niedziela, 19 marca 2017

MCHY I POROSTY ‎– Hypnagogic Polish Music For Teenage Mutants

Mchy i Porosty, "Hypnagogic Polish Music For Teenage Mutants", źródło: recognition.bandcamp.com
Recenzja ta powstała na nocnych zmianach w pracy.

1. A było to tak:

Hymny zajęczych warg, tła codziennych rutyn pracowników freak shows, pieśni o przeroście tkanki nad treścią, amplifikowane brodawki, znamiona, tłuszczaki, pieprzyki, liszaje, szlagiery jurodiwych udających głupków i głupków ujadających jak psy i psów przerabianych na smalec, opery pospolitych tajemnic i wstydów kobiet o pełnych biustach i wielkich zadach, siedzących w podomkach, jak ich matki z rękami cnotliwie, a równo trzymanych w podołkach, nuty cichych chłopców wcześniej kończących edukację i samowolnie odbierających sobie życie, pokój duszy Pete'a Burnsa, o ile takową w ogóle miał, hymny zajęczych warg, rozszczepionych podniebień, piosenki cygana co chodzi tam i z powrotem jedyną utwardzoną drogą, życzący ludziom najgorszego, co jest znakiem zmiany pogody, domy rodzinne zamieniane na klatki dla kur, w których huczą stare koguty, rade, że się ostały, wszystkie spektra przelewającej się przez zgniłe od zarania betonowe progi na rzece wody i krzyki tego chuja co darł się, że przecież "pisze, że nie można robić zdjęć, spierdalaj stąd", użytkowe dźwięki wyrosłych w stałym łączu recenzentów szukających puenty, ukrytych żali, niestrawionych alkoholi, zmiętych spodni, spoconych czapek, złamanych sumień, splamionego słońca, chmur przemykających jak najszybciej nad tą krainą, wracających z ciężkich domów do pracy, z ciężkiej pracy ponad wszystko, kaplica zamknięta między dwie ulice i dwa lasy i pluszcz, który uwił sobie gniazdo nad zimnym potokiem.
Ale tak nie będzie.

2.  A miało być tak:

Zebrałem trochę materiału. Ścinki starych fieldów, trochę przetrawionych wietrzejącym żelazem taśm, nagrania medytacji wydawanych przez katolickie oficyny, trochę swoich własnych tekstów zebranych "na zaś". Nie chciałem sam czytać swoich tekstów, ale też wstydzę się, aby poprosić kogoś, by zrobił to za mnie. Mam kolegę Jacka, ma piękny głos dojrzałego mężczyzny, który widział już wszystko i niczego więcej nie zobaczy - lecz nie poproszę go, wstydzę się. Postanowiłem, że załatwię to syntezatorem mowy - efekt miał być porażający, między szumem ułomnych materii będzie przepływał precyzyjny automatyczny głos robota wyjaśniający płytę Bartosza, do niej się ustosunkowujący, z niego wynikający. To świadomy afront - w obiegu muzyki o muzyce pisać najłatwiej i najtaniej, prawdziwy wysiłek, ryzyko i zobowiązania podejmują wydawcy, twórcy, animatorzy, kuratorzy, dlaczego by zatem nie pokazać, że recenzent ma także wyobraźnię twórczą, że ma potencjał wyobraźniowy? Chciałem złamać płynne i tak już granice i role narzucone przez, o pardon za bezecną absurdalność tego stwierdzenia, ten biznes, nie tylko odtwarzać prywatne swoje projekcje na temat dzieła, ale odtwarzając tworzyć. Chciałem wejść do lasu, zapytać drzewa co myślą o Hypnagogic Polish Music For Teenage Mutants, pójść na Białe Kępy, za mój dom, gdzie chowano ofiary najpierw cholery, później grypy hiszpanki, zapytać je o zdanie, pójść na dzikie wysypisko, wziąć pałkę perkusyjną Nicko McBraina, którą złapałem na koncercie i uderzać w stare pralki, eternitowe płyty i owcze czaszki. Chodząc za dzieciaka po tym lesie bałem się, że zza drzewa wyjdzie Eddie i zje mój mózg. Na discmanie miałem wtedy CD-ra ze the best of Iron Maiden. Ostatnio znalazłem tę płytę. Zwietrzała już. Zgniła.
Cringe intensifies, isn't it?

3. Wymyśliłem sobie:

Chciałem mieć zrobić to jak zrobiła piękna Małgorzata Halber w swoim programie "Na ripicie" żeniącym przejrzyście popularny format programu z ambitnym repertuarem. Jedną z części tego programu był segment "Głos ulicy" kiedy Małgorzata wychodziła na pole zapytać ludzi o jakieś rzeczy. Też chciałem wyjść ze swojego domu na zewnątrz, lecz odpowiedziałby mi ledwie zew starych klonów, jesionów i modrzewi rosnących za domem. Chciałem całość sklecić w Audacity, plądrofonicznie dopieścić, jak w słuchowisku I wtedy okazało się, że umarłem, wydać na limitowanej kasecie jako recenzja-ekskluziw. Kaseta kosztowałaby 20 zł wraz wysyłką, bo nie lubię psuć rynku, szczególnie biednego niezalu. Po wszystkim zrobiłbym dobrą minę do złej gry.

4.  Wyobraźnia pracuje:

Wywiad z Bartoszem byłby kolejnym niezrealizowanym projektem. Pamiętam jak przy okazji mojej recenzji słuchowiska Wsie, Bartosz w prywatnej wiadomości oponował, że zwracam bardziej uwagę na czający się w tym bezwzględnie najlepszym materiale 2015 roku mrok niż na absurdalny humor, czarny, owszem, ale jednak humor. Spokorniałem wobec wykładni twórcy, któremu bliżej do dzieła niż kogoś z publiczności, próbowałem robić wczutę w ten, zdawałoby się bardziej uprawniony, głos. Lecz nie mogłem. Dlatego gdybym zrobił wywiad z Bartoszem po raz wtóry, kłóciłbym się z nim, rzucalibyśmy do siebie krzesłami, w końcu zrobilibyśmy ze sprzętów domowych bazy, bunkry, okopy, nie zapominając o liniach zaopatrzenia. Bo nie ma mojej zgody na szukanie w tej twórczości humoru, bo jest w tej twórczości gorycz. Zgniłe, rwące się pętle, postindustrialne zgrzyty, zwiastują przynajmniej melancholię. Jeśli o melancholii mowa - wpływu Micromelancolie, ziom (tu zwracam się do Bartosza) nie wyprzesz się wcale, co chyba jest pochwałą, bo zdaje się, że obaj niezwykle cenimy sobie dokonania Roberta Skrzyńskiego. Lubisz się autocytować, lub też korzystasz z tych samych dźwiękowych patentów. Ale to nie wada, bo w tej goryczy smutnych historii, rwanego bitu, zgniłych pętli, niepokojących field recordingach, tej organiczności automatycznej muzyki odnajduję jakieś bezpieczeństwo.
5. Gdybym opublikował tę recenzję napisałbym tam tak:

Za domem moich dziadków mieszkał Pućkar, nie wiem jak miał on na imię i nie zapytam, bo chłop już nie żyje, nie zapytam także dziadków, bo oni także nie żyją. Pućkar, miał "dom", chylącą się ku ziemi płazówkę, podłą nad wyraz, a mieszkał w niej sam, jeśli nie liczyć bydła. Była to dziwna rasa, to znaczy nie spotykana u nas raczej. Bydło to miało wielkie rogi i długą sierść, co upodobniało je do diabła. Gdy mój ojciec, najpewniej zamroczony alkoholem i mglistą porą, a były to wczesne godziny ranne (traktowane wymiennie z późnymi godzinami nocnymi) pędził na spotkanie mojej mamy, wpadł na jedną z rzeczonych krów, pomyślał, że rzeczywiście spotkał diabła, narobił krzyku, rabanu i uciekł - recenzja doskonała, nieprawdaż?. Pućkar kolekcjonował różne rzeczy, upodobał sobie w szczególności metalowy złom - gdy po jego śmierci poszedłem na szaber do opuszczonej chatki, pierwsze co rzuciło mi się w oczy to wielka ilość metalowych obręczy wisząca w sieni oraz wiadra ze śrubami, wkrętami i gwoździami. Budynek ze środka przedstawiał się gorzej niż z zewnątrz. Na podłodze było pełno zgniłych, szarych szmat, które kiedyś były ubraniami. Na kaflowym piecu nadal stały garnki. Wszędzie leżały książki - zapamiętałem książki Janusza Meissnera "Żądło Genowefy" oraz "Pióro ze skrzydeł", a także sporą porcję żółtych tygrysów oraz klasyki literatury pięknej wydanej przez Ossolińskich. Gdy podniosłem jedną z nich odrzuciłem ją natychmiast - była wilgotna, a kartki rozpływały się jak budyń. Rozejrzałem się więc za czymś innym. Było ciemno, choć to prawie południe - lufcik pomieszczenia musiał być zarośnięty od zarania zielonkawym brudem. Przez ten kir nie zauważyłbym rzeczy, którą wspominam do dzisiaj - czerwony radioodbiornika zwieńczonego półokręgiem, robota z lat '60, pewnie ze wzmacniaczem lampowym. Zakochałem się w nim tak bardzo, że zechciałem go zabrać. Gdy przyniosłem radio do domu dostałem od mamy opierdol. Na nic zdawały się tłumaczenia, że to wszystko i tak zgnije, że rodzina się starym Pućkarem i tak nie interesowała, że większy to grzech to zostawić rzecz na kompost, niż wziąć i cieszyć nim oko. Niemniej posłuszny wyrokowi mamy odniosłem radio na swoje miejsce, od tego momentu śnię o nim stanowczo za często.
Dziś już wiem, jaką muzykę mogło grać zawilgocone radio wyciągnięte spod zapleśniałych szmat i zjełczałego papieru.
Jak już dorosłem, rodzina Pućkara przykrała pućkarową norę nową, ocynkowaną blachą falistą. 

5. APPENDIX

Do Hypnagogic Polish Music For Teenage Mutants mam stosunek seksualny. Wyobraźnia muzyki wyprzedziła doświadczenie muzyki - choć w sumie tak jak zazwyczaj, zawsze oczekiwania wyprzedzają finalne doświadczenie. Odmówiłem sobie jednak odsłuchu płyty tuż po jej premierze, czekając na możliwość zakupu imponującego wydawnictwa CD. Gdy już kupiłem art booka, którego częścią jest CD nie otworzyłem go. Pierwszego dnia wpatrywałem się w niego, doświadczając jego kształtu, trójwymiarowości, matowej czerni. Drugiego dnia dotykałem wytłoczonej ilustracji, zapoznawałem się z fakturą płóciennej okładki. Trzeciego otworzyłem artbooka, przeczytałem teksty, obejrzałem ilustrację. Później wrzuciłem płytę na odtwarzacz. Nie pamiętam orgazmu, być może on nie nastąpił nigdy - pamiętam natomiast, że potraktowałem rzecz tak poważnie, jak traktuje się konsumowanie małżeństwa w noc poślubną, wcześniej narzuciwszy sobie, w imię rzekomej miłości bożej, pęta wstrzemięźliwości. Wszystko po to, by ten pierwszy raz był wyjątkowy i piękny. Jeśli nie byłem wstrzemięźliwy, to tylko w jednej rzeczy - w radości, którą czerpałem z obiektu, jakim jest płyta, z jego dizajnem, opracowaniem graficznym, blurbami, opisami, ilustracjami. Rzeczy, które zazwyczaj są dla mnie drugorzędne postawiłem w centrum swojego doświadczenia - tak jak w centrum postawił je Mchy i Porosty.

Mchy i Porosty
"Hypnagogic Polish Music For Teenage Mutants"
Recognition Records
R-SP01
2 stycznia 2017




RECENZJE INNYCH NAGRAŃ BARTOSZA ZASKÓRSKIEGO:
WSIE - WSIE
MCHY I POROSTY - BARDZO CIEPŁE LATO
MIKROPOROSTY - S/T

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz