwienie. Muzyka ta przeniosła mnie w inny wymiar, przeżyłem odlot jakiego nie doznałem nigdy wcześniej pod wpływem istnego koktajlu aranżacyjnej meskaliny i   niespotykanej wirtuozerii. Mimo pozornie naiwnego brzmienia i masteringu album jest wyśmienity. Solówka na moogu w "Ucieczce z tropiku" wprost wgniata w fotel i pozbawia złudzeń, co do wartości tego albumu. Kunszt Marka Bilińskiego objawia się nie tylko w zdolnościach kompozytorskich, czy aranżacyjnych – ważny jest również kontekst historyczny powstania long-playa; utwory zostały skomponowane podczas trudnego czasu stanu wojennego.

I cóż, że jest to koncepcyjny album instrumentalny, że przywołuje na myśl sztampowe brzmienia pop lat ’80 skoro jest to po prostu kawał dobrej muzyki, rozrywki na wysokim poziomie nie tylko dla mających konkretną zajawkę na punkcie elektroniki, ale właściwie dla wszystkich, którzy chcą słuchać, którzy wymagają zarówno od siebie jak i od artysty. Warto Bilińskiego znać i basta.

Co słychać u Marka Bilińskiego? Jakie albumy nagrał jeszcze? W jakich projektach bierze udział? Chcesz się dowiedzieć więcej? Kliknij TUTAJ.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz